sobota, 26 maja 2018

Treser,To tylko żart, ale przestaje być śmiesznie,Nie da się niepełnosprawnych i ich opiekunów zaliczyć do zepsutej kasty III RP,Waszyngton, mamy problem,Protest polityczny,Kary za wyroki,Inny świat,Kartonik,Dar,Poziom,Zwyczajny tchórz i Pedagogika prawdy



Treser

Jest tylko jedna rzecz silniejsza od pogardy, jaką PiS ma dla swych wrogów. To pogarda, jaką ma dla swych zwolenników.
   W kwestii pogardy PiS umiłowało pluralizm. Słowo to wy­stępuje bowiem wprawdzie wyłącznie w liczbie pojedynczej, ale pogarda dla zwolenników zasadniczo różni się od tej dla wrogów. Tymi ostatnimi PiS gardzi za to, że go nie popiera­ją. Tymi pierwszymi za to, że go popierają, mimo wszystkie­go, co robi.
   PiS swych wrogów intensywnie tresuje, by uczynić z nich poddanych. Zwolenników tresuje, by wzmocnić ich bez­względność. Wykopujemy z grobów zwłoki, bo tak chcemy. Popieracie nas mimo tego barbarzyństwa? Dobrze. To teraz lekcja druga. Niepełnosprawnych traktujemy jak natrętów? Nie przeszkadza wam? OK, to lekcja trzecia. Niepełnospraw­nych nie wypuszczamy na powietrze, a 90-letniej bohaterki powstania warszawskiego i niepełnosprawnej bohaterki nie­zliczonych akcji charytatywnych nie wpuszczamy do Sejmu. Nie oburzacie się? Dobrze, robicie imponujące postępy i ma­cie szanse, by stać się barbarzyńcami doskonałymi.
   Jak oni muszą gardzić ludźmi, którzy tym wszystkim bar­barzyństwom przyklaskują!
   Od zaprzysiężenia Andrzeja Dudy, a więc od początku przejmowania władzy przez PiS, minęło właśnie tysiąc dni. Udało się w tym czasie wykastrować demokrację, spalić kon­stytucję, wyrwać zęby wymiarowi sprawiedliwości. Ale w du­żym stopniu udało się też sformatować idealnego zwolennika PiS. Jest patriotyczny, hałaśliwy, dumny i nienawidzący sła­bości. Nie tej słabości z Mickiewicza - „a ze słabością łamać uczmy się za młodu”. Nie, nienawidzący słabości obcych, in­nych, odmiennych, kalekich. Czy w roli słabych występują uchodźcy, Żydzi, geje, gorszy sort czy niepełnosprawni, to już nieważne. Popierający władzę silny człowiek ma się sycić swą dominacją nowego ubermenscha.
   Niektórzy twierdzą, że fundamentem tej władzy jest kłamstwo. Nie - jest nim pogarda. Kłamstwo jest jej skut­kiem. Władza traktuje część ludzi jak idiotów i uznaje słusz­ność takiego nastawienia, widząc efekty. Albo ich brak. W sprawie smoleńskiej przedstawiono 30 wersji zamachu, a suweren nie wpadł na to, że ktoś go robi w trąbę. Władza rozwaliła sądy, bo jakiś sędzia ukradł kiełbasę, i to też zosta­ło kupione. Prezydent podeptał konstytucję, więc suweren ze zrozumieniem przyjął potrzebę referendum konstytu­cyjnego. Mieliśmy wstać z kolan, więc suweren rozumie, że gdy to już nastąpiło, to amerykańskim partnerem dla pol­skiego prezydenta jest burmistrz ichniego Pipidówka. Po­nieważ kilka marginalnych gazetek napisało o „polskich obozach śmierci”, suweren zgodził się, że potrzebna jest ustawa o IPN, która w reputację Polski uderzy tysiąckrot­nie bardziej niż te gazety. A w ogóle to wszystkiemu winien jest Tusk.
   Umysł odpowiednio trenowany zaakceptuje wszystko i takiego elastycznego myślowo człowieka władza potrzebuje najbardziej. Gdyby miał jakieś opory i wątpliwości, da mu się 300 złotych na wyprawkę, a co on za to wyprawi, to już jego sprawa. Oczywiście gotówki nie damy niepełnosprawnym, bo prawdopodobnie żaden z nich nie kupi za nią pół litra, które pozwoli odpowiednio znieczulić się na bezeceństwa władzy.
   Gdy już władza ma pewność, że jej suweren łyknie każde kłamstwo i zaakceptuje każde świństwo, nie będzie się nawet musiała krygować. Zresztą krygować właśnie się przestała. W swej prostackiej i ostentacyjnej bezczelności jest dosko­nale transparentna. Tu nie ma zakłopotania. Tu jest duma. Oczywiście bezbrzeżna pogarda dla własnych wyborców ubrana jest w słowa głębokiego szacunku dla zwykłego czło­wieka, co już jest wyrazem pogardy absolutnej.
   Pogarda przebrana za dobroć i szacunek jest doskonałym narzędziem osiągania celów. Rydzyk zdobył tak pieniądze. Ka­czyński - władzę. A teraz chce ją tak umocnić. Ponieważ ma wyborców za nic, uważa, że kupi ich za kilka stów. Ponieważ ma ludzi za okrutników, ksenofobów, antysemitów, ekonomicz­nych analfabetów i totalnych ignorantów w kwestiach między­narodowych, uważa, że może powiedzieć i zrobić wszystko, a te prawie 40 procent poparcia wciąż ma jak w banku.
   Na razie (podkreślić - na razie) sondaże nie pokazują, że się myli.
   Ponieważ tej władzy sondażowy zysk przynosi uderzanie w najbardziej żywotne interesy państwa i narodu, więc nie ma takiej rzeczy, której ona nie zrobi, by utrzymać swe notowa­nia. Jeśli rozwalenie państwa będzie ceną za utrzymanie wła­dzy w państwie - dokładnie to zrobi.
   Kiedyś Jarosław Kaczyński chciał zbudować w Polsce cha­decję. Doszedł jednak do wniosku, że nie będzie chadecji bez chadeków. Połączył więc w jeden nurt pozostałości po Tymiń­skim i Lepperze, PZPR i ONR. I tak zbudował coś, co komu­nistom nie udało się nigdy - prawdziwą, a nie tylko z nazwy Polskę Ludową.
   Mam głębokie przekonanie, że Polska jest jednak inna, niż sądzi Kaczyński. I że niedługo sama nam to powie.
Tomasz Lis

To tylko żart, ale przestaje być śmiesznie

Wypowiedź Joanny Lichockiej o jednowładztwie Jarosława Kaczyńskiego została uznana za poważne przedstawienie intencji obozu władzy. Co takiego się stało, że mało kto poznał się na żarcie posłanki PiS? 
Kilka dni temu posłanka Prawa i Sprawiedliwości Joanna Lichocka podczas spotkania z wyborcami stwierdziła, co następuje: „Ja najchętniej bym wszystko pozamykała, powsadzała do więzień, zrobiła porządek raz, dwa, trzy i wprowadziła najlepiej jednowładztwo Jarosława Kaczyńskiego. Wtedy byłabym spokojna, że jest dobrze”.

Była to odpowiedź Lichockiej na pytanie o przyszłość mediów, które irytują zwolenników PiS.

Cytat z jej wypowiedzi został umieszczony w jednym z portali internetowych. W publicystycznych audycjach odwoływali się do niego politycy opozycji, usiłując pokazać, co też ten zły PiS chce zrobić z mediami. Ale posłankę Lichocką takie użycie jej słów oburzyło. W jej ocenie był to oczywisty żart, hiperbola, która miała zwolennikowi PiS uzmysłowić nierealność jego oczekiwań.

W całej tej historii najciekawsze jest to, że wypowiedź Lichockiej została uznana za poważne przedstawienie intencji obozu władzy. Co takiego się stało, że mało kto poznał się na żarcie posłanki?

Być może redaktorzy portalu internetowego w tych trudnych czasach zatracili poczucie humoru. Możliwe. Zdaję sobie sprawę, że ironia obecnie nie sprawdza się jako środek stylistyczny. Ba, może być w publicznych mediach wykorzystana przeciwko autorowi. A może jest jeszcze gorzej. Może to radykalne wypowiedzi polityków PiS tego rodzaju żarty unieważniają i nadają im pozór programu lub kierunku działań partii. Czynią z zawartej w dowcipie przesady prawdopodobieństwo.

Oto przykłady z ostatniego czasu.

Jeśli poseł Jacek Żalek mówi o wyrodnych rodzicach niepełnosprawnych, którym nie należy dawać pieniędzy do ręki, to w ustach posła tego rodzaju stwierdzenie wydaje się nieprawdopodobne. A było prawdziwe i nie było żartem (Żalek przeprosił i oznajmił, że padł ofiarą manipulacji).

Jeśli marszałek Marek Kuchciński plecie coś o odszczurzaniu i odgrzybianiu Polski, to ma kłopoty z metaforyką (marszałek twierdzi, że został niewłaściwie zrozumiany).

Jeśli posłanka Bernadetta Krynicka twierdzi, że zamiast pieniędzy na niepełnosprawnych trzeba je dać na budowę strzelnic, bo tam sobie postrzelają, to wysiadam nawet ja i moje poczucie humoru.
Jeśli posłanka Krystyna Pawłowicz sugeruje, że niepełnosprawni w Sejmie jej śmierdzą, to chyba nie mieści się już w żadnych kategoriach.

Może powoli zatracamy zdolność dialogu? Posługujemy się tym samym językiem, ale poruszamy w innych obszarach znaczeniowych? W innych obszarach wartości kulturowych?

I to już przestaje być śmieszne.
Paweł Wroński

Nie da się niepełnosprawnych i ich opiekunów zaliczyć do zepsutej kasty III RP

Demagogia PiS o oderwanych od koryta elitach traci atrakcyjność. Protest niepełnosprawnych i afera z nagrodami dla ministrów pokazują, jak marnie partia rządząca radzi sobie z kryzysami.

Ostatni majowy sondaż CBOS powinien być ostrzeżeniem dla PiS. Zjazd z 46 proc. do 40 proc. poparcia to poważna zmiana, wykraczająca poza błąd statystyczny. Jest to tym bardziej znaczące, że CBOS był uważany przez opozycję i dziś, i za poprzedniej władzy za pracownię, która zawsze publikuje sondaże korzystne dla rządzących. Co więcej, w poprzednich miesiącach PiS nieznacznie zyskiwał. Ten spadek to oczywiście jednostkowy wynik. Dopiero badania opinii w następnych miesiącach pokażą, czy mamy do czynienia z trwałym trendem.

Z ludzi najsłabszych nie da się zrobić wrednych elit

Nie można jednak wykluczyć, że protest rodzin osób niepełnosprawnych ma i będzie miał wpływ na notowania. PiS zdołał dotychczas przekonywać wielu wyborców, że kolejne radykalne posunięcia władzy to uderzenie w elity, które trzeba oderwać od koryta. Ale pierwszy problem pojawił się po ujawnieniu ogromnych nagród dla ministrów Beaty Szydło, bo nie pasowały do propagandy o rozpasanych elitach III RP. PiS spróbował odwrócić uwagę od nagród za pomocą „piątki Morawieckiego”, czyli nowych propozycji socjalnych, i był w tym przez chwilę skuteczny. A ponadto Jarosław Kaczyński kazał ministrom nagrody oddać. Wydawało się, że kryzys jest zażegnany.

Nagle jednak urządzili strajk w Sejmie niepełnosprawni. A tu trzeba być naprawdę bardzo twardym wyborcą PiS, aby uwierzyć, że jest to protest polityczny. Przecież niemal te same osoby protestowały za czasów PO-PSL, a liderki protestu nie zostawiały wtedy na Platformie suchej nitki. Nie da się też zapisać niepełnosprawnych i ich opiekunów do zepsutej, uprzywilejowanej kasty III RP.

Ich protest i afera z nagrodami jaskrawo pokazują, jak w porównaniu z poprzednikami partia rządząca radzi sobie z kryzysami.

Donald Tusk swoim ministrom nagród praktycznie nie dawał. Beata Szydło rozdawała bez umiaru. Protest niepełnosprawnych za czasów PO skończył się po kilkunastu dniach. Za czasów PiS trwa 34. dzień. Do tego PiS zamienił Sejm w oblężoną twierdzę. Czy rzeczywiście było to nieuniknione? Dlaczego za czasów PO takich restrykcji nie było, choć przecież protest miał identyczną formę? Jaki sens miało trzymanie przed wejściem do Sejmu Wandy Traczyk-Stawskiej i Janiny Ochojskiej? Pani Wanda to uczestniczka powstania warszawskiego, które PiS tak sławi. Trzeba było ją upokorzyć, bo też została oderwana od koryta?

Dopóki PiS gnębi te zdradzieckie elity, wyborcy wiele mu wybaczają, ale tego, że nie potrafi poskromić swojego apetytu na pieniądze i atakuje ludzi najbardziej pokrzywdzonych przez los, to już sympatii partii rządzącej nie przysparza.

Mamy pieniądze, ale nie dla nich

Gdy widzowie oglądali wczoraj spotkanie premiera Mateusza Morawieckiego z wyborcami w Gdańsku, mogli zobaczyć grupę przeciwników rządu wznoszących okrzyki przeciwko PiS-owi. Zaczęło się od pytania o protest niepełnosprawnych. Materiał filmowy z tego wydarzenia pokazuje jedno: role się odwróciły. To nie elity, ale zwyczajni ludzie przyszli wykrzyczeć złość na rządzących. Wcześniej takie obrazki widzieliśmy na wiecach i spotkaniach polityków PO. Teraz to na wiece PiS przychodzą mieszkańcy z transparentami „Pycha i Szmal”. Rozszyfrowanie skrótu PiS w taki właśnie sposób to efekt nagród i protestu niepełnosprawnych.

PiS jest w trudnym położeniu i ewidentnie boi się spełnienia drugiego postulatu niepełnosprawnych, czyli przyznania 500 zł dodatku rehabilitacyjnego, bo nie wie, ile będzie to kosztować budżet. Padają różne liczby, ale chaos w systemie orzekania o niepełnosprawności może spowodować, że sytuacja wymknie się spod kontroli i o wiele więcej osób, niż zakładają protestujący, zgłosi się po pieniądze.

Jednak PiS chciał dać gotówkę emerytom przed wyborami samorządowymi. Z punktu widzenia interesów wyborczych byłby to ruch o wiele bardziej opłacalny. Poza tym Jarosław Kaczyński nie lubi się cofać pod presją i nie chce zachęcać kolejnych grup do protestów. Ale musi też przyjąć do wiadomości, że demagogia o oderwanych od koryta elitach straciła już swoją atrakcyjność. Spin doktorzy muszą wymyślić coś nowego.
Dominika Wielowieyska

Waszyngton, mamy problem

Zignorowanie 100-lecia naszej niepodległości przez największe światowe mocarstwo, sojusznika i kraj, który uważa się za swoistego patrona naszej suwerenności, będzie istotnym obniżeniem rangi obchodów i prestiżu Polski.

Prezydent Donald Trump 3 kwietnia przyjął trzech prezydentów krajów nadbałtyckich: Litwy, Łotwy i Estonii. Uhonorował ich z okazji 100-lecia niepodległości tych państw. Półtora miesiąca później prezydent Andrzej Duda błąkał się po Stanach Zjednoczonych. Do spotkania nie doszło.

Prezydent twierdzi, że nie taki był cel jego wizyty, bo w planach miał przede wszystkim inaugurację debaty w Radzie Bezpieczeństwa ONZ oraz spotkania z Polonią. Mam jednak wątpliwości, czy przedstawianie tej wizyty pod hasłem „Andrzej Duda był zbyt zajęty, by skorzystać z zaproszenia Trumpa” przekona nawet najbardziej opornych na logikę wielbicieli PiS. Zwłaszcza że gdy na inaugurację posiedzenia Rady Bezpieczeństwa przyjechał prezydent Kazachstanu Nursułtan Nazarbajew, Trump przyjmował go z honorami. W dodatku w czasie wizyty prezydenta Dudy za oceanem w Białym Domu gościł prezydent Uzbekistanu Shavkat Mirzyioyev.

W perspektywie obchodów rocznicy polskiej niepodległości trzeba zadać pytanie, czy można sobie wyobrazić, że prezydent USA zlekceważy kraj, który powstanie zawdzięcza m.in. ogłoszonej 8 stycznia 1918 r. przez Thomasa Wilsona deklaracji, która głosiła konieczność utworzenia niepodległego państwa polskiego? Natomiast tym przeciwnikom prezydenta Dudy, którzy odczuwają satysfakcję z powodu ignorowania go przez najwyższe władze Stanów Zjednoczonych, chciałbym przypomnieć, że nie jest to wyłącznie problem Dudy i obozu władzy. Zignorowanie 100-lecia naszej niepodległości przez największe światowe mocarstwo, sojusznika i kraj, który uważa się za swoistego patrona naszej suwerenności, będzie istotnym obniżeniem rangi obchodów i prestiżu Polski.

Powszechnie wiadomo, że powodem tej sytuacji jest fatalna nowelizacja ustawy o IPN, która powoduje, że nasz kraj jest postrzegany jako państwo negujące Holocaust, odmawiające prawa do swobody debaty i broniące swojej wizji historii z pomocą prokuratora. Prezydent Duda skierował ustawę do Trybunału Konstytucyjnego, ale TK ciągle się nią nie zajmuje, więc jej los jest nieznany, choć wedle pogłosek od polityków PiS prezes Jarosław Kaczyński chciał, by sprawa została zakończona jeszcze w maju.

To nie są dobre wieści. Nie wiadomo, czy partia rządząca toczy przy pomocy TK wewnętrzną wojnę na osłabienie prestiżu prezydenta, czy może politycy PiS usłyszeli od naszych sojuszników – podobnie jak w przypadku negocjacji z Komisją Europejską w kwestii praworządności – że zaproponowane ingerencje TK w ustawę o IPN nie są zadowalające.

Być może prezydent, zamiast czekać na Trybunał i sędzię Julię Przyłębską, powinien sam zaproponować nowelizację ustawy i wykreślić najbardziej kompromitujące zapisy? Inaczej grozi mu, że podczas uroczystości 100-lecia niepodległości w otoczeniu przyjaciół z PiS będzie mógł samotnie usiąść na ławeczce wybudowanej z tej okazji przez MON i zanucić na niej „Pierwszą Brygadę”.
Paweł Wroński

Protest polityczny

Znamy już nieźle PiS, więc wiemy, że gdyby sondaże dawały silne poparcie protestującym w Sejmie matkom i ich dorosłym chorym dzieciom, władza nie byłaby wobec nich tak twarda i arogancka, jak jest. Ale sondaże są niejednoznaczne. Niby wciąż ogromna więk­szość - pod 80 proc. - ogólnie popiera postulaty osób niepełno­sprawnych, jednak według świeżego badania (Pollster dla TVP) aż 62 proc. uważa, że protest powinien się zakończyć, w tym połowa (31 proc.) wyraża taką opinię zdecydowanie (za konty­nuacją akcji opowiadało się 26 proc., 12 proc.„raczej tak”).
   Oczywiście sondaż wykonany na zlecenie TVP był podmanipulowany, bo pytanie sugerowało, że rząd już spełnił żądania demonstrujących, ale nie zdziwiłbym się, gdyby jakikolwiek następny sondaż potwierdził, że w sumie 40-50 proc. ankieto­wanych ma już dosyć tego protestu - w tym, obok obojętnych i znużonych, byłby zapewne cały tzw. twardy elektorat PiS. Ten „twardy elektorat” - którego nic, żadne wpadki i afery PiS nie poruszają i nie wzruszają - jest bytem absolutnie fascynującym.
I wciąż jeszcze słabo rozpoznanym. Tak silna, bezwarunkowa i dobrowolna lojalność „wobec partii i kierownictwa” w historii Polski występowała bodaj tylko raz, w pierwszych latach powo­jennej rewolucji komunistycznej. Nie chcę tu ciągnąć jakichś, za­wsze ułomnych, historycznych analogii, chodzi mi o siłę, naturę i temperaturę tej więzi, wyraźnie wykraczającą poza tradycyjny dla Polaków dystans i nieufność wobec rządzących.

Rafał Kalukin w bardzo ciekawej autorskiej analizie „twardzieli z PiS” zwraca uwagę, że Jarosławowi Kaczyńskiemu przez lata udało się zbudować wokół siebie szczególną wspólno­tę pokrzywdzonych; coś więcej niż partię, rodzaj szerokiej, zwią­zanej symbolami i emocjami, patriarchalnej rodziny. To prawda. Ale tym ciekawsze jest pytanie, dlaczego z tej dumnej, narodo­wej i katolickiej wspólnoty wyłączani są - i to niekiedy retorycz­nie bardzo brutalnie - najsłabsi z najsłabszych, ludzie porażeni ciężkimi biologicznymi dysfunkcjami i ich, budzący przecież odruchowe współczucie, opiekunowie? Intuicja podpowiada, że zdaniem lojalnych członków pisowskiej rodziny „oni” najpraw­dopodobniej przesadzili, nie przyjęli z wdzięcznością oferowanej im pomocy - przeciwnie, próbują szkodzić, jątrzyć, narobić wsty­du. Więc sami się wykluczają ze wspólnoty współczucia.
   W wypowiedziach polityków, nie mówiąc już o interne­towych hejtach, pobrzmiewa także ton, wyraźnie uchwycony w głośnych socjologicznych badaniach dr. Gduli w propisowskim „Miastku”: otóż cechą twardego elektoratu PiS jest rozmaicie wy­rażana wyższość, nawet pogarda, wobec słabszych - migrantów, kolorowych, tzw. społecznej patologii. W ogóle wszelkich upo­śledzonych grup i mniejszości, więc i osób niepełnosprawnych, które zgodnie z polskim obyczajem„nie powinny się narzucać”. Wielu psychologów społecznych twierdzi, że u podstaw ideologii PiS leży swoisty, ludowy darwinizm, postrzeganie społeczeństwa (ale i świata) jako nieprzyjaznej dżungli, terenu bezwzględnej rywalizacji, gdzie wygrywa ten, kto więcej wyrwie, a nakaz soli­darności i pomocy obejmuje realnie tylko najbliższą rodzinę, zaś symbolicznie - plemię, naród. Bliscy mogą liczyć na poświęcenie i ofiarność, dalsi (co najwyżej) na ofiarę, jałmużnę.

Siła wszystkich populistów świata polega na tym, iż udaje im się znaleźć drogę do społecznej podświadomości, głębokich, na ogół wypieranych, emocji i popędów zbiorowości. One są, tkwią w ludziach często od pokoleń, i ujawniają się w okresach kryzysu, społecznych napięć, nasilonego lęku, frustracji. Profesor Jan-Werner Muller, znany niemiecki politolog, autor m.in. książki „Co to jest populizm?”, podczas warszawskiego wykładu (zorgani­zowanego przez OKO.press i Archiwum Osiatyńskiego) podkreślał, że populistyczni przywódcy zawsze ogłaszają się jedynymi przed­stawicielami prawdziwej woli ludu, a ich ugrupowania stają się, niejako automatycznie, nosicielami historycznej racji i moralnego monopolu. Populizm wyklucza wszelkich przeciwników z naro­dowej wspólnoty, stygmatyzuje ich jako obcych agentów lub wyobcowane elity, za to sympatykom daje poczucie wyjątkowo­ści, sprawczości i dumy, uczestnictwa w wielkim ruchu odnowy.
To buduje więzi znacznie silniejsze, niż może zaoferować zwykła demokratyczna polityka,

I oto w tę narrację wdarli się teraz niepełnosprawni ze swoimi postulatami, wywołując u sporej części wyborców PiS tzw. dy­sonans poznawczy. W miarę trwania protestu, narastania jego wi­zerunkowych i politycznych kosztów, konieczna okazała się seria dodatkowych zabiegów władzy wobec własnego elektoratu, po­rządkująca ten emocjonalny chaos; rozdarcie między poparciem a potępieniem. Zatem demonstrujący zaczęli być przedstawiani jako świadomi uczestnicy wojny politycznej („kodziarze”) lub też nieświadome ofiary manipulacji (ze strony opozycji). Ich postulaty wyolbrzymiane (opiekunowie i wielu ekspertów wyliczają koszty spełnienia oczekiwań na 1,5 mld rocznie, władza mówi o mini­mum 9 mld). Rodzice niepełnosprawnych coraz częściej byli usta­wiani propagandowo przeciw własnym dorosłym dzieciom („nie mają nad nimi litości”), a szykany ze strony administracji i samego marszałka Sejmu przedstawiane jako przejaw troski o bezpieczeń­stwo protestujących. Te i podobne racjonalizacje zapewne wystar­czą twardemu elektoratowi, więc w którymś momencie władza może nabrać przekonania, że zbudowała dostateczną polityczną osłonę dla „bardziej zdecydowanych działań” wobec protestują­cych. To byłby zły scenariusz.

Jednak bez względu na to, jak i kiedy skończy się sejmowy protest, mała, zamknięta w opustoszałym Sejmie grupka ludzi mimowolnie stała się już symbolem polskiej oblężonej demo­kracji. Nieoczekiwanie niepełnosprawni okazali się dla zadufanej władzy i jej twardych zwolenników prawdziwym kłopotem, bo zakłócają ckliwą populistyczną narrację, bo upierają się przy swoich prawach, autonomii, rozliczają obietnice, żądają szacun­ku, poważnego traktowania, a nie charytatywnej daniny.
   Tak, to bardzo polityczny protest.
Jerzy Baczyński

Kary za wyroki

Minister-prokurator Zbigniew Ziobro wyznaczył, a Krajowa Rada Sądownictwa zaakceptowała 126 sędziów do sądów dyscyplinarnych pierwszej instancji. Do tej pory sędziów losowano. Teraz wyznacza ich minister.

Część z wyznaczonych nie chce sądzić dyscyplinarek, ale minister wyzna­czył - i kropka. A to nie będzie miła rola, bo wszyscy spodziewają się, że partia rządząca zechce wykorzystać sądy dyscy­plinarne do wymiany kadr (wydalanie z za­wodu) i do zastraszania sędziów wydają­cych niewłaściwe - zdaniem władzy - wy­roki. Sędzia Dominik Czeszkiewicz z Suwałk, który uniewinnił działa­czy KOD, dostał niedawno zarzut dyscyplinarny: nie przesłuchał natychmiast, ale z kilkudniowym poślizgiem, dziewczynkę, którą próbowano porwać. Planowano mu też postawić zarzut biega­nia w godzinach pracy, ale odstąpiono od pomysłu.
   A tych jest więcej. Np. wyciąganie konse­kwencji za udział sędziów w „łańcuchach światła” i innych zgromadze­niach w obronie prawo­rządności. Domagała się tego publicznie doradczyni prezydenta Zofia Romaszewska. Pod­czas pierwszego roboczego posiedzenia Krajowa Rada Sądownictwa „dobrej zmiany” zajęła się tematem „pu­blicznej działalności sędziów”, na wniosek przedstawiciela prezydenta w KRS, byłego sędziego TK Wiesława Johanna, który stwierdził: „Te działania mogą być w różnej postaci. To mogą być wypowiedzi publicz­ne, to mogą być także słowa polityczne wypowiadane w trakcie uzasad­niania wyroku - ot, chociażby przykład pana sędziego Tuleyi, gdzie mówiło się o metodach stalinowskich stosowanych przez funkcjonariuszy CBA”. Zebrani wyrazili pełną aprobatę, jednogłośnie zobowiązując Komisję Etyki przy KRS do opracowania odpowiednich zaleceń dla sądów dyscyplinarnych.

A więc sędziowie mają być karani nie tylko za publiczne wypowiedzi czy obecność podczas zgro­madzeń publicznych, które władza uzna za „polityczne”, ale też za wyroki. I nie chodzi o sytuacje oczywiste: gdzie wyrok jest w sposób oczywisty sprzecz­ny z prawem. Chodzi o rozstrzygnięcie i treść uzasadnienia. Czyli o to, co bezdy­skusyjnie, w całym świecie cywilizacji za­chodniej, uznaje się za sferę sędziowskiej niezawisłości. Cóż, w miarę postępu pisowskiej rewolucji, walka z „gorszym sortem” zaostrza się.

Nowe standardy etyczne dla sędziów ustali Komisja Etyki w składzie: sędzia Johann, posłanka PiS Krystyna Pawłowicz, przewodniczący Komisji sędzia Rafał Pu­chalski, który swojego czasu należał do za­mkniętej internetowej grupy „Popieramy rząd Beaty Szydło, Pana Prezydenta i PiS na Facebooku”. I trójka innych sędziów, z których dwoje wysunęli do KRS urzędnicy Ministerstwa Sprawiedliwości. W tym Dag­mara Pawełczyk-Woicka, nowa prezes Sądu Okręgowego w Krakowie, która zakazała w piątek Zgromadzenia Przedstawicieli Sędziów Okręgu Krakowskiego. Zamknęła salę w sądzie, więc Zgromadzenie odbyło się na korytarzu.
   Swoją drogą, to rekord świata: za­mknąć sąd dla sędziów. Ale rewolucja po­stępuje i może doczekamy się zamknięcia Sejmu... dla posłów.
Ewa Siedlecka

Inny świat

Coraz częściej ma się wrażenie, że Polska pod obecną władzą przestaje uczestniczyć w polityce europejskiej. Rząd PiS zamyka kraj w kręgu własnych fobii, uprzedzeń i szczyci się tą pozycją outsidera.

Nie bądźmy słabi, ale dokonujmy wyborów, nie bądźmy po­dzieleni, ale się jednoczmy, nie bójmy się, ale miejmy odwagę działać i stać na wysokości naszych historii, nie czekajmy, bądźmy aktywni teraz!” - mówił Emmanuel Macron w Akwizgranie, odbie­rając Medal Karola Wielkiego, Słuchali go zgromadzeni na uroczy­stości szefowie państw i rządów, królowie i książęta, wysocy rangą przedstawiciele instytucji europejskich, hierarchowie kościołów, szefowie partii, naukowcy, pisarze i przedstawiciele mediów.
   Polskich polityków nie dostrzegłam, Ale dzisiaj ani dostojnicy (jak strasznie to słowo do nich nie pasuje) reprezentujący nasze państwo, ani piastujący wysokie urzędy, czy to świeckie, czy ko­ścielne, nie biorą udziału w wielkiej debacie, która przetacza się przez nasz kontynent na temat planowania, formowania przyszło­ści. Zajęci stawianiem barier wokół Sejmu, kordonów żandarmerii wokół grobu Arama Rybickiego, obstawianiem policją pomnika smoleńskiego, budowaniem coraz wyraźniejszego muru odci­nającego nas od Unii Europejskiej, może nawet nie są świadomi tego, że inni w tym czasie konsolidują się wokół wspólnych, coraz jaśniej określonych celów. Jak bardzo różni się ton odpowiedzialnej, ponadnarodowej, ponadpaństwowej i ponadpartyjnej konstruk­tywnej debaty od antyunijnych wynurzeń naszych lokalnych dygni­tarzy domagających się europejskich wspólnych pieniędzy, ale bez przestrzegania wspólnych zasad. Gadających bez końca o krzyw­dach z przeszłości, żądających zemsty oraz reparacji, obrażonych i nadętych.

W czasie kiedy nas pochłania pytanie, na co dokładnie choruje Jarosław Kaczyński, albo kiedy szokuje nas nieludzkie trak­towanie niepełnosprawnych protestujących w parlamencie, kiedy wyprowadza nas z równowagi sięgająca szczytów cynizmu propa­ganda w TVPiS, inni, kilkaset kilometrów na zachód od nas, mówią o wielkich wyzwaniach, którym tylko razem możemy stawić czoła.
   Angela Merkel, wygłaszając laudację na cześć laureata, wylicza­ła wspólne zadania, które zamierzają razem podejmować: wzmac­nianie innowacji i inwestycji, aby zdynamizować gospodarkę, czy wspólna praca nad rozwojem sztucznej inteligencji. Planowane są uniwersytety europejskie mające przyspieszyć rozwój badań, a wspólny region naukowy, skupiający pięć uczelni, już powstaje po obu stronach Renu. Pani kanclerz mówiła też o potrzebie solid­nej i solidarnej, odpornej na kryzysy polityki dotyczącej migracji azylu, o wspólnej polityce afrykańskiej, zagranicznej i obronnej, unii gospodarczej i walutowej, o wzmocnieniu strefy euro, o bro­nieniu stanowiska w sprawie umowy nuklearnej z Iranem. „Tu na­prawdę chodzi o wojnę i o pokój” - kończyła wśród oklasków.
   A tymczasem premier Morawiecki wygłasza w Katowicach, pod­czas Europejskiego Kongresu Gospodarczego, jakieś fantazje o tym, jakoby Polska w Unii była płatnikiem netto. Nie będę tu udowad­niać (bo czytelnicy POLITYKI są mądrymi i wykształconymi ludźmi), że nasz naczelny bankier albo nie ma pojęcia, o czym mówi, albo świadomie wprowadza w błąd i jątrzy Polaków przeciw Unii, która rzekomo wysysa od nas kasę. Nadmienię tylko, że już kilkoro poli­tyków z kilku krajów tzw. płatników netto, z niedowierzaniem, ale z oburzeniem pytało mnie, jak to jest możliwe, żeby szef rządu opowiadał takie bzdury i w jakim celu on to robi?
   Prezydent Macron już wielokrotnie zaznaczał, że warto, żeby państwa podniosły składki, aby wzmocnić Unię. Francja jest skłonna to zrobić pierwsza! - deklarował. W swojej z pasją wygłoszonej mowie w akwizgrańskim ratuszu apelował: nie bądźmy słabi! Nie poddawajmy się. „Czy chcemy przyjmować zasady narzucone nam przez innych, albo przez tyranię wydarzeń, czy też wybieramy de­cydowanie o sobie, prawdziwą autonomię, czyli suwerenność euro­pejską?”. Wymieniał długą listę wspólnych i koniecznych poczynań dla ochrony prywatności obywateli w internecie, dla zabezpiecze­nia pracy dla młodych w krajach, gdzie jest to problem dominujący, dla zaspokojenia potrzeb energetycznych oraz wyzwań ekologicz­nych w całej Unii, z którymi uporać się możemy tylko razem, jako suwerenna Europa.
   Słuchając tego, boleśnie odczuwałam, że nad Wisłą mamy świat inny. Może dlatego właśnie zainteresowanie Polską w Komisji Europejskiej oraz w Radzie słabnie. Są ważniejsze sprawy. Europa musi iść do przodu, mocniej zintegrowana, ze zharmonizowanym prawem, a jeśli Polska nie chce - to trudno. Sławny artykuł 7 rodzi emocje głównie w Polsce, zresztą co to za sankcje: ewentualne, a i to mało prawdopodobne, odebranie głosu w Radzie kilku słabym albo i tak nieobecnym ministrom? Ta sprawa jest bardzo ważna pre­stiżowo, ale prestiżu pozbawił nas rząd PiS i bez zastosowania arty­kułu 7. Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej, w słynnym wy­roku z lutego dotyczącym niezawisłości sędziów w Portugalii, wska­zał drogę do skarżenia rządu polskiego za niszczenie sądownictwa, ale Komisji Europejskiej ewidentnie nie spieszy się do skorzystania z tej podpowiedzi. Czyżby z Polski już zrezygnowano? Czyżby już o nas nikt nie walczył? Bo to nie jest walka „przeciwko Polsce”, jak przedstawiają sprawę rządowi propagandyści, tylko o Polskę w Unii.

Dziś podziały zdają się przebiegać horyzontalnie przez całą Unię. Wszędzie mamy nacjonalistów, zamkniętych, patrzących wstecz destruktorów. Ale wszędzie jest też wielu takich, którzy starają się aktywnie uczestniczyć w gwałtownych zmianach świata
którzy rozumieją wezwanie Macrona do odpowiedzialności za całą Wspólnotę. Ten podział wydaje mi się dziś ważniejszy niż tradycyjne konkurowanie między chadekami a socjalistami, liberałami a zielo­nymi. I może z tego wyniknie jakiś pozytywny ruch?
Róża Thun

Kartonik

Widziałem niedawno krótki filmik z wy­sadzania wielkiego, 30-piętrowego hotelu w USA. Runął wciągu pięciu sekund. Pomyślałem sobie wtedy z podziwem o mi­nister oświaty która zrobiła to samo w Polsce z tysiącami szkół. Po tej demolce pani Zalewska właściwie jest już nie­potrzebna. Teraz edukację dzieci i młodzieży przejmuje mózgowa gładź cylindryczna z PiS. Idzie im świetnie.
   Partyjny radny z warszawskiego Żoliborza wysłał inter­pelację do Urzędu Dzielnicy w której zaleca zaprzestanie uczenia dzieci grania na fletach „Ody do radości”. Już samo to, że jest ona hymnem Unii Europejskiej, wystar­czy, bo przecież UE co najmniej dwa razy dziennie walczy z Polską. Podpo­wiem radnemu dużo lepsze argumen­ty, „Odę...” skomponował Niemiec, w dodatku głuchy. I polskie dzieci mają to radośnie grać na flecie? Trzeba je uczyć religijnej „Bogurodzicy”, którą śpiewaliśmy Niemcom pod Grunwal­dem, i „Roty” Konopnickiej, że nikt nam nikogo nie zgermani. Tego żąda pisowski komisarz.
   Tymczasem jeszcze piękniej jest w Grodzisku Mazowieckim. Mini­ster Zalewską wyręczył sam IPN oraz MON. To oni patronowali szkolnemu konkursowi o żołnierzach wyklętych. Nagrodami były książki, wśród których uczniowie znaleźli ulotki. Kloze­towe: „Tusk won!”, „KOD - kapusie, oszuści, dewianci”, „PO, swołocz ubecka i inne WRON-y po judaszowe eme­rytury won do Moskwy na Plac Czerwony”. Jaka jest róż­nica między lekceważeniem dzieci niepełnosprawnych a wbijaniem uczniom do głowy bredni i pogardy dla in­nych? Rząd wie, że nie ma żadnej. Dla PiS dziecko nie jest człowiekiem , tylko kartonikiem do wycięcia według wzoru Jarosława Kaczyńskiego.
   Dla marszałka Senatu Karczewskiego, lekarza z wykształ­cenia (inkwizytora z hobby), niepełnosprawni z rodzicami w Sejmie to zagrożenie epidemiolo­giczne. Przebywają „za długo w jed­nym miejscu”, ale największym za­grożeniem są odwiedzający, którzy tę epidemię mogą wynieść na ze­wnątrz. Za chwilę cała Polska może być ścięta, daje nam do zrozumienia Karczewski. Trzeba się bać tych kilkunastu osób. Pan doktor się nie boi - przed Sejmem na okrągło stoi uzbrojona policja, a w środku ma Straż Marszałkow­ską. Na spotkaniu z wyborcami w Krokowej sumienie mu się wylało: „Żal mi jest tych dzieci, że nie mogą normalnie wyjść na zewnątrz i zobaczyć, jak pięknie wygląda wiosna. Źle, że wykorzystuje się dzieci do tego protestu, który stał się już wyłącznie demonstracją polityczną”. Najwyższa więc pora rąbnąć prawdę: Wojskowe Od­działy Terytorialne oraz strzelnice w każ­dej gminie i dzieci niepełnosprawne będą miały wiosnę marzenie. A gdy się zmęczą strzelaniem, to poczekają sobie na 500 zł na granitowych ławeczkach pa­triotycznych ministra Błaszczaka. Przy­znaję, nie ja to wymyśliłem, bo za trudne, ale posłanka Krynicka (PiS) dała radę.

A jak świetnie dawał sobie radę w minioną niedzielę premier Morawiecki! Na spotkaniu z mieszkańcami w sali BHP w Stoczni Gdańskiej kłamał z go­dzinę albo dłużej i ani razu się nie po­mylił. Zebrani słuchali go z godną szacunku cierpliwością. Już był w ogródku, już witał się z gąską, ale jako historyk postanowił opowiedzieć zebranym o powstaniu Solidar­ności. Wymienił kilka osób, kilka ważnych pominął, a gdy miał mówić o Wałęsie - zapomniał jego nazwiska. Część zgromadzonych chciała mu pomóc, skandowała „Wałę­sa, Wałęsa”, ale premier nie usłyszał. Wreszcie zapano­wał taki harmider, że Morawiecki postanowił dokończyć spotkanie w samochodzie. Szybko podał tyły i z nietęgą miną odjechał w siną dal. Ale wróci. Ma jeszcze mnóstwo do opowiedzenia.
Stanisław Tym

Dar

Rozumiem, że z okazji Dnia Matki trzeba kle­pać te wszystkie życzenia, jakie to jesteście cudne i niesamowite, ale może choć raz po­dejdźmy do problemu na poważnie i szczerze. Przynaj­mniej ja mam taki zamiar i niniejszym zgłaszam kilka poważnych postulatów do Matek Polskich.
   Zacznijmy od ciąży. Z jednej strony powtarzacie, że to nie choroba, a z drugiej oczekujecie samych przywilejów A to miejsce siedzące w tramwaju, a to przepuścić w ko­lejce do kasy. No albo-albo. Mnie nikt nie pytał, czy chcę rodzić, a skoro padło na Was, no to może jest tego jakaś przyczyna. I może należy wyciągnąć odpowiednie wnio­ski. Posiedzieć w domku na przykład, odkurzyć, zadbać o rodzinne ciepło, ugotować coś mężowi, który na pewno Waszą ciążą jest mocno zestresowany. Dla Was to pryszcz, normalka, do tego jesteście stworzone, a co on musi prze­żywać? Pomyślałyście o tym choć chwilę? A jak która nie ma męża ani nawet konkubenta na chacie, no to może wy­padałoby zastanowić się nad tym, jak się prowadziłyście?
   Przejawem przykrej małostkowości jest oczekiwa­nie, że ojciec dziecka dojdzie do siebie natychmiast po pępkowym i tak z marszu zajmie się dzieckiem. Poród to poród - urodzicie, kładą Was do łóżka, leżycie sobie, dziecko przytulacie, jest miło. A wiecie, jakie cierpienie jest następnego dnia po pępkowym? No właśnie, nigdy tego nie przeżyłyście, więc może wykażcie powściągli­wość w ocenach. Poza tym, z tego co słyszałem, tacy kró­lowie to się dzieckiem nie zajmowali, dopóki kilku lat nie skończyło. No, bo wcześniej co z takim robić? Od tego je­steście Wy, matki.
   Przykro mi to pisać, ale wielu z Was się wydaje, że jak urodziłyście, to już możecie przez jakiś czas nie dbać o wygląd. No, bardzo mi przykro, ale jak to świadczy o Waszych mężczyznach, że ich kobiety nie potrafią się ogarnąć, choć od porodu minęło już kilka dni, nie daj Boże tygodni? No, bardzo przepraszam, ale widziałem zdjęcia na insta Anny Lewandowskiej i Natalii Siwiec tuż po porodzie i linia była, płaski brzuch, uśmiech, cięża­rek w dłoni, gustowny dobór odzieży i makijażu. Można? Można. No to czemu się lenicie?
   I to absolutnie niestosowne obnażanie piersi w miej­scach publicznych pod pretekstem karmienia! Jak nie potraficie utrzymać mleka albo Wasz berbeć nie może pohamować się od żarcia, to może należałoby zostać w domu, hę? Może się trochę w tych lewackich i hipsterskich główkach poprzewracało? Tylko w chustę byście te biedne niemowlaki pakowały, jakbyśmy w jakiejś Afryce mieszkali, i już dalej lansować się na mieście. Hola, hola, moje panie! Żyjemy w społeczeństwie przywiązanym do tradycyjnych wartości. Miły jest latem widok pięknych męskich nagich torsów prężących się w miastach i mia­steczkach, w sklepach i kawiarniach, ale widok karmią­cej kobiety?! Naprawdę wyobrażacie sobie, że ktoś chce coś takiego oglądać?
   Dalej - Wasza roszczeniowość. Nie dość, że posiedzia­łyście sobie na tych wszystkich urlopach, to potem jak wrócicie do pracy, to ciągle coś Wam wypada. Jakieś kol­ki, trzydniówki, zapalenia ucha i już pędzicie do domu, żłobka czy przedszkola. No trochę powagi! Pracujecie czy nie? Szczerze mówiąc, gdybyście naprawdę kochały swoje dzieci, tobyście się nimi zajmowały, a nie wyręcza­ły żłobkami i przedszkolami. Ale OK, naoglądałyście się tych lewackich filmów i seriali, naczytałyście propagandy w swoich pisemkach i zachciało się Wam kariery zawodo­wej, jakbyście nie mogły spełniać się w najpiękniejszej życiowej roli - w roli matki, piastunki domowego ogniska. Przecież mając do dyspozycji wózki na Wasze dzieci, na­wet zakupy jest Wam łatwiej robić. Ale jakoś nie widać, byście to doceniały, tylko narzekania i narzekania.
   Kolejna sprawa, wynikająca być może z nadmiaru zbędnych zainteresowań i braku odpowiedniej troski, to problem, jak się te Wasze dzieci zachowują, kiedy idzie­cie z nimi na miasto. No, wydaje mi się, że dziecko dobrej i odpowiedzialnej matki poznać po tym, że siedzi cicho i nie wadzi nikomu. Niestety, obserwuję to ze smutkiem, że wychowywane przez Was dzieci krzyczą w miejscach publicznych, wydają dźwięki zbliżone do zwierzęcych, biegają w sposób chaotyczny i niekontrolowany, a ich odzież nie przypomina tej z telewizyjnych reklam kap­sułek do prania, co smuci najbardziej, bo macie jasno po­dane wzory zachowań i zupełnie z nich nie korzystacie. Bycie matką to Dar! Nauczcie się z niego cieszyć!
   Podsumowując - i to jest moje życzenie z okazji Waszego święta: weźcie się ogarnijcie!
Marcin Meller

Poziom

Motto: Poziom dyskusji wyznacza największy cham. (Chińskie, czyli moje - ZH)

Chyba każdy zaliczył w życiu jakąś sytuację, w której jeden człowiek jednym wypowiedzia­nym zdaniem potrafił zmienić nastrój całej grupy w ciągu kilku sekund. Przyjęcie, na którym ludzie sobie popijają i rozmawiają, żartują i nagle agresywny typek mówi głośno do drugiego: „Co się, kurwa, gapisz? Jebnąć ci?”. I bańka pryska. Już nic nie jest tak samo. Od tego momentu wszyscy wiemy, w jakim jesteśmy miej­scu i jaki jest poziom rozmowy. Znika finezja, poczucie humoru, zaczyna się milczenie, stres, czasem pojawia się ogólna agresja.
   To, w jakim świecie żyjemy obecnie w Polsce, można zauważyć jak pod mikroskopem, gdy na moment znaj­dziemy się w świecie zupełnie innym.
   David Letterman jest słynnym amerykańskim komi­kiem telewizyjnym. Takim Kubą Wojewódzkim, tylko zu­pełnie innej kategorii. Przez 23 lata prowadził codzienny talk-show w stacji CBS, każdego wieczora rozmawiając ze sławniakami, plotkując, przekomarzając się, niekiedy omawiając z troską bieżącą sytuację rozmówcy, gdy przy­trafiał mu się życiowy dramat. Wszystko z ogromnym po­czuciem taktu i niesamowitym absurdalnym dowcipem. Po prostu rarytas.
   Trzy lata temu Letterman postanowił przejść na eme­ryturę i zniknął z ekranu. Zapuścił długą, siwą bro­dę, niekiedy paparazzi przyłapywali go na zakupach, to wszystko. Świat telewizyjny odczuł pustkę. Nikt nie był w stanie go zastąpić, choć komików w telewizjach w USA są setki.
   Parę miesięcy temu Letterman postanowił wrócić. Co kilka tygodni na Netflixie prowadzi godzinne rozmowy - zupełnie jednak inne od tych, do których byliśmy przy­zwyczajeni. Rozmówcy omawiają nie tylko własne ży­cie, ale przy okazji cały świat. Letterman nie stracił nic z poczucia humoru, które jest darem niebios, natomiast ujawnił nieprawdopodobny dar wyławiania z ludzi spo­strzeżeń i myśli, których waga daleko wykracza poza pro­gram dla żartownisiów.
   Pierwszym rozmówcą był Barack Obama. Rozmowa stała się sensacją. Obama też potrafi żartować, ma świet­ny refleks, w programie błysnął niebanalnymi ocena­mi, a jego porady dla młodzieży okazały się zaskakująco prorocze. Z drugiej strony okazało się, że Letterman jest przygotowany, by rozmawiać na najwyższym poziomie z ludźmi różnych profesji, mieszając w rozmowach wiel­ką wrażliwość z błyskiem ironii i talentem do omawiania problemów współczesnego świata. Obejrzałem właśnie dwie najnowsze rozmowy: z gwiazdą telewizyjnego ka­baretu Tiną Fey oraz pakistańską dziewczyną, Malalą Yousafzai, laureatką pokojowego Nobla (w wieku 17 lat!), ofiarą brutalnego zamachu (strzelono jej z bliska z pisto­letu w twarz, gdyż fundamentalistom nie spodobało się, że walczy o prawa kobiet i dziewcząt do edukacji).
   W obu rozmowach ujawniła się widzowi nieznana w Polsce jakość: język, wielka troska o losy innych, znako­mity poziom intelektualny, zero poniewierania kimkol­wiek, żadnych szmirowatych plotek, intryg, złośliwych docinków - w zamian zwiedzanie pasjonujących rewirów życia, dodawanie otuchy, odkrywanie sekretów, dopraw­dy nie sposób oderwać oka od ekranu. I nagle, pozostając pod urokiem rozmów z Fey i Malalą, włączyłem TVN24. Zobaczyłem panią Pawłowicz wygłaszającą do innej po­słanki passus o mordach. Jakbym dostał patelnią w pysk.
   Żyjemy w kraju, w którym od dwóch lat łamane są wszystkie prawa i wszelkie normy, w którym chamstwo stało się powszechną monetą, język nie zna litości, a czło­wiek nie ma żadnej wartości. W którym kłamstwo jest re­gułą, do której wszyscy się przyzwyczaili i nie uważają go już za kompromitację. Schamienie jest tak powszech­ne i tak oplatające nas wszystkich, że nawet nie zdajemy sobie sprawy z degrengolady, w jaką popadamy. Każde agresywne słowo polityka wywołuje kaskadę bluzgów w internecie i to jest ściek, jakiego jeszcze kilka lat temu nie było. Każde bestialskie (tak, to właściwe słowo) po­traktowanie niepełnosprawnych, których nie wypuszcza się na spacer, każde nazwanie kogoś „pajacem” z trybu­ny sejmowej, każde „spierdalaj!” krzyknięte z ław po­selskich, każde złamanie konstytucji przez Piotrowicza, buduje z nas plemię dzikich ludzi, niezdolnych do roz­mowy i jakiegokolwiek porozumienia. A kiedy policjant, zapytany przez Bogdana Borusewicza, czy strzelałby na polecenie dzisiejszej władzy do ludzi, odpowiada: „Strze­lałbym!”, to chciałbym mu pokazać zdjęcie młodej Malali. Niech strzela.
Zbigniew Hołdys

Zwyczajny tchórz

Są tchórze zwyczajne, tchórze pospolite, a nawet europejskie. Wydawałoby się, że występują tylko w lasach, zagajnikach i za­roślach i tam polują jako drapieżniki na owady, małe gryzonie i jaszczurki. Ale nie występuj ą też w gatun­ku ludzkim. Boją się odpowiedzialności, przykrych następstw, z reguły cechują się koniunkturalizmem i nie nadają się do sprawowania wysokich stanowisk. Człowiek tchórz często wykorzystywany jest do wy­konywania specjalnych poleceń. Robi to chętnie pod warunkiem, że oddala od siebie odpowiedzialność za podejmowane decyzje. W przeciwieństwie do skunksa tchórz nie wydziela przykrego zapachu, ale zwy­kle jest samotnikiem, który lubi się schować, lubi też być ochraniany, każe budować barykady, a tchórzliwe polecenia wydaje jako samotnik w ciszy swojego pan­cernego gabinetu. Tchórz wie, że robi źle. Ogarnia go jednak strach, który przenika całe ciało i umysł. Naj­bardziej boi się ludzi, którzy mają czyste sumienie. Nie chce mieć z nimi nic wspólnego, bo wie, że nie może popatrzeć im w oczy, stanąć do merytorycznej walki tylko dlatego, że po prostu jest tchórzem.
   Tchórzliwe decyzje ostatnich dni wystąpiły w wielu miejscach. Trudno jest bowiem inaczej zdefiniować postawę wpływowych prezesów decydujących o sy­tuacji w piłkarskiej ekstraklasie. Trudno odważnym nazywać prezesa klubu, który nie pozwala na obec­ność na swoim terenie kibiców przeciwnej drużyny. Trudno inaczej niż tchorzowską i kuriozalną nazy­wać decyzję zarządu Ekstraklasy, która nie zgadza się na wszelki wypadek na wręczenie medali mistrzów Polski zgodnie z odwiecznym zwyczajem i zdrowym rozsądkiem. Trudno jednak mieć pretensje do bied­nych prezesów, skoro druga osoba w państwie oka­zuje się tchórzem naczelnym. Jakże ironicznie brzmi w wypadku tej osoby tytuł marszałka.
   Dowiedziałem się, że tchórze jako gatunek ginący są pod ochroną. Cieszę się, że coraz więcej ludzi od­ważnych widzi tchórzostwo i przeciwko niemu pro­testuje. W walce o godne życie i własne prawa.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Pedagogika prawdy

W Polsce toczy się spór o historię pomiędzy „pedagogiką wstydu” a „pedagogiką dumy”. W oczach prawicy „pedagogika wstydu” to spe­cjalność liberałowi lewaków, którzy oczerniają swój kraj i psują jego wizerunek. Liberałowie i lewica z kolei są zda­nia, że „pedagogika dumy” opiera się na zakłamaniu, ukrywaniu wstydliwych stron historii i szkieletów w sza­fie. W Stanach Zjednoczonych niektóre szafy otwiera się dopiero po dwustu latach.
   W roku akademickim 1962/63 byłem stypendystą sław­nego Uniwersytetu Princeton. Miałem tam kolegów, z któ­rych szczególnie ciepło wspominam filozofa Ronalda bon de Sousa Pernesa, który z czasem objął katedrę filozofii na Uniwersytecie Toronto, oraz historyka sztuki Sterlinga Boyda, później profesora na Południu USA. W tam tych la­tach Princeton, położony wstanie New Jersey, był uczelnią konserwatywną, bliską rasistowskiego Południa, otwartą tylko dla białych mężczyzn. Mieszkaliśmy w neogotyckim (na wzór Wielkiej Brytanii) akademiku, każde mieszkanie składało się z trzech sypialni, livingu z kominkiem i biur­kiem do pracy oraz wspólnej łazienki. Każdy miał więc własny pokój, sprzątał oraz słał nasze łóżka „steward”, oczywiście czarny. (Po rocznym pobycie w akademiku w ówczesnym Leningradzie, pięciu w jednym pokoju, był to dla mnie niezły szok). W budynku, który mieścił około stu osób, widziałem dwóch Afroamerykanów - wspomnia­nego stewarda oraz jednego doktoranta z muzykologii. Ko­lację, czyli „dinner”, spożywaliśmy wspólnie, na tę okazję ubieraliśmy się w togi. Kolacja zaczynała się od modlitwy. Profesor rezydent (master of residence) każdego wieczoru prosił innego doktoranta o kilka słów modlitwy. Oczywiście sami biali, obsługa - wręcz odwrotnie.
   Siedziałem pomiędzy Ronniem, który był figlarzem, potrafił przyjść na kolację w todze założonej na gołe cia­ło, pokazując kokieteryjnie kolanko, a Sterlingiem, który pochodził z głębokiego Południa, był bardziej konwencjo­nalny, nieskazitelnych manier i gołębiego serca (sądząc, że przyjeżdżam z kraju nędzy, podarował mi sweter). Raz w tygodniu można było zaprosić sobie gościa na kolację, płacąc za niego (częściej „za nią”) trzy dolary.
   Pewnego dnia Ronny zaprosił na kolację swoją dziew­czynę Beverly, Afroamerykankę, studentkę elitarnego koledżu dla dziewcząt, która od czasu do czasu, wbrew regulaminowi oraz obyczajom, zostawała u niego na noc. Ja byłem z tym oswojony i rano stawiałem im śniadanie ze stołówki przed drzwiami. Natomiast Sterling był zgor­szony pojawieniem się czarnoskórej dziewczyny u nas (pod prysznicem!), którą Ronnie usadził bezpiecznie po­między sobą a mną. Mimo to Sterling demonstracyjnie odwrócił się do nas tyłem i przez całą kolację pokazywał nam tylko plecy.
   Dzisiaj, pół wieku później, Princeton zaczyna rozliczać się ze swoją historią. Od pedagogiki dumy (35 Nagród No­bla!) zwraca się ku pedagogice prawdy, podejmuje trudny temat, a mianowicie swój udział w niewolnictwie. Na nie­których lepszych uniwersytetach, np. na bardzo dobrym Uniwersytecie Brown, którego na­zwa pochodzi od znanej rodziny handlarzy niewolników (i nikt nie zamierza jej zmieniać), rośnie zain­teresowanie tym wstydliwym tema­tem. W Princeton kilkudziesięciu naukowcowi studentów, pod kierunkiem profesor Marthy Sandweiss, kilka lat pro­wadziło badania na temat niewolnictwa na tym uniwer­sytecie, który powstał w połowie XVIII w.
   Pierwszy rektor, prezbiterianin Samuel Dickinson, w swoich kazaniach głosił równość wszystkich ludzi, ale dom prowadziła mu niewolnica Genny. Rektor Samuel Fin­ley miał 11 niewolników. Po jego śmierci (1766 r.) sprzedano na licytacji jego meble, książki, zwierzęta, dwie Murzynki, dwóch Murzynów oraz troje dzieci murzyńskich. „Liberał”, rektor Samuel Smith miał co prawda dwoje niewolników, ale usiłował ich sprzedać. Uważał, że Afroamerykanie po­winni skolonizować Zachód Ameryki i tam się osiedlić, obok białych. Rektor Ashbel Green był już przeciwnikiem niewolnictwa, miał troje niewolników, z których jednego uwolnił, a dwójce obiecał wyzwolenie, gdy ukończą 25 lat. Prezbiterianin, był autorem projektu rezolucji potępiającej niewolnictwo przez jego Kościół. Z kolei profesor Philip Landsley, który w młodości był krytykiem niewolnictwa, z czasem zmienił poglądy, uważając, że w Ameryce czarni mają lepiej niż w Afryce, i kupił trzech niewolników.
   Pierwszych dziewięciu rektorów Princeton posiadało niewolników. W 1835 r. uczelnia odrzuciła propozycję ogromnej na owe czasy subwencji w wysokości tysiąca dolarów w zamian za przyjmowanie studentów bez wzglę­du na kolor skóry. W połowie XIX w. studenci zlinczowali „abolicjonistę”, zwolennika zniesienia niewolnictwa. Absolwent uniwersytetu, kongresmen David Kaufman, w wykładzie inauguracyjnym (1850 r.) ostrzegał przed „demagogami i abolicjonistami”. Jeszcze w 1862 r. znany fizyk Joseph Henry nie dopuścił do wykładu „człowieka kolorowego”, mimo że wśród publiczności znajdował się prezydent Lincoln. New Jersey był ostatnim stanem Północy, który formalnie zniósł niewolnictwo. W wojnie secesyjnej wielu jego mieszkańców walczyło po stronie Po­łudnia. W 1924 r. na terenie uniwersytetu odsłonięty został jedyny w USA pomnik, na którym wymieniono nazwiska wszystkich poległych w wojnie secesyjnej bez wskazywa­nia, po której stronie walczyli. U nas to chyba niemożliwe.

Kiedy nadeszło lato 1963 r., wybraliśmy się z Ronniem i jeszcze jednym kolegą volkswagenem garbusem z namiotem w podróż dookoła USA. W stanie Missisi­pi było gorąco pod każdym względem. To wtedy James Meredith, czarnoskóry weteran lotnictwa, jako pierwszy przełamał barierę i (ze wsparciem 14 tys. żołnierzy Gwar­dii Narodowej wysłanych przez prezydenta Kennedy’ego) został przyjęty na Uniwersytet Missisipi. Zostaliśmy za­trzymani przez policję, która podejrzewała, że jesteśmy agitatorami z Północy, którzy przyjeżdżają „buntować Murzynów”. Spędziliśmy noc w areszcie, nazajutrz sę­dzia zwrócił nam wolność, ale Afroamerykanie pozostali - w realu i w historii.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz