Choć dopiero co
stawiał przed Komorowskim chorągiewkę z partyjnym logo, dziś w kampanii PiS gra
na pozycji wysuniętego napastnika. Andrzej Duda robi to, co wynika wprost z
doktryny jego obozu.
RAFAŁ KALUKIN
Udał
nam się Duda” - żachnął się Jarosław Kaczyński jeszcze przed wyborami
prezydenckimi. Słowa prorocze - od zaprzysiężenia mijają dwa miesiące, a nowy
prezydent nie wykonał ani jednego gestu wyłamującego się z logiki kampanii
wyborczej.
I można obstawiać w ciemno, że już
się nie wyłamie.
Kto kogo
wciąga
Zaczęło się od tego, że zapytany
tuż po objęciu urzędu o realizację własnych obietnic z kampanii, jako
adresata wskazał rząd. Ewa Kopacz musiała się tłumaczyć, dlaczego nie chce
dawać po 500 złotych na dziecko, choć wcale tego nie obiecywała.
Dwa tygodnie później prezydent
ogłosił swoją pierwszą polityczną inicjatywę: referendum z pytaniami o wiek
emerytalny, sześciolatki w szkole i prywatyzację lasów. Logika ta sama: niech
się Platforma zadeklaruje, czy pragnie uszczęśliwić obywateli demagogicznymi
propozycjami PiS. I czy w ogóle zamierza słuchać ich głosu. Nie chce? Świetnie,
niech się tłumaczy.
A potem gaz do dechy i prezydent
kieruje do Sejmu projekt ustawy o obniżeniu wieku emerytalnego. W wersji
najradykalniejszej, ekonomicznie zabójczej, ale przecież Sejm i tak nie zdąży
się tym na serio zająć. Cel? A jakże, niech się premier wytłumaczy.
Rozgrywce na politycznej szachownicy
towarzyszy odpowiednie tło. Trwa zapoczątkowany już w pierwszym tygodniu
prezydentury objazd po powiatowych festynach, gdzie głowa państwa opowiada
o zanikającej Polsce, upadłym rolnictwie, papierowym
wzroście gospodarczym, krzyczącej niesprawiedliwości.
Równolegle prezydent mebluje swoją
kancelarię. Dobór współpracowników może jednak emocjonować co najwyżej fanatyków
analizujących tajemne hierarchie w PiS. Poprzednicy zwykle starali się poszerzać
zaplecze o nabytki spoza partyjnej centrali. Drużyna Dudy jest jednobarwna.
Zresztą prezydenccy urzędnicy mówią w mediach mniej więcej to samo co ludzie
Kaczyńskiego. Chodzi przecież o zdublowanie PiS-owskiej propagandy.
Trwa wreszcie żenujący ping-pong z
Ewą Kopacz o to, kto z kim ma się spotykać.
- O ile medialne apele pani
premier o zwołanie Rady Gabinetowej - co powinno wiązać się z sytuacjami nadzwyczajnymi
- prezydent mógł jeszcze zignorować, to w obliczu kryzysu z uchodźcami odmowa
nabrała innego sensu. Aż z kancelarii wyszedł sygnał, że prezydent do wyborów
w ogóle nie spotka się z panią premier, ponieważ nie chce być „wciągany w
kampanię”.
Tylko musiałby wcześniej sam się
wyciągnąć.
Pułapki na
rywala
Andrzej Duda uwielbia podkreślać,
że jest sukcesorem Lecha Kaczyńskiego. I jeśli chodzi o upartyjnienie
prezydentury, to bez wątpienia ma rację. Na tym polu uczeń już zdołał
wyprzedzić swojego mistrza.
Lech Kaczyński w kampanii parlamentarnej
2007 roku wspierał bowiem rządzące wtedy PiS wyjątkowo nieudolnie. Mówił
w jednym z wywiadów: „Kontynuacja władzy byłaby
lepsza dla Polski. Przed dwoma laty wygrało PiS. Daj Boże, aby było tak samo”.
Takimi wypowiedziami niezbyt jednak pomagał bratu (każdy przecież wiedział,
kogo popiera prezydent!), szkodził za to sobie. Opozycja dostawała paliwo do
krytyki.
Tuż przed wyborami kancelaria
zażądała od radiowej Jedynki wycofania zaproszenia do audycji dla Donalda
Ińska. Zamiast lidera Platformy wystąpił sam prezydent i insynuował, że „są podstawy, żeby żądać uchylenia
immunitetu pewnych posłów PO”. Chodziło widocznie o wzmocnienie efektu
wywołanego przez CBA w związku z zatrzymaniem Beaty Sawickiej. Jednak wywiad z
prezydentem co najwyżej ugruntował i tak powszechne już wrażenie, że PiS
wprzęga całe państwo do brudnej wojny z opozycją. Skończyło się klęską
wyborczą.
Duda odrobił tę lekcję. Wie już,
że z nieopatrznie wygłoszonych słów trudno się potem wytłumaczyć, więc nie
ryzykuje, o przeciwnikach mówi oszczędnie i na okrągło. Woli działać. I
zastawiać rozliczne pułapki na rywala swojej dawnej partii.
Takie działanie jest mniej
ryzykowne, bo można je różnie interpretować, a kiedy trzeba, iść w zaparte. Mistrzem
tej metody w polityce międzynarodowej jest Putin. Polski
prezydent podobnie: inicjuje w ramach kampanii PiS działania zaczepne, po czym
obwieszcza, że to on jest wciągany w kampanię.
W polskim ustroju rola urzędu
prezydenckiego jest dwuznaczna. Stając bowiem ponad rządem i większością
parlamentarną, głowa państwa przyjmuje rolę arbitra, którego legitymacja
pochodzi od wszystkich obywateli. Logika państwowa nieuchronnie jednak wchodzi
w kolizję z partyjną - bo każdy prezydent przed objęciem urzędu by! przecież
kandydatem swej partii. Andrzeja Dudę ta sprzeczność dotyka mocniej niż
poprzedników. Nie ma autorytetu zasłużonego opozycjonisty, sprawnego urzędnika
ani intelektualisty. Gdyby nie wskazanie przez PiS, byłby średnio rozpoznawalnym
posłem.
Najtrudniejszym czasem dla
prezydentów są kampanie parlamentarne. Wtedy ich lojalność wobec państwa
szczególnie mocno zderza się z lojalnością wobec macierzystych obozów. Lech
Kaczyński i Andrzej Duda wybierali lojalność wobec partii. Z kolei Aleksander
Kwaśniewski i Bronisław Komorowski - wobec państwa.
Państwo, głupcze!
„Kwaśniewski musi pomóc” -
ogłosiła na pierwszej stronie „Trybuna” w apogeum kampanii parlamentarnej 1997
roku. Dla rządzącego SLD sprawy wyraźnie szły w złą stronę. Wielka fala
powodziowa obnażyła kruchość państwa w sytuacji kryzysowej . U schyłku lata
prawicowa AWS wyraźnie wyprzedzała w sondażach dotąd pewny swego Sojusz.
„Mamy prawo oczekiwać, że Aleksander
Kwaśniewski, do niedawna lider SLD, ruszy się ze swojego politycznego
odosobnienia i zgodnie z interesem narodowym wesprze stworzone przez siebie
ugrupowanie. (...) Wzywamy prezydenta do bezzwłocznego włączenia się do wyborów
po stronie SLD” - apelował naczelny „Trybuny” Janusz Rolicki. Wyrażał frustracje
partii rządzącej. Do apelu chwilę później przychylił się jej szef Józef Oleksy.
Wstrzemięźliwy do tej pory
Kwaśniewski miał osobiste powody, by się zaangażować. Nie mógł w spokoju
sprawować urzędu, bo gdziekolwiek się pojawił, czekały na niego bojówki Ligi
Republikańskiej. Próbowano obrzucić go jajami nawet podczas wizyty prezydenta
Niemiec. A szef Ligi Mariusz Kamiński kandydował do Sejmu z listy AWS. Jakby
tego było mało, miesiąc przed wyborami prawicowe „Zycie” odpaliło jeszcze
„Wakacje z agentem” - artykuł insynuujący kontakty Kwaśniewskiego z rosyjskim
szpiegiem Ałganowem.
Mimo to prezydent się nie ugiął
albo ugiął się połowicznie. Oświadczył, że „jako obywatel nie widzi potrzeby,
aby głosować inaczej niż cztery lata wcześniej”. Dodając, że jako prezydent
nie poprze nikogo. I pozostał konsekwentny.
Cztery lata później Kwaśniewski
znalazł się w podobnej sytuacji jak dziś Duda. Rządząca AWS szła na dno, a
jedyną niewiadomą dla szefa SLD Leszka Millera było to, czy wystarczy mu
głosów do samodzielnego rządzenia. Nic więc dziwnego, że gdy minister finansów
z rządu AWS Jarosław Bauc ogłosił latem 2001 roku pojawienie się blisko
stu miliardowej dziury w finansach państwa, Miller uznał to za świetny sposób
na dobicie rywala. Zaapelował nawet do Kwaśniewskiego, aby zwołał Radę
Gabinetową i urządził krwistą pokazówkę.
Jednak Kwaśniewski wybrał
lojalność państwową. Posłał swojego doradcę Marka Belkę do rządowego zespołu
przygotowującego założenia budżetowe. Po to, by wspomóc premiera Buzka w
ratowaniu finansów.
Buzek miał problem z własnym obozem.
Nie panował nad klubem AWS, który w przedwyborczym szale przy poparciu
opozycji uchwalał w Sejmie kolejne ustawy - kiełbasę wyborczą - do końca rozwalające
budżet. Gdy trafiały na prezydenckie biurko, Kwaśniewski uzależniał ich podpisanie
od woli premiera, stojącego przecież na czele wrogiego obozu! Najkosztowniejsze
ustawy zawetował, biorąc na siebie odium społecznego niezadowolenia.
Wcześniej Kwaśniewski pojawił się
na konwencji SLD. Ale delegaci nie byli zachwyceni. Usłyszeli, że muszą wyzbyć
się arogancji i walczyć z korupcją we własnych szeregach. A rada: „nie czyń
drugiemu, co tobie niemile” skierowana była wprost do Leszka Millera.
Podobną metodę motywowania własnego
obozu wybrał w kampanii parlamentarnej 2011 r. Bronisław Komorowski. Zamiast
Platformę poprzeć, stawiał jej wymagania. Powtarzał, że rząd Tuska musi zabrać
się za reformy, zmuszając premiera do tłumaczenia się z braku ambicji.
Za to krytykowanie PiS Komorowski
zupełnie zawiesił. Co skłoniło nawet Jarosława Kaczyńskiego do deklaracji, że
w razie zwycięstwa PiS jego rząd będzie z prezydentem współpracował. Niby nic
takiego, ale tamtej jesieni polską polityką jeszcze rządziła emocja smoleńska,
co objawiało się tym, że PiS nie uznawało „wybranego przez przypadek”
prezydenta z PO.
Cztery lata później w debacie
prezydenckiej Andrzej Duda postawił przed Komorowskim chorągiewkę z partyjnym
logo.
Jeśli jednak porównać angażowanie
się nowego prezydenta w partyjne wybory do standardu poprzednika, to hipokryzja
tej zagrywki okaże się wyjątkowo wyraźna.
Albo demos, albo prezes
Dlaczego Kwaśniewskiego i
Komorowskiego stać było na lojalność wobec państwa, a u Kaczyńskiego i Dudy
zwyciężała lojalność partyjna? Czy to tylko kwestia osobistej klasy,
asertywności? Przyczyny są zapewne głębsze.
Kwaśniewski i Komorowski byli
prezydentami szeroko pojętego obozu III RP. Czyli zawiązanej ponad partyjnymi
szyldami formacji, której spoiwem jest przywiązanie do konstytucji oraz idei
demokratycznego państwa prawa, akcentującej niezależność poszczególnych ośrodków
władzy. I choć logika walki politycznej niejeden raz prowadziła do
rozwadniania fundamentalnych reguł (zwłaszcza w epoce Tuska, który sprawnie
podporządkowywał sobie również instytucje formalnie od niego niezależne), to
nigdy żaden z liderów tego obozu nie ośmielił się wprost podważyć świętych
reguł. Omijać - owszem, lecz nigdy obalać. Jak w znanej maksymie o hipokryzji
będącej hotelem złożonym przez występek cnocie.
W obozie PiS hamulec nie istnieje.
Bo zniesiona została granica między występkiem a cnotą. Nieprzypadkowo prezes
Kaczyński zwykł określać konstytucyjne ośrodki władzy jako „ośrodki dyspozycji
politycznej”. W PiS-owskiej wersji sterowanej demokracji służą one wyłącznie
narzucaniu politycznej woli. A skąd ta wola polityczna pochodzi i jakim celom
służy? To już kwestia, która nie podlega duchowi konstytucji ani innym
liberalnym abstrakcjom dla mięczaków. Monopol na wolę ma bowiem prezes PiS. Z
tej perspektywy PiS-owski prezydent nie ma do czynienia z konfliktem
lojalności. Obie - państwowa i partyjna - są tym samym.
Tłumaczenie obecnej aktywności Andrzeja
Dudy brakiem doświadczenia bądź świeżymi jeszcze zobowiązaniami
wobec PiS jest więc nieporozumieniem. Podobnie jak oczekiwania, że w trakcie
prezydentury logika urzędu być może będzie go pchała ku samodzielności. Duda
nigdy bowiem nie pójdzie śladem Kwaśniewskiego, któremu najzręczniej
wychodziło godzenie lojalności wobec państwa z powinnościami wobec partii.
Obóz Dudy nie pozwoli mu na poluzowanie uszytego dlań sztywnego gorsetu „ośrodka
dyspozycji politycznej”. Sterowanego oczywiście z centrali partyjnej na Nowogrodzkiej.
Byłoby to wbrew państwowej doktrynie prezesa.
Chyba że prezydent sam ten gorset
zrzuci. Ale byłby to czyn radykalny. Prowadzący Andrzeja Dudę w stronę obozu
III RP.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz