poniedziałek, 14 maja 2018

Wina Smoleńska



Zostałem skazany, bo ktoś musiał beknąć, ale Smoleńsk się dla mnie nie skończył. Dziś płaci za niego moja rodzina - mówi były wiceszef BOR gen. Paweł Bielawny,  w pierwszym wywiadzie od czasu katastrofy.

Wojciech Cieśla

Newsweek: To pan odpowiada za Smoleńsk?
Gen. Paweł Bielawny: Oficjalnie tak. Jestem byłym wiceszefem BOR, jedynym człowiekiem skazanym pra­womocnym wyrokiem za Smoleńsk. Dwa lata temu, po częściowo niejaw­nym procesie, dostałem półtora roku w zawieszeniu.
Za co?
- Za niedopełnienie obowiązków, czym miałem spowodować zagrożenie dla ochrony prezydenta i premiera. I jeszcze za poświadczenie niepraw­dy, bo jeden z dziennikarzy, foto­graf, omyłkowo znalazł się na liście BOR-owców.
Jestem oficerem, przyjmuję wyroki sądów, ale to nie znaczy, że się z nimi zgadzam. Sąd skazał mnie niejako w zastępstwie - przede wszystkim za to, że mimo informacji o wyłączeniu z użytkowania lotniska w Smoleńsku i złych warunkach technicznych BOR nie dostosowało się do sytuacji. Tyle że wcześniej tę fatalną sytuację na Siewiernym znali urzędnicy kancela­rii premiera i prezydenta, MSZ. Wie­dząc, że samolot w ogóle nie powinien tam lądować, urzędnicy i politycy po­stawili pilotów i BOR w sytuacji bez wyjścia. Mimo to żaden z nich nie do­stał prokuratorskich zarzutów.
Może to wyrok za to, że BOR nie chroniło dobrze prezydenta Kaczyńskiego? Że go zlekceważyło?
To bzdura. Wie pan, od lat nie udzie­lałem wywiadów. Dziś też nie wszyst­ko mogę powiedzieć, bo Smoleńsk to w dużej mierze sprawy niejawne, 80 proc. dokumentów z procesu ma klauzulę poufności. Latami spokojnie łykałem narrację, że BOR w jakiś spo­sób przyczyniło się do katastrofy, bo nie miałem jak się bronić. Dwa słowa za dużo i zrobią mi kolejną sprawę o ujaw­nianie dokumentów niejawnych. Ale dziś uważam, że trzeba zacząć mówić. Trzeba odkłamać to, co dziś narzuca się w opowieści o Smoleńsku.
Kiedy dotarło do pana, że to pan odpowie za Smoleńsk?
Już 10 kwietnia wiedziałem, że za chwilę się zacznie. Że będą nas roz­mieniać na drobne, szukać dokumen­tu, podpisu, czy gdzieś nie ma luki. W prawicowej prasie pojawiły się ata­ki na BOR - że nie było nas na lotnisku, że prezydent nie miał ochrony. Zaczą­łem odbierać wezwania do prokuratu­ry, pierwsze zeznania składałem jako świadek. Nie miałem doświadcze­nia, nie chodziłem tam z adwokatem. I to był błąd. Nikt mi nie powiedział: masz takie prawa, możesz odpowie­dzieć tak i tak. Wiedziałem, że będzie­my pod ostrzałem, ale wydawało mi się, że w pierwszej kolejności odwo­łają nas ze stanowisk, że będzie czystka w BOR i w innych służbach. Że rząd też się poda do dymisji. Nic takiego się nie stało.
Nie pamiętam, żeby po Smoleńsku polowano na Pawła Bielawnego.
Bo nie na mnie polowano. Prawicowi dziennikarze i PiS chcieli ustrzelić Ma­riana Janickiego, szefa BOR, mojego przełożonego. Dziś wiem, że w tej spra­wie zadziałała polityka. Gdy w 2012 r. dostawałem zarzuty, to była decyzja polityczna. To było wygodne - były wi­ceszef BOR, generał. Do dziś słyszę, że powinienem się cieszyć, bo mam wyrok w zawiasach, a powinienem siedzieć. Dostałem odłamkiem ze świata polityki.
Wtedy chyba sądy wciąż były niezależne od polityków. Za co został pan skazany?
Między innymi za to, że BOR nie było na lotnisku. Sąd nie uwzględnił tego, że ustawa o BOR działa w Polsce. To, co obowiązuje w kraju, nie może obo­wiązywać poza granicami. Myśmy po prostu nie zostali dopuszczeni przez Rosjan do Siewiernego. Po 10 kwietnia BOR też nie było wszędzie wpuszczane.
To by oznaczało, że ochrona BOR za granicą nie jest warta funta kłaków.
Nie. Chodzi o to, że w ustawie o BOR nie było ani słowa o działaniach poza granicami kraju. BOR rozmawiało ze służbami innych państw o sposobach zabezpieczenia na ich terytorium, ale one nie mają żadnego obowiązku, żeby uwzględniać nasze prośby.
Sąd uznał, że powinienem coś zrobić w Rosji albo wymóc na kimś działanie. W jaki sposób? Nie miałem instru­mentów.
Sąd zarzucił mi, że nie wiedzieliśmy, jakich sił i środków Rosjanie użyją do zabezpieczenia wizyty w Katyniu. Po pierwsze - to u nich informacja nie­jawna, po drugie - BOR w Polsce też nikomu tego nie podaje.
Dostałem wyrok za to, że nie dopeł­niłem obowiązków, nie robiąc spraw­dzenia pirotechnicznego lotniska w Smoleńsku. Nie zrobiłem, bo nikt przede mną tego nie robił. I do dzisiaj nikt nie robi. Gdyby trzymać się tej logiki, do dziś za każdą zagraniczną wizytę naszego VIP-a ktoś powinien dostać zarzuty.
Zabezpieczenie w Smoleńsku było jednym z najlepszych zabezpieczeń BOR poza granicami kraju. Nigdy BOR nie wysłało tylu funkcjonariu­szy do jednej wizyty. Niech pan dzisiaj spyta, ilu ludzi wysyła się do zabezpie­czenia wizyt prezydenta Dudy.
Może można było to zrobić lepiej?
Zawsze można zrobić coś lepiej. Ale bzdury na temat roli BOR są zatrwa­żające: że brak Biura na lotnisku skut­kował tym, że nie wiedzieliśmy, w jak złym jest ono stanie. Przecież żadna służba ochrony na świecie nie bada lot­nisk, to powinny robić siły powietrzne! My jedziemy na lotnisko odebrać VIP-a, sprawdzamy, gdzie samolot będzie ko­łował, czy są sprawdzenia pirotechnicz­ne i wystawione posterunki ochronne przez służby gospodarzy itd. Wszystko, co jest związane z ochroną człowieka. Nie sprawdzamy, jak długi jest pas startowy i w jakim stanie technicznym. Nie pobie­ramy próbek paliwa przy tankowaniu. Wie pan, jest też optymistyczny wy­miar mojej sprawy. Sąd mnie skazał, ale stwierdził, że BOR nie odpowiada za ka­tastrofę smoleńską. Zawsze coś.
Były minister Lecha Kaczyńskiego, Jacek Sasin, twierdzi, że nie wiedział, że lotnisko nie było sprawdzone.
- Pan minister Sasin jest ostatnią oso­bą, która powinna się na ten temat wypo­wiadać. Ja dostaję wyrok za to, że nie było jakiejś odprawy albo że fotograf został wpisany na listę BOR, a najwyższy rangą urzędnik Kancelarii Prezydenta przyjeż­dża do Smoleńska spóźniony, nocą, i nie widzi potrzeby spotkania z funkcjonariu­szami BOR, choć taki był wcześniej zwy­czaj. Jego podwładny, który po katastrofie w hotelu zastawiał ze strachu drzwi sza­fą, przyjechał do Smoleńska mocno nie­świeży. Minister Sasin musiał go widzieć, jeśli nie 9 kwietnia, to na pewno 10. I co? I nic. Ludzi prezydenta Kaczyńskiego nie dotyczyły standardy? Opowieści Sasina, że nie miał pojęcia o statusie lotniska i że BOR nie będzie na lotnisku, to kłamstwa. Przeczą temu dokumenty, które znajdu­ją się w aktach sprawy, i zeznania świad­ków z Kancelarii Prezydenta. Oni sami prosili Rosjan, żeby samolot lądował w Smoleńsku.
W sądzie usłyszałem, że BOR powinno działać na podstawie programu wizy­ty prezydenta. Wie pan, że zatwierdzo­ny program wizyty dostaliśmy w piątek 9 kwietnia w nocy? Ludzie prezyden­ta Kaczyńskiego wysłali go na biurko funkcjonariusza, który przychodził do pracy w poniedziałek 12 kwietnia. I co? Czy to miało wpływ na katastrofę? Żad­nego. Czy to, że jakiś urzędnik był pija­ny, a Sasin przyjechał spóźniony, miało wpływ na katastrofę? Nie. Ale patrząc w kontekście opowieści, że w BOR mie­liśmy burdel, mówię: zaraz, kto i gdzie miał burdel?
A rozdzielenie wizyt?
- Miałem z tą wizytą do czynienia od stycznia 2010 r. W życiu nie słyszałem, żeby premier Tusk i prezydent Kaczyński mieli być razem na uroczystościach. Od początku była mowa o dwóch wizytach.
Koledzy z BOR nie pomogli panu w czasie procesu.
- Zwłaszcza Jarosław Kaczyński. Tam było dwóch Kaczyńskich - pan prezes Ja­rosław Kaczyński był oskarżycielem posił­kowym, a pułkownik Jarosław Kaczyński, były wiceszef BOR, biegłym prokuratury.
O biegłych i byłych kolegach z BOR mógłbym mówić dużo. Biegły Stanisław Kulczyński, wojskowy, w życiu pół dnia nie przepracował w BOR i opowiadał, co powinniśmy zrobić w Smoleńsku.
Biegły Kaczyński opowiadał rzeczy, któ­rych nigdy nie zrobił jako zastępca sze­fa BOR.
Andrzej Pawlikowski, mianowany szefem BOR za drugiego PiS, opowiadał bzdury o zabezpieczaniu lotnisk. Kompletne dyr­dymały. Sąd go na tym łapał, ale nic z tym nie zrobił. Tomasz Grudziński, były wi­ceszef BOR, podobnie. Obaj, Grudziński i Pawlikowski, zanim przyszli zeznawać, zostali ekspertami komisji Antoniego Macierewicza. Nagle się okazało, że lu­dzie, którzy pomagają forsować wariacką narrację o zamachu, w sądzie pomagają wytworzyć narrację, że przez zaniecha­nia BOR mogło dojść do katastrofy. A wie pan, co jest najśmieszniejsze? To moi byli koledzy. Nagle się okazało, że ludzie, z którymi pracowało się przy ochronie i piło wódkę, opowiadają kłamstwa, żeby zrobić karierę.
BOR jest polityczne?
- Nie. Polityczni są ludzie. Pamiętam taką sytuację: jestem szefem ochro­ny prezydenta Kwaśniewskiego, wybo­ry wygrywa Lech Kaczyński. Pułkownik Kaczyński dostaje awans w BOR, jest wi­ceszefem, bierze mnie na rozmowę: „Jak ty, Paweł, sobie wyobrażasz dalsze funk­cjonowanie? Bo w dzisiejszych czasach ludzie od Kwaśniewskiego nie są mile widziani”.
Do katastrofy miałem z Andrzejem Paw­likowskim w miarę normalne stosunki. Kolega z pracy. Ale po Smoleńsku jakby coś się z tymi ludźmi stało. Nagle się oka­zało, że oni się całkiem sprawnie wspina­ją na polityczne barykady.
Dlaczego opowiada pan o tym wszystkim dopiero dwa lata po wyroku?
- Czarę goryczy przelała sprawa żony. Ja mogę zapłacić swoją cenę za Smoleńsk, ale moja żona nie miała ze Smoleńskiem nic wspólnego. Zaczynała jeszcze w la­tach 90. jako stewardesa. Następnie zo­stała szefową personelu pokładowego lotów ochranianych przez BOR. Jest ma­jorem, ma za sobą ponad 20 lat służby. I nagle osiem lat po Smoleńsku komen­dant Służby Ochrony Państwa przysyła decyzję, że wygasza jej stosunek pra­cy. To jawne skurwysyństwo. Zemsta na mnie.
Jak się żyje z łatką skazanego za Smoleńsk?
- Wziąłem zarzuty na klatę, ale nie mogę się z tym pogodzić. Tak, ja tych ludzi tam wysłałem i ja za nich byłem odpowiedzial­ny. W Smoleńsku zginął Jarek Florczak, mój przyjaciel, zginęło wielu kolegów. Miałem przed sądem mówić, że o niczym nie wiedziałem, bronić się, że mnie okła­mywali? W tej sprawie zawiódł system. Nie ma instytucji, która nie zrobiłaby błę­du przed Smoleńskiem. Ale to nie system został ukarany, tylko Paweł Bielawny. Nie zgodzę się, że tam był polski burdel. Nie. Były takie, a nie inne procedury. I one się do dziś nie zmieniły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz