środa, 7 października 2015

Wszystko dla partii



Choć dopiero co stawiał przed Komorowskim chorągiewkę z partyjnym logo, dziś w kampanii PiS gra na pozycji wysuniętego napastnika. Andrzej Duda robi to, co wynika wprost z doktryny jego obozu.

RAFAŁ KALUKIN

Udał nam się Duda” - żachnął się Jarosław Kaczyński jeszcze przed wyborami prezydenckimi. Słowa prorocze - od zaprzysiężenia mija­ją dwa miesiące, a nowy prezydent nie wy­konał ani jednego gestu wyłamującego się z logiki kampanii wyborczej.
I można obstawiać w ciemno, że już się nie wyłamie.

Kto kogo wciąga
Zaczęło się od tego, że zapytany tuż po ob­jęciu urzędu o realizację własnych obiet­nic z kampanii, jako adresata wskazał rząd. Ewa Kopacz musiała się tłumaczyć, dlacze­go nie chce dawać po 500 złotych na dzie­cko, choć wcale tego nie obiecywała.
Dwa tygodnie później prezydent ogłosił swoją pierwszą polityczną inicjatywę: re­ferendum z pytaniami o wiek emerytalny, sześciolatki w szkole i prywatyzację lasów. Logika ta sama: niech się Platforma zade­klaruje, czy pragnie uszczęśliwić obywate­li demagogicznymi propozycjami PiS. I czy w ogóle zamierza słuchać ich głosu. Nie chce? Świetnie, niech się tłumaczy.
A potem gaz do dechy i prezydent kieruje do Sejmu projekt ustawy o obniżeniu wie­ku emerytalnego. W wersji najradykalniejszej, ekonomicznie zabójczej, ale przecież Sejm i tak nie zdąży się tym na serio zająć. Cel? A jakże, niech się premier wytłumaczy.
Rozgrywce na politycznej szachowni­cy towarzyszy odpowiednie tło. Trwa za­początkowany już w pierwszym tygodniu prezydentury objazd po powiatowych fe­stynach, gdzie głowa państwa opowiada o zanikającej Polsce, upadłym rolnictwie, papierowym wzroście gospodarczym, krzyczącej niesprawiedliwości.
Równolegle prezydent mebluje swo­ją kancelarię. Dobór współpracowników może jednak emocjonować co najwyżej fa­natyków analizujących tajemne hierarchie w PiS. Poprzednicy zwykle starali się po­szerzać zaplecze o nabytki spoza partyjnej centrali. Drużyna Dudy jest jednobarwna. Zresztą prezydenccy urzędnicy mówią w mediach mniej więcej to samo co ludzie Kaczyńskiego. Chodzi przecież o zdublo­wanie PiS-owskiej propagandy.
Trwa wreszcie żenujący ping-pong z Ewą Kopacz o to, kto z kim ma się spotykać.
- O ile medialne apele pani premier o zwoła­nie Rady Gabinetowej - co powinno wiązać się z sytuacjami nadzwyczajnymi - prezy­dent mógł jeszcze zignorować, to w obliczu kryzysu z uchodźcami odmowa nabrała in­nego sensu. Aż z kancelarii wyszedł sygnał, że prezydent do wyborów w ogóle nie spot­ka się z panią premier, ponieważ nie chce być „wciągany w kampanię”.
Tylko musiałby wcześniej sam się wyciągnąć.

Pułapki na rywala
Andrzej Duda uwielbia podkreślać, że jest sukcesorem Lecha Kaczyńskiego. I jeśli chodzi o upartyjnienie prezydentury, to bez wątpienia ma rację. Na tym polu uczeń już zdołał wyprzedzić swojego mistrza.
Lech Kaczyński w kampanii parlamen­tarnej 2007 roku wspierał bowiem rządzą­ce wtedy PiS wyjątkowo nieudolnie. Mówił w jednym z wywiadów: „Kontynuacja wła­dzy byłaby lepsza dla Polski. Przed dwo­ma laty wygrało PiS. Daj Boże, aby było tak samo”. Takimi wypowiedziami niezbyt jednak pomagał bratu (każdy przecież wie­dział, kogo popiera prezydent!), szkodził za to sobie. Opozycja dostawała paliwo do krytyki.
Tuż przed wyborami kancelaria zażąda­ła od radiowej Jedynki wycofania zaprosze­nia do audycji dla Donalda Ińska. Zamiast lidera Platformy wystąpił sam prezydent i insynuował, że „są podstawy, żeby żądać uchylenia immunitetu pewnych posłów PO”. Chodziło widocznie o wzmocnienie efektu wywołanego przez CBA w związku z zatrzymaniem Beaty Sawickiej. Jednak wywiad z prezydentem co najwyżej ugrun­tował i tak powszechne już wrażenie, że PiS wprzęga całe państwo do brudnej wojny z opozycją. Skończyło się klęską wyborczą.
Duda odrobił tę lekcję. Wie już, że z nie­opatrznie wygłoszonych słów trudno się potem wytłumaczyć, więc nie ryzyku­je, o przeciwnikach mówi oszczędnie i na okrągło. Woli działać. I zastawiać rozlicz­ne pułapki na rywala swojej dawnej partii.
Takie działanie jest mniej ryzykowne, bo można je różnie interpretować, a kiedy trzeba, iść w zaparte. Mistrzem tej meto­dy w polityce międzynarodowej jest Putin. Polski prezydent podobnie: inicjuje w ra­mach kampanii PiS działania zaczepne, po czym obwieszcza, że to on jest wciągany w kampanię.
W polskim ustroju rola urzędu prezydenckiego jest dwuznaczna. Stając bowiem po­nad rządem i większością parlamentarną, głowa państwa przyjmuje rolę arbitra, któ­rego legitymacja pochodzi od wszystkich obywateli. Logika państwowa nieuchron­nie jednak wchodzi w kolizję z partyjną - bo każdy prezydent przed objęciem urzę­du by! przecież kandydatem swej partii. Andrzeja Dudę ta sprzeczność dotyka moc­niej niż poprzedników. Nie ma autoryte­tu zasłużonego opozycjonisty, sprawnego urzędnika ani intelektualisty. Gdyby nie wskazanie przez PiS, byłby średnio rozpo­znawalnym posłem.
Najtrudniejszym czasem dla prezyden­tów są kampanie parlamentarne. Wtedy ich lojalność wobec państwa szczególnie moc­no zderza się z lojalnością wobec macierzy­stych obozów. Lech Kaczyński i Andrzej Duda wybierali lojalność wobec partii. Z kolei Aleksander Kwaśniewski i Broni­sław Komorowski - wobec państwa.

Państwo, głupcze!
„Kwaśniewski musi pomóc” - ogłosiła na pierwszej stronie „Trybuna” w apoge­um kampanii parlamentarnej 1997 roku. Dla rządzącego SLD sprawy wyraźnie szły w złą stronę. Wielka fala powodziowa ob­nażyła kruchość państwa w sytuacji kry­zysowej . U schyłku lata prawicowa AWS wyraźnie wyprzedzała w sondażach dotąd pewny swego Sojusz.
„Mamy prawo oczekiwać, że Alek­sander Kwaśniewski, do niedawna lider SLD, ruszy się ze swojego politycznego odosobnienia i zgodnie z interesem na­rodowym wesprze stworzone przez siebie ugrupowanie. (...) Wzywamy prezydenta do bezzwłocznego włączenia się do wybo­rów po stronie SLD” - apelował naczelny „Trybuny” Janusz Rolicki. Wyrażał fru­stracje partii rządzącej. Do apelu chwilę później przychylił się jej szef Józef Oleksy.
Wstrzemięźliwy do tej pory Kwaśniew­ski miał osobiste powody, by się zaanga­żować. Nie mógł w spokoju sprawować urzędu, bo gdziekolwiek się pojawił, czeka­ły na niego bojówki Ligi Republikańskiej. Próbowano obrzucić go jajami nawet pod­czas wizyty prezydenta Niemiec. A szef Ligi Mariusz Kamiński kandydował do Sejmu z listy AWS. Jakby tego było mało, miesiąc przed wyborami prawicowe „Zycie” od­paliło jeszcze „Wakacje z agentem” - arty­kuł insynuujący kontakty Kwaśniewskiego z rosyjskim szpiegiem Ałganowem.
Mimo to prezydent się nie ugiął albo ugiął się połowicznie. Oświadczył, że „jako obywatel nie widzi potrzeby, aby głosować inaczej niż cztery lata wcześ­niej”. Dodając, że jako prezydent nie po­prze nikogo. I pozostał konsekwentny.
Cztery lata później Kwaśniewski znalazł się w podobnej sytuacji jak dziś Duda. Rzą­dząca AWS szła na dno, a jedyną niewia­domą dla szefa SLD Leszka Millera było to, czy wystarczy mu głosów do samodzielne­go rządzenia. Nic więc dziwnego, że gdy minister finansów z rządu AWS Jarosław Bauc ogłosił latem 2001 roku pojawienie się blisko stu miliardowej dziury w finan­sach państwa, Miller uznał to za świetny sposób na dobicie rywala. Zaapelował na­wet do Kwaśniewskiego, aby zwołał Radę Gabinetową i urządził krwistą pokazówkę.
Jednak Kwaśniewski wybrał lojalność państwową. Posłał swojego doradcę Mar­ka Belkę do rządowego zespołu przygoto­wującego założenia budżetowe. Po to, by wspomóc premiera Buzka w ratowaniu finansów.
Buzek miał problem z własnym obo­zem. Nie panował nad klubem AWS, któ­ry w przedwyborczym szale przy poparciu opozycji uchwalał w Sejmie kolejne usta­wy - kiełbasę wyborczą - do końca rozwa­lające budżet. Gdy trafiały na prezydenckie biurko, Kwaśniewski uzależniał ich podpi­sanie od woli premiera, stojącego przecież na czele wrogiego obozu! Najkosztowniej­sze ustawy zawetował, biorąc na siebie odium społecznego niezadowolenia.
Wcześniej Kwaśniewski pojawił się na konwencji SLD. Ale delegaci nie byli za­chwyceni. Usłyszeli, że muszą wyzbyć się arogancji i walczyć z korupcją we własnych szeregach. A rada: „nie czyń drugiemu, co tobie niemile” skierowana była wprost do Leszka Millera.
Podobną metodę motywowania włas­nego obozu wybrał w kampanii parla­mentarnej 2011 r. Bronisław Komorowski. Zamiast Platformę poprzeć, stawiał jej wy­magania. Powtarzał, że rząd Tuska musi zabrać się za reformy, zmuszając premiera do tłumaczenia się z braku ambicji.
Za to krytykowanie PiS Komorowski zu­pełnie zawiesił. Co skłoniło nawet Jarosła­wa Kaczyńskiego do deklaracji, że w razie zwycięstwa PiS jego rząd będzie z prezy­dentem współpracował. Niby nic takiego, ale tamtej jesieni polską polityką jeszcze rządziła emocja smoleńska, co objawiało się tym, że PiS nie uznawało „wybranego przez przypadek” prezydenta z PO.
Cztery lata później w debacie prezyden­ckiej Andrzej Duda postawił przed Komo­rowskim chorągiewkę z partyjnym logo.
Jeśli jednak porównać angażowanie się nowego prezydenta w partyjne wybory do standardu poprzednika, to hipokryzja tej zagrywki okaże się wyjątkowo wyraźna.

Albo demos, albo prezes
Dlaczego Kwaśniewskiego i Komorowskie­go stać było na lojalność wobec państwa, a u Kaczyńskiego i Dudy zwyciężała lojal­ność partyjna? Czy to tylko kwestia oso­bistej klasy, asertywności? Przyczyny są zapewne głębsze.
Kwaśniewski i Komorowski byli prezy­dentami szeroko pojętego obozu III RP. Czyli zawiązanej ponad partyjnymi szyl­dami formacji, której spoiwem jest przywiązanie do konstytucji oraz idei de­mokratycznego państwa prawa, akcentują­cej niezależność poszczególnych ośrodków władzy. I choć logika walki politycznej nie­jeden raz prowadziła do rozwadniania fundamentalnych reguł (zwłaszcza w epoce Tuska, który sprawnie podporządkowy­wał sobie również instytucje formalnie od niego niezależne), to nigdy żaden z liderów tego obozu nie ośmielił się wprost podwa­żyć świętych reguł. Omijać - owszem, lecz nigdy obalać. Jak w znanej maksymie o hi­pokryzji będącej hotelem złożonym przez występek cnocie.
W obozie PiS hamulec nie istnieje. Bo zniesiona została granica między występ­kiem a cnotą. Nieprzypadkowo prezes Kaczyński zwykł określać konstytucyjne ośrodki władzy jako „ośrodki dyspozycji politycznej”. W PiS-owskiej wersji stero­wanej demokracji służą one wyłącznie na­rzucaniu politycznej woli. A skąd ta wola polityczna pochodzi i jakim celom służy? To już kwestia, która nie podlega ducho­wi konstytucji ani innym liberalnym abs­trakcjom dla mięczaków. Monopol na wolę ma bowiem prezes PiS. Z tej perspektywy PiS-owski prezydent nie ma do czynienia z konfliktem lojalności. Obie - państwowa i partyjna - są tym samym.
Tłumaczenie obecnej aktywności An­drzeja Dudy brakiem doświadczenia bądź świeżymi jeszcze zobowiązaniami wobec PiS jest więc nieporozumieniem. Podob­nie jak oczekiwania, że w trakcie prezy­dentury logika urzędu być może będzie go pchała ku samodzielności. Duda nigdy bowiem nie pójdzie śladem Kwaśniew­skiego, któremu najzręczniej wychodziło godzenie lojalności wobec państwa z po­winnościami wobec partii. Obóz Dudy nie pozwoli mu na poluzowanie uszy­tego dlań sztywnego gorsetu „ośrod­ka dyspozycji politycznej”. Sterowanego oczywiście z centrali partyjnej na Nowo­grodzkiej. Byłoby to wbrew państwowej doktrynie prezesa.
Chyba że prezydent sam ten gorset zrzuci. Ale byłby to czyn radykalny. Pro­wadzący Andrzeja Dudę w stronę obozu III RP.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz