środa, 3 maja 2017

Ekspert we mgle



Rząd PiS naszą narodową tragedię, jaką była katastrofa smoleńska, oddał w ręce ludzi, którzy zrobili z niej trampolinę do kariery. To przypadek Wacława Berczyńskiego.


Ma 71 lat. Polonus z Filadelfii, od - i do - niedawna prze­wodniczący rządowej pod­komisji ds. ponownego zba­dania przyczyn katastrofy smoleńskiej. Ostatnio wywołał sensację, najpierw oświadczając, że na pokładzie tupolewa doszło (prawie na pewno) do wy­buchu bomby termobarycznej, a potem, że to on stał za zerwaniem rządowego prze - targu wartości 16,5 mld zł na helikoptery, gdy wybrane zostały francuskie caracale. Zrobił to niejako mimochodem, udzielając wywiadu dla „Dziennika Gazety Prawnej” na temat prac podkomisji.
   I zaczęło się. MON oświadczyło, że Berczyński nie był członkiem zespołu do zba­dania ofert przetargowych - tym gorzej, bo dostęp do dokumentacji przetargowej, jak się okazało, jednak miał, i to nie wia­domo, na jakiej podstawie. Dziennikarze szybko ustalili, że Berczyński występował w latach 2015-16 do Inspektoratu Uzbro­jenia MON o te dokumenty. Początkowo dostał odmowę z uwagi na brak wyma­ganego poświadczenia prawa dostępu do takich informacji, ale po pewnym czasie wrócił ze stosownym upoważnieniem - jak można sądzić - od ministra obrony. Z do­kumentami się zapoznał.
   Sam Berczyński mówił we wspomnia­nym wywiadzie, że Macierewicz zapro­ponował: „bądź moim pełnomocnikiem w sprawie śmigłowców”, gdy tylko został ministrem obrony narodowej. Znajomi Berczyńskiego z Filadelfii przyznają w roz­mowie z POLITYKĄ, że relacja obu panów nie była dla nich tajemnicą. Berczyński opowiadał im o ścisłej współpracy z mini­strem w tej sprawie, łącznie z tym, że to­warzyszył ministrowi (ba, jak mówił, jechał z nim w limuzynie) podczas wizyty w Pa­ryżu 2 lutego 2016 r., kiedy Macierewicz spotykał się ze swoim odpowiednikiem, ministrem obrony Francji.
   Sam minister po wpadce z caracalami pospiesznie przedstawił mediom pismo o rezygnacji Berczyńskiego z przewodni­czenia podkomisji smoleńskiej z przyczyn rodzinno-zdrowotnych. Tyle że wynika z niego, iż napisane zostało w Warszawie. W prawym górnym rogu komputerowo wpisano „Warszawę”, w pozostawionym wolnym miejscu odręcznie wpisano datę 20 kwietnia 2017 r. Jak zapewniają znajomi Berczyńskiego, od Świąt Wielkanocnych przebywa on w domu w Filadelfii, widzą go tam i spotykają. Może to wskazywać, że rezygnacja była napisana i podpisana wcześniej, a teraz, gdy pojawiła się ko­nieczność, wyciągnięto ją z szuflady.
   Cała historia może zakończyć się po­tężnym odszkodowaniem dla Francuzów, którzy dostali właśnie prezent w postaci in­formacji, że ktoś spoza określonego, ściśle ustalonego, kręgu osób wpływał na podej­mowanie decyzji. Oto jedyny namacalny skutek działalności komisji od wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej.

Berczyński został przez Macierewicza mianowany szefem podkomisji smo­leńskiej, bo jako jedyny spośród 21 człon­ków mógł się w ogóle pochwalić w prze­szłości pracą w firmie lotniczej. W Boeingu pracował od 1985 do 2007 r. Tyle że zajmo­wał się „oprogramowaniem”.
   W ogóle mało o nim wiadomo na pewno. Dziennikarce „Gazety Polskiej” opowiadał, że był współzałożycielem Solidarności na Politechnice Łódzkiej (gdzie pracował na Wydziale Włókienniczym w Instytucie Mechanicznej Obróbki Włókna), a na­wet był jej szefem. Nikt z ówczesnej „S” nic o tym nie wie, nikt Berczyńskiego nie pamięta. - Rozmawiałem w tej sprawie z wieloma osobami, do których udało mi się dotrzeć, a które tworzyły Solidarność, były wtedy w jej kierownictwie. Wszyscy bardzo się dziwili, bo nikt wcześniej, aż do teraz, nawet nie słyszał o tym człowieku - mówi prof. Krzysztof Gmiotek, członek komisji rewizyjnej w tamtym czasie. Co więcej, okazało się, że w latach 1968-80 Berczyń­ski był członkiem PZPR, do tego jej promi­nentnym działaczem, był w egzekutywie partii na politechnice. Często wyjeżdżał w dalekie egzotyczne miejsca, do Turcji, Grecji, Włoch, Libanu, Afganistanu i Indii, co w czasach PRL było rzadkością i przywi­lejem. W 1981 r. jesienią, tuż przed stanem wojennym, uciekł na Zachód przez Włochy do Kanady, gdzie w Montrealu podjął pracę na uniwersytecie. Specjalizował się w ma­teriałach kompozytowych.
   Z Kanady do USA ściągnął go Boeing. Tam zbliżył się do Polonii postsolidarno­ściowej. Prowadził wraz z żoną coś w ro­dzaju salonu, gdzie chętnie zapraszał przyjeżdżających do Filadelfii artystów czy dysydentów z Polski. Swoim gościom przedstawiał się jako solidarnościowy emigrant. Chwalił się, że był u niego i wódkę z nim pił Adam Michnik, a także Janusz Głowacki czy Maryla Rodowicz. Sam Michnik wypiera się, by kiedykolwiek gościł u Berczyńskiego.
   Także zawodowe wątki biografii Berczyńskiego budzą wiele wątpliwości. Każe nazywać siebie konstruktorem lotniczym. Macierewicz przedstawiał go jako eksperta, który badał „setki wy­padków lotniczych”. Andrzej Duda, wów­czas jeszcze poseł, w 2013 r. zapowiadał wystąpienie Berczyńskiego na kolejnej konferencji smoleńskiej jako „kon­struktora Boeinga, doradcy Pentagonu i NASA”. Sam Boeing w lakonicznym oświadczeniu pisze tylko, że Berczyński pracował jako Software Engineer, inży­nier oprogramowania.
   Internetowe śledztwo w tej sprawie przeprowadzili użytkownik Twistera o nicku The Foe oraz bloger Starosta Helsztyński. Wskazywali, że nie ma żad­nego śladu po publikacjach Berczyńskiego z okresu, gdy pracował na uczelni w Montrealu. Pod tekstem pojawiły się szczegółowe wpisy, pozostawione naj­wyraźniej przez fanów lotnictwa, któ­rzy szczegółowo kwestionują wszystkie przedsięwzięcia, jakimi chwalił się Berczyński. Dwa miesiące po wpisie blogera komentarz dodał użytkownik o nicku Wa­cław Berczynski. Zaręczał, że Berczyński pracował we wszystkich wymienionych firmach i może to udowodnić. Ale nie udowadniał.
   - Ja także nigdzie nie znalazłem żad­nej informacji, która by potwierdzała jego pracę w charakterze konstruktora - mówi Maciej Lasek, odwołany przez PiS szef komisji badania wypadków lotniczych.
- Nigdzie też nie ma nawet wzmianki, która potwierdzałaby, że zajmował się badaniem wypadków lotniczych. Jego jedyną zaletą w tej całej grupie jest to, że w ogóle pracował w tej branży. Jego na­stępca Kazimierz Nowaczyk nie ma żad­nego doświadczenia.

Dr Kazimierz Nowaczyk z USA, kole­ga Macierewicza „spod celi”, który został p.o. przewodniczącego komisji po Berczyńskim, jest niemal od począt­ku przy Macierewiczu jako jego doradca ds. katastrofy smoleńskiej. To specjalista od spektroskopii molekularnej z odrzu­coną habilitacją, pracujący w Centrum Spektroskopii Fluorescencyjnej Uniwer­sytetu Medycznego w USA. Nic związa­nego z lotnictwem. Twierdzi on, że sa­molot nie mógł przeciąć brzozy i stracić na niej skrzydeł. Nie lepiej jest z kompe­tencjami kolejnych członków komisji.
   Zastępca przewodniczącego Wiesław Binienda, dr inżynierii mechanicznej w Akron w USA, uważa, że w samolocie był wybuch, że wcale nie uderzył on w brzozę. Jako dowód przedstawił w swojej prezenta­cji zdjęcie, które miało pochodzić z raportu MAK, a okazało się sfabrykowane przez ro­syjskiego blogera, który wrzucił je do sieci. Rosjanin - jak sam potem wyjaśniał - dla żartu podrasował zdjęcie skrzydła pod tezę wybuchu.
   Kolejny członek podkomisji profesor z AGH Jacek Rońda ogłaszał w telewizji, że dotarł do tajnego dokumentu z Rosji, który miał jednoznacznie zaświadczać, że piloci nie zeszli poniżej 100 m. „Polakom się wydaje, że jedynie dwa wywiady są za­angażowane w katastrofę: polski i rosyjski. Dzisiaj informację kupuje się na rynku. Nic więcej nie mogę powiedzieć” - mówił. Po pewnym czasie oświadczył, że blefował. „Ożywiłem w ten sposób pewne kręgi. One będą teraz pluć, szczekać itd. I bardzo do­brze, niech im piana z pyska leci” - stwier­dził w 2013 r. w TV Trwam.
   W podkomisji znalazł się też m.in. ar­chitekt Marek Dąbrowski i Marcin Gugulski, bliski współpracownik Antoniego Macierewicza, rzecznik prasowy rządu Jana Olszewskiego, członek komisji we­ryfikacyjnej ds. byłych pracowników
żołnierzy Wojskowych Służb Informa­cyjnych. Pracował w Służbie Kontrwy­wiadu Wojskowego, biurze poselskim Macierewicza i centrali PiS. W gronie doradców podkomisji jest nawet rosyjski ekonomista, w latach 2000-05 doradca Władimira Putina w dziedzinie polity­ki gospodarczej.
   W zasadzie wszyscy zgłosili się do ko­misji sami i zostali przyjęci. Warunkiem było to, że zgadzają się z tezą Macierewi­cza o zamachu. Wacław Berczyński napi­sał list do prof. Biniendy, iż uważa, że był wybuch, i to wystarczyło, by stać się eks­pertem Macierewicza. - Wacek jest czło­wiekiem inteligentnym i oczytanym. My­ślę, że zgubiła go chęć bycia kimś ważnym - mówi prof. Mariusz Wąsik z Uniwersy­tetu Pensylwanii w Filadelfii, wieloletni znajomy Berczyńskiego.
   W ub.r. budżet podkomisji wynosił 4 mln zł. Miesięcznie pensje członków pochłaniały 108 tys. zł. Umowy były na stawki godzinowe. Najwięcej za godzi­nę pracy w podkomisji - 100 zł - dostawał jako przewodniczący Berczyński - w su­mie ok. 8 tys. zł miesięcznie, zaś architekt Dąbrowski - 7 tys. Reszta trochę mniej.
Do tego rady nadzorcze czy członkostwo w komisji kształcenia podchorążych. I inne honory - jak ostatnio stanowisko konsula honorowego w Akron, w stanie Ohio, dla Marii Szonert-Biniendy, żony wiceprzewodniczącego podkomisji.
   Na zakup materiałów dla podkomisji i ekspertyzy przeznaczono ponad 1,7 mln. Zbudowano więc makietę kadłuba z na­malowanymi oknami, która wybuchła, by sprawdzić, gdzie spadną szczątki.
W Ustce - jak opowiadał Berczyński - zrzucano z powietrza metalowe płatki, niejako na wzór spadających elementów skrzydła, by zobaczyć, jak się zachowają.

Przez rok istnienia podkomisja na­wet nie rozpoczęła starań, by poje­chać i obejrzeć miejsce tragedii. - Jest to pierwsze wirtualne badanie katastro­fy lotniczej, o którym słyszałem - mówi Lasek. - Wybuch bomby? Zapisałby się w rejestratorze głosu, nie może być ina­czej - tłumaczy niezmordowanie.
   Przećwiczyli to na sto sposobów Amerykanie w związku z katastrofą Boeinga 747-131 TWA, lot numer 800, w 1996 r. Samolot wybuchł w powietrzu z 212 pasażerami i 18 członkami załogi w pobliżu Long Island. Było wiele podej­rzeń - o zamach, ale też o zestrzelenie maszyny przez przypadek przez samych Amerykanów podczas ćwiczeń wojsko­wych. Przeprowadzono wiele testów. Re­jestratory zawsze odnotowywały wybuch. Inna katastrofa, bliźniaczo podobna do naszej pod Smoleńskiem, zdarzyła się w Dubrowniku w 1996 r. Też mgła, ame­rykański wojskowy samolot Boeing CT-43 z sekretarzem handlu USA i dziennikarza­mi na pokładzie. Też zboczył z kursu, leciał za nisko i rozbił się podczas lądowania. Zginęło 35 osób. Komisja amerykańska stwierdziła błąd pilota. Bo - jak mówi Ma­ciej Lasek i wszyscy specjaliści od badania wypadków lotniczych na świecie - zawsze trzeba rzetelnie badać katastrofy i mó­wić o nich prawdę, dla naszych kolegów.
By drugi raz do katastrofy nie doszło. Tylko my potrafimy zrobić z tragedii cyrk dla po - litycznej hucpy.
   Dr Paweł Artymowicz, astrofizyk z To­ronto, również badacz katastrofy, krytyk podkomisji Macierewicza, nazywa ją grupą emigrantów, która znalazła spo­sób na dorabianie do emerytury.
Współpraca Robert Jurszo, Oko.Press

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz