czwartek, 3 maja 2018

Tatuaż z koniczyną



W partii mówią, że kolega prezes to swój chłop, choć krakus i inteligent.
Ale co jeśli PSL pod jego przywództwem po raz pierwszy nie wejdzie do Sejmu?

Michał Krzymowski

Listopad, Zaduszki Witosowe w Wierzchosławicach. Na wietrze powiewa 400 par­tyjnych sztandarów. Wśród kilku tysięcy szczerych chłopskich twarzy wyróżnia się smu­kła postać w eleganckiej dyplomatce: de­likatne rysy, dołek w brodzie, uśmiech ucznia z pierwszej ławki. - Nie pozwoli­my, żeby faryzeusze, przebierańcy i oszu­ści zawłaszczyli i podszywali się pod ruch ludowy - wyrzuca z siebie.
   Cztery miesiące wcześniej, ciepły lip­cowy wieczór. Prezydent Andrzej Duda właśnie odleciał śmigłowcem do ośrod­ka w Juracie, przed pustym pałacem na Krakowskim Przedmieściu kilkadziesiąt tysięcy osób skanduje: „Chcemy weta!”. Ze sceny przemawiają liderzy opozycji, Grzegorz Schetyna i Ryszard Petru.
   Po nich ten sam szczupły 36-latek, tym razem bez marynarki i z podwiniętymi rękawami. Zdejmuje mikrofon ze statywu i krzyczy: - Jeżeli trzeba, to pójdziemy do Juraty, na Hel. A wszystkim ludziom złej woli mówimy: „Go to hell!”.
   Wspomina poseł PO: - Wtedy, przed pałacem, stałem kilka metrów od niego. Dobry jest, pomyślałem. Tylko czemu nie należy do Platformy? Przecież pasowałby. Co on robi w PSL?

NA DYWANIE SIEDZI WŁADEK
Jak już, to w „peezelu”, a nie „peeselu”. Władysław Kosiniak-Kamysz, krakus, nie umie inaczej mówić. Kie­dyś próbował się tego oduczyć, ale dziś uważa, że nie ma się czego wstydzić, bo przecież wymowa regionalna to wartość i trzeba ją pielęgnować.
   - A „go to hell”? Wpadło mi to do gło­wy w czasie przemarszu z Sejmu na Kra­kowskie Przedmieście - twierdzi. - Swoją drogą, bycie przedstawicielem najmniej­szego klubu w Sejmie to niezła szkoła. Zawsze występuję jako ostatni, więc mu­szę przewidywać, jakie argumenty padną przede mną.
   Siedzimy w biurze partii na Pięknej, kil­kaset metrów od parlamentu. Na biurku leży broszura „Witosowe przesłania”. Na ścianie obraz z ludowym akcentem - chłop­ka odpoczywająca po sianokosach. A w rogu trzy sztandary: zielony, biało-czerwony i niebieski ze złotymi gwiazdkami.
   Kosiniak-Kamysz dorastał w inteli­genckim domu i ukończył elitarną „dwój­kę” - Liceum im. Jana III Sobieskiego w Krakowie. Ma nieskończoną specjaliza­cję internistyczną i doktorat z genetyki, na rolnictwie za bardzo się nie zna. Prezesem PSL został dwa lata temu. Stronnictwo było w katastrofalnej sytuacji - ledwo przekro­czyło próg wyborczy, dotychczasowy pre­zes Janusz Piechociński nie dostał się do Sejmu - i na gwałt szukano nowego lidera. Waldemar Pawlak sam się nie kwapił, ale wskazał Kosiniaka. Choć działacze go wy­brali, to wyglądało to na typową partyjną reakcję na kryzys - doraźną i nieprzemy­ślaną. W takich sytuacjach zazwyczaj ktoś proponuje: skoro nie ma lepszego pomysłu, to wybierzmy młodego, jakoś to będzie. Tak lata wcześniej przewodniczącym SLD z na­maszczenia Aleksandra Kwaśniewskiego został Wojciech Olejniczak. Z tą różnicą, że on akurat na rolnictwie się znal i nie przej­mował partii chłopskiej.
   Kosiniakowi nie podobają się takie wywody. Opiera ręce na biurku.
   - Koniczynę mam wytatuowaną - mówi.
   - Gdzie?
   - W sercu. Kocham ruch ludowy, znam jego historię, szczególnie tę międzywo­jenną. To nie jest tak, że uczyłem się jej jako prezes, żeby się uwiarygodnić przed działaczami. Ja naprawdę żyję tym od dzieciństwa. Imię Władysław dostałem po dziadku, żołnierzu 13. Pułku Ułanów Wileńskich i Batalionów Chłopskich, jako dziecko chłonąłem jego opowieści. Od kiedy pamiętam, jeździłem z ojcem na Zaduszki Witosowe do Wierzchosławic - opowiada.
   I przywołuje sceny z dzieciństwa i młodości:
   Rok 1990. Dziewięcioletni Wła­dek jedzie z ojcem, ministrem zdrowia w gabinecie Tadeusza Mazowieckiego, na wakacje do rządowego ośrodka w Łańsku. Poznaje tam premiera i ministra pra­cy Jacka Kuronia.
   Rok 1993. Dwanaście lat. W telewizji pokazują wieczór wyborczy, Władek sie­dzi na dywanie i trzyma kciuki. PSL osiąga historyczny sukces: drugie miejsce z wyni­kiem przekraczającym 15 proc. głosów.
   Rok 1994. Do domu na krakowskich Ła­giewnikach przyjeżdża Waldemar Paw­lak, premier. Władek jest bardzo przejęty.
   Liceum. W równoległej klasie niemie­ckiego uczy Agata Kornhauser, przyszła prezydentowa. Młody Kosiniak widuje ją na szkolnym korytarzu, na którym pod­czas przerw czyta z kolegami gazety. Czy ona też go kojarzy? Raczej tak. Władek to znana postać w szkole, jest wiceprze­wodniczącym samorządu uczniowskiego, skupia wokół siebie kilkunastoosobową grupę rówieśników. Część z nich udaje mu się zaciągnąć na zebranie krakowskiej młodzieżówki PSL.
   Rok 2000. Dziewiętnastoletni Kosiniak po raz pierwszy pracuje w kampanii wy­borczej. Zbiera podpisy pod kandydaturą Jarosława Kalinowskiego.
   Początek studiów medycznych. Kosi­niak działa już pełną parą. Chodzi na ze­brania koła partii, regularnie pojawia się na widowni w programie krakowskiego ośrodka TVP „Młodzież kontra”. Tym­czasem w siłę rośnie Samoobrona. Wśród rówieśników pojawiają się docinki z ru­chu ludowego i z tego, że PSL oddaje pole ludziom w biało-czerwonych krawatach. Władek zagryza zęby i w duchu sobie po­wtarza: my im jeszcze pokażemy, karta się jeszcze odwróci.

ZANIEDBALIŚMY WITOSA. WSZYSCY, JA TEŻ
Biuro na Pięknej.
   - Jednym z zadań, które postawiłem so­bie jako prezes PSL, jest zadbanie o nasze korzenie - deklaruje Kosiniak-Kamysz.
   - Co to znaczy?
   - A na przykład to, że w podręcznikach do historii postać Witosa jest potrakto­wana zdawkowo, nie tak, jak na to zasłu­guje. Nie mogę sobie darować, że o to nie zadbaliśmy, będąc w koalicji. Nie chcę o to nikogo obwiniać, bo to także moje zanie­dbanie. Byłem członkiem rządu, pochła­niały mnie sprawy bieżące, programy dla seniorów, dla młodych, dla polskich ro­dzin i w tej gonitwie zabrakło czasu na politykę historyczną. Dlatego należyte upamiętnienie Witosa stawiam dziś sobie za punkt honoru.
   - Dużo pan mówi o historii ruchu ludo­wego. Nie boi się pan, że będzie tym, który...
   - Zgasi światło?
   - Tak. Że za pana prezesury PSL nie do­stanie się do Sejmu.
   Kosiniak sztywnieje: - Czuję wielką odpowiedzialność za PSL, za jego ponad stuletnią historię. Szczerze? Codziennie o tym wszystkim myślę.
   - PSL po raz pierwszy w historii III RP nie przekracza progu. Taki koszmar pana prześladuje?
   - Całe życie byłem pesymistą, ale teraz jakoś się nie boję. Wiem, że nam się uda.
   Na razie mało co nie spełnił się inny koszmar prezesa. Jarosław Gowin od kil­ku miesięcy szukał w PSL posła gotowe­go przejść na stronę „dobrej zmiany”. Dla Kosiniaka taki transfer miałby katastro­falne konsekwencje - klub ludowców li­czył piętnastu posłów, utrata jednego członka oznaczałaby jego rozpad.
   Opowiada jeden z posłów: - Gowin chciał nas upokorzyć. Dogadał się z Mieciem Baszką i postanowił ogłosić jego przejście w dniu naszej konwencji samo­rządowej. W rozmowach z Platformą za­częły się pojawiać sugestie, że mogliby nam pomóc, czyli oddać jednego posła, ale my w zamian powinniśmy usiąść do rozmów o wspólnej liście do sejmików sa­morządowych. Kosiniak oczywiście się na tonie zgodził.
   Pomoc przyszła z Brukseli. Po sygnale od Donalda Tuska, by ratować zielonych, do klubu PSL wstąpił Michał Kamiński z Europejskich Demokratów. Docelowo ma powstać klub federacyjny, do którego przystąpią jeszcze Stefan Niesiołowski, Ja­cek Protasiewicz i Stanisław Huskowski.

BIGOS PARADOWSKIEJ
W Platformie sympatia Donalda Tuska dla Kosiniaka-Kamysza jest powszechnie znana.
   Lato 2007 roku. Końcówka pierwszych rządów PiS, trwa kampania przed wybo­rami parlamentarnymi. Tusk z grupką współpracowników gości na słynnym bigo­sie u zaprzyjaźnionej dziennikarki „Polity­ki” Janiny Paradowskiej. - A wiesz - zagaja gospodyni - w Krakowie jest taki chłopak z PSL. Miody lekarz, bardzo ciekawy. Gdy­byście tworzyli rząd, może by pasował.
   Uczestnik bigosu wspomina: - Wtedy po raz pierwszy usłyszeliśmy o Władku. Donald liczył się ze zdaniem pani Janiny i zapamięta to nazwisko.
   Paradowska znała rodzinę Kosiniaków jeszcze z czasów rządu Tadeusza Mazo­wieckiego. Władysław rzuci jej się w oczy wiele lat później, podczas spotkań w klu­bie Pod Jaszczurami. Paradowska ściągała tam znane postaci ze świata polityki i me­diów. Władek, wówczas działacz mlodzieżówki PSL, siada na widowni i słuchał, jak przepytuje Aleksandra Kwaśniewskiego, Lecha Wałęsę, Tomasza Lisa.
   Gdy kilka miesięcy po bigosie u Para­dowskiej Platforma wygra wybory, Tusk usłyszy o Władku po raz drugi. Jego na­zwisko padnie z ust prezesa ludowców Waldemara Pawlaka podczas spotka­nia koalicyjnego, na którym dochodzi do podziału resortów. Kosiniak-Kamysz będzie się wahał, ale ostatecznie nie przyjmie posady ministra pracy. Wie, że prezes nie lubi, jak mu się odmawia, ale górę bierze zdrowy rozsądek: najpierw doktorat z genetyki, potem polityka.
   - Nie żałował pan tej decyzji?
   - Nie. Ale czasem przychodziły myśli: co by było, gdyby. Jak bym się zachował w takiej czy innej sytuacji? Z perspekty­wy czasu uważam, że to była dobra decy­zja. W polityce warto być cierpliwym.
   W tym czasie pojawia się jeszcze pro­pozycja objęcia stanowiska wicewojewo­dy małopolskiego. Ale Kosiniak znowu odmawia. Do poważnej polityki wejdzie dopiero w 2011 r., gdy Pawlak po raz dru­gi złoży mu propozycję objęcia fotela ministra pracy.
   Z łatwością aklimatyzuje się w rządzie i szybko zaprzyjaźnia z politykami Plat­formy. Najbliżej jest z ministrem zdrowia Bartoszem Arłukowiczem. - Spędziliśmy wspólnie wiele wieczorów, przegadali­śmy dziesiątki godzin. Jednym z tematów było in vitro. Władek jest prawdziwym konserwatystą i z początku był na „nie”, ale to człowiek z otwartą głową. Myślę, że wiele moich argumentów do niego tra­fiło i dziś jego stanowisko nie jest już tak
nieprzejednane - wspomina w rozmowie z „Newsweekiem” Arłukowicz.
   Z Kosiniakiem często droczy się najbliższy współpracownik Tuska Paweł Graś. W towarzystwie innych ministrów łapie go po posiedzeniu rządu i żartuje: - Władek, nie wygłupiaj się, chodź do nas! - Chłopaki, przestańcie. Chcecie mi zaszkodzić?

TECZKA KOLEGI WALDEMARA
Gdy w 2015 roku Kosiniak zostaje: prezesem PSL, znowu musi udowadniać, że nie jest tylko kandydatem z teczki kolegi Waldemara. I że - mimo krakowsko-inteligenckiego rodowodu - jest prawdziwym ludowcem, takim krew z krwi.
   Dlatego zaraz po wyborze rusza w teren. Świętokrzyskie, Podlaskie, Lubelskie - od dwóch lat jest w trasie po Polsce powiatowej.
   Jak odbiera go aparat ugrupowania, które odwołuje się do wyborcy plebejskiego? Kosiniak się stara, próbuje wal­czyć z opinią prymusa i sztywniaka.
- Niedawno był z wizytą u mnie w powie­cie. Dziewuchy obtańcował, z chłopami wypił po kielichu, a na koniec powiedział; „Jadę dalej, bo za bardzo mi się tutaj po­doba!” - opowiada działacz PSL proszący o anonimowość. Poseł Stronnictwa Pa­weł Bejda dodaje: - Człowieku! U mnie w terenie ludzie mówią, że mamy preze­sa, który jest mężem stanu. Słowo daję, takie rzeczy się słyszy na spotkaniach.
   Pozyskiwanie działaczy niestety nie idzie w parze z sukcesami osobistymi. Kilka miesięcy po objęciu przywództwa w partii tabloidy donoszą, że małżeństwo młodego prezesa się rozpada. Kosiniak przyznaje: - Zapłaciłem wysoką cenę za bycie w polityce. Na pewno mogłem zro­bić więcej, żeby to wszystko nie skończy­ło się tak, jak się skończyło. Ale wierzę, że i tu kiedyś zaświeci dla mnie słońce.
   Na razie musi przygotować partię do jej najważniejszej batalii, czyli wyborów samorządowych. Jeśli PSL nie osiągnie w nich dobrego wyniku, to ci, którzy dziś wznoszą z prezesem toasty, jutro będą chcieli wywieźć go na taczkach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz