wtorek, 1 maja 2018

Lewa do góry



Po cichu i bez fajerwerków Włodzimierz Czarzasty reanimuje SLD. Do dawnej wielkości daleko, lecz panowanie na lewicy leży już w zasięgu ręki. Tylko po co komu taka lewica?

Ludzie będą głosować na te listy, które będą - powiada Włodzi­mierz Czarzasty. Niby truizm, choć w kontekście dzisiejszej polityki wręcz wywrotowy. Bo przewodniczący SLD ostentacyj­nie odcina się od tego, co inni uważają za nieodzowne.
   Nie spędzają mu snu z powiek wielkie narracje. Nie przejmuje go „nowy au­torytaryzm” ani też nie szuka „wyjścia awaryjnego” (by przywołać najgłośniejsze ostatnio tezy politologów). Nie goni za eventami (chyba że zaliczymy do tej kategorii wejście do polityki Moniki Ja­ruzelskiej). Nie kreuje mitu własnego przywództwa. Zamiast tego z precyzją buchaltera określa potencjał terenowych struktur, przelicza okręgi na mandaty, liczy kasę i parytety.
   Strategia Czarzastego też nie jest specjalnie wyszukana. Idzie seria wy­borów, więc trzeba zdobywać kolejne przyczółki, aby partia znów nie poszła w rozsypkę. Gra się bowiem tym, co się ma. A wyborcom wcale nie chodzi o żad­nego „polskiego Macrona”. Wystarczy im w miarę strawny facet wystawiony w okręgu, którego bez większego wstydu można poprzeć.
   Były lider SLD Krzysztof Janik nazy­wa ten styl przywództwa akuratnością rzemieślnika. Sam Czarzasty tłuma­czy: - Jestem synem chłopa z Przasnysza i mam pragmatyczny stosunek do życia.

Koniec ofensywy młodości
Nieoczekiwanie akuratny lider Soju­szu zaczął ostatnio zbierać całkiem do­rodne (choć na razie sondażowe) owo­ce. Oczywiście na miarę ugrupowania, które ciągle jeszcze odbija się od dna. Od kilku miesięcy SLD rutynowo już przekracza pięcioprocentowy próg wy­borczy i wkrótce pewnie zacznie testo­wać wyniki dwucyfrowe. W ostatnim badaniu Kantar dla TVN24 już 9 proc. chciało głosować na SLD. Par­tia Czarzastego rywalizuje dziś z ruchem Kukiza o mia­no trzeciej siły w Polsce. Trudno więc się dziwić, że nastroje w Sojuszu są wyś­mienite. - Eseldowcy nabrali pew­ności siebie. W bezpośrednich kontak­tach są uprzejmi, zawsze namawiają do wspólnych list. Ale nie obrażają się, gdy odmawiam. Chyba czują, że sami też da­dzą sobie radę - opowiada lider jednego z lewicowych ugrupowań.
Przed dwoma laty SLD zafundowało sobie Czarzastego głównie po to, aby krzepił ducha w trudnych czasach. Był lekarstwem na depresję jesieni 2015 r., gdy Zjednoczona Lewica nie dostała się do Sejmu. Paraliżował ciągle jesz­cze wstyd po prezydenckiej kandydatce Magdalenie Ogórek. Jej promotor Leszek Miller odchodził więc z podkulonym ogonem. A partia wybrała sobie Czarzastego, bo był eseldowskim patriotą i apelował, żeby sobie nie dać wmówić, że SLD to obciach.
   Co mocno kolidowało z odczuciami młodej (czytaj: czterdziestoletniej) elity partyjnej, która najchętniej wyprowa­dziłaby już sztandar, a przy okazji - sta­rych towarzyszy z PZPR w życiorysie. Po to, aby odciąć balast i skumać się z bardziej estetycznymi ideowo środowi­skami w ramach nowej lewicowej partii.
   Problem polegał na tym, że mniejszość chciała odciąć większość. Bo SLD to taka partia, w której raptem co piąty członek jest poniżej pięćdziesiątki. Owa szeroko pojęta młodzież zarazem jednak mono­polizuje większość partyjnych gremiów na wszystkich szczeblach. W zarządach, radach i innych ciałach już tylko co piąty przedstawiciel ma więcej niż 50 lat. Taki układ zapewnia względną równowagę. Młodość ma szansę się pokazać. Ale tyl­ko w granicach starej formuły.
   Owa partyjna młodzież, na której czoło wysunął się Krzysztof Gawkowski (rocznik 80.), kiedyś nieźle dogadywała się z Millerem. Powracający w 2011 r. do SLD po ciężkich przejściach stary wódz obiecywał, że jak tylko wyciągnie partię z tarapatów, otworzy przestrzeń pokoleniowej sukcesji. Początek był nawet niezły, ale na finiszu tamtej ka­dencji wszystko się posypało. Co gorsza, skompromitował się nie tylko sam Mil­ler, ale i młoda elita partyjna. Po klęsce Ogórek dawano zielone światło na sze­rokie otwarcie Sojuszu ku nowej lewicy. To Gawkowski dopiął koalicję Zjedno­czona Lewica i stanął u boku Barbary Nowackiej, która została twarzą kam­panii. Po kiepskim występie w debacie telewizyjnej zabrakło im pół procent do przekroczenia ośmioprocentowego progu dla koalicji wyborczych.
   W powyborczych rozliczeniach mło­dzi nie mieli już atutów. Gdyby nie dążyli do koalicji, Sojusz byłby pewnie w Sej­mie. Ich rewolucyjna oferta utopienia starego szyldu też nie brzmiała poważ­nie, bo co miałoby powstać na gruzach SLD? Współpraca z Nowacką nie wyszła, dla Adriana Zandberga i jego Partii Ra­zem całe SLD, niezależnie od indywidu­alnej metryki, to pseudolewicowa ska­mielina. Masę upadłościową objął więc Czarzasty. A młodzież poszła w rozsyp­kę. Dariusz Joński odszedł z partii, ale już Gawkowski bez entuzjazmu zgodził się pracować z Czarzastym. Tomasz Kalita po ciężkiej chorobie umarł.

Władca powiatów
W bramie kamienicy przy ul. Złotej, gdzie Sojusz ma swoją siedzibę, mija­my się z Robertem Kwiatkowskim. Stary druh z czasów afery Rywina, choć nie jest członkiem SLD, uchodzi za najważ­niejszego doradcę Czarzastego. Oto­czenie szefa jest zróżnicowane. Trochę młodych (np. rzeczniczka Anna Maria Żukowska), trochę starych wiarusów (np. Jerzy Wenderlich). Wpływową perso­ną uczynił Czarzasty Andrzeja Rozenka, niegdyś blisko związanego z Januszem Palikotem. I na ile to możliwe przewod­niczący stara się przywracać partii na­zwiska kojarzone z latami świetności SLD. Właśnie dopięty został powrót nie­co już zapomnianej Danuty Waniek.
   Czarzasty wychodzi bowiem z zało­żenia, że czasy są trudne i dawne anse nie powinny zatruwać relacji. Zresztą żadnemu z dawnych liderów, rzecz ja­sna poza Kwaśniewskim, nie udało się zrealizować poza SLD. Partia musi więc być jak dobry ojciec, który wybaczy na­wet „zdrajcy” Markowi Borowskiemu (dziś senatorowi z poparciem PO). Czarzasty bezskutecznie namawiał go na­wet do startu na prezydenta Warszawy.
- Włodek jest dojrzałym facetem i wyba­cza stare krzywdy. Cierpliwie nawet znosi afronty Partii Razem. Nie będzie przecież zniżać się do pyskówek z młodszym o po­kolenie Zandbergiem. Nie ma zresztą wiel­kich złudzeń co do własnej popularności. Wie, że aroganckie zeznania przed komi­sją Rywina już zawsze będą się za nim ciągnąć. Nie pcha się więc na pierwszą linię i chętnie wypuszcza do mediów in­nych - opowiadają ludzie, którzy bywają na Złotej.
   Gabinet Czarzastego jest jasny i ob­szerny. Styl biurowy, tu i ówdzie trochę książek. Rozrzut tematyczny spory: Thomas Paine obok Naomi Klein, coś z antropologii kultury i rozważania o osobowości psychopatycznej, „Nowy wspaniały świat” Huxleya oraz „Zrozu­mieć PRL”. Raczej robią tu jednak za de­korację, niż stanowią źródło bieżącej inspiracji intelektualnej. Wszystkie ty­tuły łączy bowiem to, że zostały wydane przez oficynę Muza. Czyli wydawnictwo, którego współwłaścicielem jest Czarzasty. Dzięki temu stać go na wizerunkowy luksus pracy społecznej w SLD.
   Na ścianie ogromna mapa Polski upstrzona dziesiątkami czerwonych kropek i gwiazdek. Właściciel gabinetu odznacza w ten sposób każdy powiat, który osobiście odwiedził. A że jeździ po kraju na okrągło, mapa powoli się czerwieni niczym pierwszomajowy po­chód za Gierka. Urobek ubiegłego roku to 160 tys. przejechanych kilometrów i 142 naklejki na gabinetowej mapie. W tym roku ma być zresztą podobnie. Ostatni z powiatów musi zostać odha­czony przed wyborami do parlamentu w 2019 r.
   Obowiązkowy punkt programu każ­dej wizyty to oczywiście spotkanie z aktywem. Struktury partyjne obejmu­jące pełną mapę powiatową są bowiem skarbem. Poza Sojuszem podobnym zakorzenieniem w lokalnej tkance cie­szyć się mogą tylko PiS, PSL i Platforma. Reszta konkurencji przeważnie ślizga się na powierzchni, każdorazowo majstru­jąc na wybory pospolite ruszenie. Aktyw trzeba jednak dopieszczać. Dobrze było­by wznieść czasem wspólny toast, choć na to Czarzasty niestety już nie może sobie pozwolić. Po przebytym kilka lat temu zawale radykalnie odstawił wszel­kie używki. Innych partyjnych rytuałów jednak nie zaniedbuje.
   Siedzimy więc sobie pod wielką mapą i widać, że przewodniczący bez koń­ca mógłby wymieniać kolejne powiaty - wraz z komentarzem, gdzie już jest do­brze, a gdzie mogłoby być nieco lepiej. Ilu radnych jest teraz, a ilu powinno ostać się po jesiennych wyborach. Z dumą podkreśla, że 23 tys. członków SLD re­gularnie płaci składki. Rocznie partia ma z tego 1,2-1,5 mln zł. Podczas gdy oficjal­nie sporo liczniejsza PO nie jest w stanie zebrać choćby miliona.
   Spotkania z wyborcami w terenie też ponoć wypadają coraz lepiej. Ludzie mówią, że na tle dzisiejszego dziado­stwa Sojusz to była jednak poważna firma. Że Kwaśniewski z Millerem mieli klasę i nie było takich awantur jak teraz. To samo wyszło zresztą w badaniach wizerunkowych, które SLD zamówił na własne potrzeby. Szyld kojarzy się ludziom z powagą. Nawet jeśli nie stoi za nim zbyt wiele żywej treści.

Sojusz mundurowy
Czarzasty sam zresztą przyznaje, że nie byłoby sondażowych zwyżek, gdyby Sojuszowi nie pomogły pospołu PO i PiS. Platforma dlatego, że w opo­zycyjnych kontredansach co rusz traci umiar i nie bardzo już wiadomo, o co jej chodzi. Raz zarzuca konserwatywną kotwicę, raz chce iść z duchem postępu, a po drodze gubi się w sporach o aborcję. Albo się miota między hasłami liberal­nej modernizacji i populistycznym roz­dawnictwem. Obiecuje likwidację IPN, lecz nie ma odwagi przeciwstawić się upaństwowieniu mitu żołnierzy wyklę­tych. Na tym tle głos SLD ma być spójny: proeuropejski, socjalny i progresywny.
I nie boi się powiedzieć, że wyklęci by­wali bandytami. Problem tylko w tym, że partii spoza Sejmu trudno się przebić do opinii publicznej.
   PiS pomógł dlatego, że uległ pierwot­nym prawicowym instynktom i od­świeżył dawno już wygasłe spory o PRL. Z sondaży wynika, że ustawy o cięciu esbeckich emerytur, dekomunizacji ulic i degradacji oficerów spodobały się głównie twardemu elektoratowi PiS. Większość Polaków była sceptyczna wobec pomysłów wymierzania spra­wiedliwości po tylu latach. A co gorsza władza zaatakowała nie tylko pamięć, ale i realne interesy nie tak znowu małej grupy społecznej. Zwłaszcza ustawa degradacyjna robi swoje, stawiając tysiące emerytowanych oficerów w stan nie­pewności. Potencjalnie każdemu z nich będzie można teraz zarzucić „sprzenie­wierzenie się racji stanu”, zdegradować i odebrać wysokie emerytury. Skutek? Jeszcze w 2015 r. w wyborach do Sejmu mundurowy Rembertów najchętniej głosował na PiS. Teraz rodziny oficer­skie sygnalizują, że chciałyby wrócić pod opiekuńcze skrzydła SLD.
   Patronką tych rodzin została Moni­ka Jaruzelska, która jesienią wystartuje z list SLD do sejmiku mazowieckiego. Czarzasty namawiał ją już od dawna, lecz długo była oporna. Dopiero dyplo­macja Leszka Millera odniosła skutek i w efekcie po raz pierwszy od lat udało się Sojuszowi wykreować atrakcyjnego dla szerokiej publiki newsa.
   Tyle że mundurowy dopalacz - choć dziś pomaga - na długie lata zamknie Sojusz w skansenie obrony pamięci PRL. I wtedy zacznie ciążyć. Czarzasty odpowiada na ten zarzut, że nie wolno dzielić obywateli na lepszych i gorszych, a polityczna reprezentacja należy się każdemu. Wiadomo jednak, że gra się tym, co się ma. Skoro więc ujawnił się elektorat do wzięcia, to trzeba brać.
   A ponieważ jest co, to i Platforma się obudziła. Grzegorz Schetyna przeważnie ignorował Czarzastego. Dopiero rosną­ce słupki SLD wymusiły zmianę taktyki. Wyostrzyła więc Platforma kontestację dekomunizacyjnych poczynań obozu władzy. A wyciągnięty niegdyś przez Tuska z Sojuszu Bartosz Arłukowicz do­piero co zapragnął odnowić kontakty z niektórymi dawnymi kolegami. Nie­wykluczone, że dojdzie do próby wycią­gania Czarzastemu ludzi.
   Oficjalne kontakty liderów obu par­tii ustały po tym, jak na konwencji PO Schetyna wyraził chęć współpracy z le­wicą, podając przykład marginalnej Unii Pracy. Wcześniej Sojusz sondował Platformę sugestią poparcia Rafała Trzaskowskiego w wyborach na prezy­denta Warszawy. To dlatego, że nie uda­ło się namówić Ryszarda Kalisza i Marka Borowskiego, aby wystartowali z popar­ciem SLD. Platforma miałaby w zamian autoryzować stołecznego działacza So­juszu Sebastiana Wierzbickiego jako kandydata na wiceprezydenta miasta. Pierwszą reakcją PO było jednak wyniosłe milczenie. Ale gdy pojawił się sondaż, z którego wynikało, że Robert Biedroń mógłby liczyć w Warszawie na spore poparcie kosztem Trzaskow­skiego, Platforma nagle zaczęła otwie­rać się na lewicę. Wtedy Sojusz dostał sygnały, że jego oferta jest rozważana. Lecz gdy Biedroń ogłosił, że wystartuje w Słupsku, zainteresowanie dialogiem z Czarzastym znów wygasło.

A może z PSL?
Rosnący trend SLD opiera się na ru­chomych piaskach. Wchodząc do wyż­szej ligi, stanie się teraz obiektem działań znacznie potężniejszych graczy. A wtedy powiatowe dywizje Czarzastego niewie­le pomogą.
   Zwłaszcza że nie można przecież wykluczyć pojawienia się wyrazistej alternatywy lewicowej, która określi na nowo ideowe parametry, podyktuje nowy język i wrażliwość. Choć to akurat scenariusz stosunkowo mało prawdo­podobny. Bo kalendarz polityczny już przyspieszył, a środowiska nowej lewicy nadal tkwią w organizacyjnym bezwła­dzie. Wytracając energię w doraźnych inicjatywach, niezdolne do zbudowa­nia długofalowej politycznej agendy. Stosunkowo najlepiej zorganizowana i zasilana budżetową subwencją Partia Razem uparcie przy tym praktykuj e środowiskowy separatyzm, nie wyciągając wniosków ze stagnacji poparcia.
   Stan niepewności pogłębia dodat­kowo Biedroń. Najpopularniejszy dziś polityk lewicy najprawdopodobniej nie jest bowiem zainteresowany budowa­niem formacji lewicowej. Z jego zaplecza dobiegają głosy, że szykowany na wybo­ry parlamentarne ruch Biedronia ma być progresywny światopoglądowo i umiarkowanie liberalny ekonomicz­nie. A to oznacza, że prezydent Słupska chce się zwrócić do zdeklarowanego antypisowskiego elektoratu, który roz­czarował się Nowoczesną, a dziś z bólem zębów popiera PO.
   Na razie testem dla Czarzastego będą wybory do sejmików. I tu sprawa jest dosyć oczywista: chodzi nie tyle o liczbę mandatów, ile o symboliczne przekro­czenie 5-procentowego progu. Niech jednak zabraknie choćby kilku setnych procent, z trudem ułożona wewnętrzna harmonia może zacząć pękać.
   Na razie zapowiadane są listy komite­tu SLD-Lewica Razem. Ten drugi człon oznacza mozaikę ponad 40 mniejszych bytów, przeważnie związanych z Soju­szem od lat (związkowcy z OPZZ, UP, PPS), których współpracę koordynuje dziś Kwiatkowski. Znacznie ciszej mówi się jednak o alternatywnym scenariuszu, który zapewniłby partii bezpieczeń­stwo. Czyli o wspólnych listach z PSL. Podobno zresztą odbyło się już wstępne spotkanie Czarzastego z Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem. Sprawa nie jest prosta, bo dzieje wzajemnych relacji obu partii są długie i wyboiste. Dziś jednak każda z osobna walczy o przetrwanie. Takie małżeństwo z rozsądku mogłoby zaś poważnie odmienić architekturę sceny politycznej. Do zaręczyn droga jednak daleka.
   Wybory do sejmików to rzecz jasna tylko etap. Głównym celem jest powrót do Sejmu. Byłby to w dziejach III RP ewe­nement: formacji raz wypchniętej nigdy dotąd nie udało się wrócić na Wiejską. Czarzasty chciałby więc przejść do hi­storii jako ten pierwszy. Tylko co dalej?
   - I z tym jest największy problem - twierdzi działacz młodszego pokolenia SLD. - Naszemu kierownictwu wystarczy 7-10 proc. w wyborach i niewielki klub w Sejmie. Wtedy postawi się nowy cel, czyli utrzymanie stanu posiadania na kolejną kadencję. I tak dalej, bez końca. Tylko właściwie po co?
Rafał Kalukin
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz