Przez ponad trzy
miesiące w każdym numerze POLITYKI publikowaliśmy, przygotowane przez naszych
dziennikarzy, kolejne raporty o stanie państwa „Polska przed wyborem".
Przyjrzeliśmy się kilkunastu wybranym obszarom, od systemu wyborczego, przez
sądownictwo, oświatę, służbę zdrowia, wieś, aż po gospodarkę. Zadaliśmy sobie
pytanie, gdzie jesteśmy po 25 latach transformacji, 8 latach rządów Platformy i
tuż przed wyborami, które mogą przynieść albo jakąś formę kontynuacji, albo
„zmianę wszystkiego"?
Czego potrzebujemy i
co nam grozi?
W
kraju jak nasz, którego instytucje są jeszcze bardzo młode, gdzie niemal w
każdej dziedzinie życia trwają jakieś planowane i nieplanowane eksperymenty,
nie ma lepszej okazji do przeprowadzenia „audytu państwa” niż odbywające się
raz na cztery lata wybory. Pewnie w państwach bardziej ustabilizowanych można
sobie pozwolić, aby kampania wyborcza rozgrywała się wokół jakiegoś wiodącego
tematu, u nas przegląd okresowy powinien objąć całą konstrukcję. To znaczy dobrze
by było, gdyby tak było, ale wiadomo, że nie będzie, bo nasze kolejne kampanie
wyborcze stają się coraz bardziej domeną czystego marketingu - gry emocjami,
wizerunkami, grepsami, symbolami. Podobno jako wyborcy sami, w ogromnej
większości, nie chcemy nudnej rozmowy o państwie, gospodarce, wyzwaniach, ograniczeniach
- chcemy igrzysk. Więc polityka, za naszym przyzwoleniem, łatwo odrywa się od
rzeczywistości, przestaje być odpowiedzialna, racjonalna, staje się medialnym reality show, gdzie na końcu mamy zagłosować na zwycięzcę
widowiska. Ale w prawdziwym życiu, od którego nie uciekniemy, każdy wybór lub
jego brak ma twarde konsekwencje. Te raporty były po to, żeby wspólnie, choćby
we własnym gronie, owe konsekwencje sobie uświadomić.
No więc jaki jest stan
Rzeczpospolitej AD 2015? jeśli przyłożyć
miary powszechnie stosowane w dzisiejszym świecie dla międzynarodowych porównań
- a są to głównie parametry gospodarcze - lokujemy się w końcu trzeciej
dziesiątki najbogatszych, czy też najlepiej rozwiniętych, krajów świata.
Jeszcze nie globalna elita, ale już j ej bezpośrednie zaplecze. Jeśli jednak
wybrać kryteria dynamiczne, porównujące postęp na tle innych państw, awansujemy
do wąskiej grupy światowych liderów. W latach rządów PO-PSL byliśmy najszybciej
rosnącą gospodarką w gronie 34 krajów OECD, organizacji skupiającej najbogatsze
państwa świata. W ciągu 7 lat nasz PKB wzrósł o 45 proc. Co więcej, polscy i
zagraniczni analitycy w zasadzie są zgodni, że mamy dziś najlepiej
zrównoważoną gospodarkę Europy. Wszystko, co ma rosnąć, rośnie, co ma spadać,
spada. W ostatnich tygodniach odnotowaliśmy kolejne spektakularne rekordy:
nasza nadwyżka w handlu zagranicznym była najwyższa we współczesnej historii
Polski, a bezrobocie po raz pierwszy od dawna spadło do tzw. poziomu
jednocyfrowego (9,9 proc., a według statystyk unijnych jeszcze niżej).
Jeśli nawet te wskaźniki uznać za zbyt suche i techniczne, wystarczy
sięgnąć po parametry określające tzw. jakość życia, aby propaganda sukcesu
mogła rozwijać się dalej jak czerwony dywan. Oto zmniejszają się wyraźnie
obszary biedy, także - wbrew powszechnym przekonaniom - wskaźniki społecznej
nierówności. Rośnie długość życia, ogólny poziom zdrowia i sprawności fizycznej,
osobiste poczucie szczęścia, które obejmuje 80 proc. tzw. populacji (Diagnoza
Społeczna). Niebywale podniosła się jakość życia na wsi (średnie dochody w
gospodarstwach rolniczych są wyższe niż w pracowniczych). Pod względem
inwestycji w infrastrukturę - od wiejskich placów zabaw po orliki, dorosłe stadiony,
filharmonie, akwaparki, ścieżki rowerowe, autostrady, obwodnice itp. - „tuskolata”
były najtłustszymi w historii Polski. W tym czasie z samej Unii dostaliśmy na
inwestycje modernizacyjne ponad 270 mld zł, a jeszcze więcej udało się załatwić
na lata następne.
Stare teorie politologiczne
mówiły, że o wynikach wyborów w ostatniej instancji zawsze decyduje poziom
Życia ludności (rośnie czy spada), a
wyborcy, często niesprawiedliwie, nagradzają i karzą nie tyle rządzących i to,
jak się starają, ile czasy, w których żyją. Według tej reguły Platforma powinna
szykować się do kolejnej kadencji, bo Polska, pod względem wzrostu gospodarki
i poziomu dobrobytu, nigdy nie miała się lepiej. Gołym okiem widać, że ta
prosta materialistyczna teoria działa słabo, jeśli w ogóle. Nasze sektorowe
raporty dobrze wyjaśniają, co się stało.
Sięgnijmy do jednej z najpopularniejszych metafor minionej dekady -
zielonej wyspy. Otóż zdarzyło się tsunami: wielka fala kryzysu wywołana w 2008
r. potężnym (najsilniejszym w latach powojennych) wstrząsem systemu bankowego w
USA przewaliła się przez świat, prowokując lokalne katastrofy, w tym zatonięcie
Grecji i podtopienia w wielu krajach europejskich. Polska dzięki twardemu
sektorowi bankowemu oraz ostrożnej polityce zadłużania kraju (odpowiednik
sypania wałów) pozostała zieloną wyspą, to znaczy nie odnotowała recesji. Ale
cenę zapłaciliśmy: polskie firmy, wobec gwałtownie pogarszającej się
koniunktury zewnętrznej, musiały szukać oszczędności, więc obniżały płace i
zatrudnienie. Wzrosło bezrobocie, liczba tzw. śmieciowych umów, zamrożone
zostały płace w budżetówce, pracownicy stracili poczucie bezpieczeństwa.
Patrząc na inne kraje Europy, mogło być dużo gorzej (w krajach nadbałtyckich
wynagrodzenia ścięto nawet o jedną trzecią), ale nikt osobiście nie stosuje
przecież takich porównań. Ogólnie było dobrze, w szczegółach źle. Na zieloną
wyspę przedostał się wirus wkurzenia.
Po wygranych wyborach 2011 r. rząd, patrząc z dzisiejszej perspektywy,
popełnił polityczny, a może bardziej emocjonalny, błąd. Chciał pozostać
europejskim prymusem, przyciągającym inwestorów i kapitał z całego świata,
jeszcze wyraźniej odciąć się od skompromitowanego zadłużeniem i
nieodpowiedzialną polityką europejskiego południa. Polska przystąpiła do konsolidacji
finansów publicznych. Kiedy inne kraje pożyczały, gdzie mogły, my (choć w
proporcji do PKB zadłużenie mieliśmy jedno z najniższych w Europie)
wprowadziliśmy dyscyplinującą budżet regułę wydatkową. Potem, żeby ograniczyć
dopłaty do ZUS, budżet przejął część środków z OFE. Utrzymano zamrożenie płac;
w państwowych przetargach jednoznacznie podtrzymywano zasadę najniższej ceny;
podniesiony został doraźnie, a potem na dłużej, podatek VAT; urzędy skarbowe dostały polecenia surowszego traktowania
podatników. Rząd przeprowadził też uzasadnioną merytorycznie, ale słabo
uzasadnianą propagandowo, operację stopniowego podwyższania wieku emerytalnego.
Na początku tego roku przyszedł wreszcie sukces: nasz deficyt budżetowy
spadł z 8 do wzorcowych 3 proc. PKB, a Unia w nagrodę zdjęła z nas tzw.
procedurę nadmiernego deficytu. To coś jak międzynarodowy dyplom potwierdzający
ostateczne pokonanie kryzysu, świadectwo finansowego zdrowia. Przyszło za
późno. Rząd RP ma fantastyczną wiarygodność kredytową, może wreszcie trochę
poluzować wydatki, ale to już może nie być ten rząd. (Choć Ewa Kopacz z
podwyżek wynagrodzeń uczyniła główny punkt programu PO na następną kadencję).
Polityka Jacka Rostowskiego była
jego profesjonalnym sukcesem, przyniosła Polsce wielki podziw w Europie i
polityczną klęskę w domu.
Ta klęska nie była przesądzona (nadal zresztą nie jest), ale przybliżyła
ją nieoczekiwana programowa wolta pisowskiej opozycji. Zamiast, tradycyjnie,
trzymać się swoich obsesji (ubecki układ, zdrada, zbrodnia smoleńska), najpierw
kandydat Duda, potem kandydatka Szydło zapowiedzieli, mówiąc językiem
politologii, całkowity odwrót od polityki austerity poprzedników,
czyli rezygnację z wyrzeczeń oraz powszechne rozdawanie pieniędzy. Zapewne rząd
PO-PSL mógł sam wcześniej poluzować politykę fiskalną i przed wyborami przejąć
inicjatywę, ale chaos personalny związany z tzw. aferą taśmową i odejściem
Tuska do Unii naruszył polityczną ciągłość tej ekipy. Paradoksalnie, największy
sukces rządu Tuska, czyli inteligentne przeprowadzenie Polski przez wielki
światowy kryzys, stał się zarzewiem porażki.
Nasze raporty wyliczają wiele
zaniedbań i zaniechań rządu właściwie we wszystkich omawianych dziedzinach; najcięższe z nich wloką się za nami od dekady, a nawet od
początków transformacji. Obojętnie, czy dotyczy to polityki rolnej,
energetycznej, demograficznej, służby zdrowia, edukacji, obrony, wymiaru
sprawiedliwości itd. - bilans jest niejednoznaczny. Wszystkie te segmenty
państwa funkcjonują nawet nie najgorzej, ale też żadne ambitniejsze reformy nie
zostały przeprowadzone konsekwentnie i do końca. Mamy raczej do czynienia z
ciągłymi eksperymentami, jakimiś reformami dawnych reform, prowizorkami,
doraźnymi akcjami. Tusk nie był wybitnym reformatorem, na takiej reputacji w
ogóle mu nie zależało, raczej pozwalał swoim ministrom, jeśli już koniecznie
chcieli, wprowadzać jakieś niezbyt ryzykowne politycznie nowinki i
udoskonalenia.
W ten sposób wojsko zrezygnowało z poboru (sukces), ale już
profesjonalizacja armii i jej dowodzenia udała się tylko częściowo, a
modernizacja techniczna to właściwie pasmo klęsk. Resort edukacji ustabilizował
programowo i kadrowo gimnazja (sukces), ale nie zapobiegł upadkowi szkolnictwa
zawodowego, a uzasadniona (ale znowu źle uzasadniana) i chaotycznie
wprowadzana tzw. reforma 6-latków, to przykład wizerunkowej i politycznej
klęski, która miała przecież zadatki na sukces. Służba zdrowia, według różnych
międzynarodowych zestawień zupełnie dobra, zastygła w jakiejś niedokończonej,
hybrydowej postaci. Miały być, zgodnie z założeniami wielkiej reformy lat 90.,
wprowadzone elementy rynku i ograniczania popytu na świadczenia (koszyk gwarantowanych
świadczeń, racjonalna sieć szpitali, prywatne dodatkowe ubezpieczenia,
symboliczne opłaty za wizyty u lekarza itp.) - zabrakło woli, odwagi, a przede
wszystkim ponadpartyjnego konsensu, w sprawie, która akurat mogła być
traktowana nieideologicznie. Udało się przeprowadzić bardzo ważną reformę
prokuratury, poprzez oddzielenie urzędów ministra sprawiedliwości i
prokuratora generalnego oraz usamodzielnienie korpusu prokuratorów.
Niekonsekwentnie. Rząd nie mógł się zdecydować, czy dodać kompetencji i siły
prokuratorowi generalnemu, czy raczej ponownie go kontrolować. Reforma sądów,
firmowana przez ministra Gowina, została uchylona. Zmieniono procedurę karną,
ale każda ze stron ma pretensje, jak to zostało przeprowadzone. Media
publiczne - pozostawiono w stanie prawnym i finansowym, w jakim znalazły się po
upadku IV RP - i w tej formie doczekają być może triumfalnego jej powrotu.
„Gazeta Wyborcza” przed wyborami poprosiła czytelników o „wyznaczenie zadań”
dla polityków nowej kadencji. Wyniki można traktować także jako specyficzny
ranking pretensji wobec odchodzącej ekipy. Na pierwszym miejscu (73 proc.
wskazań) znalazł się postulat dokończenia reformy emerytalnej „poprzez
zniesienie przywilejów górników, służb mundurowych, sędziów, prokuratorów”.
Domyślny powód tego zaniechania - brak politycznej odwagi. Na miejscu drugim: zlikwidować finansowanie przez
państwo nauki religii w szkole (brak odwagi). Na trzecim: opodatkować rolników
na równi z innymi obywatelami (skrajny brak odwagi).
W zasadzie każda pretensja do rządu ze strony liberalnie nastawionej
klasy średniej (czyli tradycyjnego, twardego elektoratu PO) sprowadza się do
tego, że „nasz rząd” nie podejmował racjonalnych i sprawiedliwych decyzji - z
oportunizmu, z lęku przed utratą poparcia jakichś grup społecznych. To jest
właśnie paradoks, w jaki zaplątała się PO i jej wyborcy. Wyborcy chcą, aby
partia postępowała tak jakby chciała przegrać; w przeciwnym razie mogą odmówić
jej poparcia, torując drogę do władzy partii, która nie tylko nie przeprowadzi
żadnych oczekiwanych reform, ale i rozprawi się z liberalnymi środowiskami.
Z raportów POLITYKI można
odczytać, że większość ewidentnych słabości naszego państwa ma źródła W polityce. W formie, jaką ona przybrała w ostatniej
dekadzie. Układ bipolarny jest w systemach demokratycznych normalny i
naturalny, ale bodaj w żadnym unijnym kraju nie ma tak, aby naprzeciwko
centrowej formacji rządzącej stała, jako główna siła, partia
skrajna-populistyczna, radykalna, nacjonalistyczna, antyliberalna, antyeuropejska.
Takie ugrupowania jak PiS są wszędzie, ale raczej na marginesach. Brak
racjonalnej, merytorycznej opozycji był zabójczy dla formacji Tuska. Po
pierwsze dawał jej nadmierny komfort („bo lepsza mama PO niż szaleńcy z PiS”),
ale też paraliżował strachem. Totalna krytyka wszelkich, bez wyjątku, decyzji
rządzących, odbieranie przedstawicielom władzy (prezydentowi, premierowi,
marszałkowi) politycznego i moralnego prawa do sprawowania funkcji nie
zostawiało ani centymetra pola na jakikolwiek kompromis, czyli na uprawianie
polityki. Każdy zakwestionowany przywilej (nawet absurdalny, jak w przypadku
górników, leśników, producentów rolnych) znajdował z automatu obrońców w PiS.
Zasada Beaty Szydło „każdemu damy, nikomu nie odbierzemy” była i jest politycznie
obezwładniająca, bo nie nadaje się do rzeczowej polemiki ani do rywalizacji.
Nasz organizm państwowy jest zakażony populizmem. Partie populistyczne
mają pewne stałe cechy i warto je sobie przepowiedzieć. To zawsze jest wrogość
wobec tzw. elit, którym przeciwstawia się mądry lud, w którego imieniu
występuje partia. To zawsze jest skłonność do władzy autorytarnej, lekceważenie
instytucji ograniczających wolę ludu. To jest moralne dezawuowanie
przeciwników, odbieranie im wszelkich pozytywnych cech. To jest szukanie wrogów
wewnętrznych i zewnętrznych. Trafność (banalnych) diagnoz i bałamutność recept.
Propaganda rewanżu i zemsty, pogarda dla ekscesów wolności. Stawianie
wspólnoty, reprezentowanej przez partię, ponad prawami jednostek. To jest
dodawanie sobie do wyników głosowania szczególnej legitymizacji dziejowej,
religijnej, etycznej, osobistej.
Ci, którzy pamiętają choćby PRL, muszą mieć wrażenie deja vu.
Zresztą jeśli a, to i b, i c. Właściwie we wszystkich tzw. deklaracjach
programowych PiS jest jakaś próba restytucji PRL, tylko z przeciwnym znakiem
ideowym, stopniowe przywrócenie kontroli władzy nad wszystkimi obszarami państwa,
od gospodarki, przez edukację i kulturę, aż do wymiaru sprawiedliwości. Gdyby
rzeczywiście PiS uzyskał samodzielną większość, nasze raporty wskazujące
kierunki naprawy i korekty dzisiejszej Rzeczpospolitej byłyby już kompletnie
bezużyteczne. Stawka tych wyborów jest zdecydowanie wyższa, niżby to wynikało
z toczącej się byle jak tandetnej kampanii. Właściwie żaden z wielkich
problemów, przed jakimi stoimy i o których
mówiły nasze raporty, nie został poważnie potraktowany. Co najwyżej - od
górnictwa po emerytury - otrzymywaliśmy jakieś „bajki z mchu i paproci”. Nasze
raporty są nie tylko bilansem zamknięcia i otwarcia kolejnego politycznego
etapu, są prognozą ostrzegawczą.
Jerzy Baczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz