czwartek, 18 kwietnia 2019

Jesienny czerwiec



Z jakim zasadniczym podziałem w Polsce mamy dzisiaj do czynienia? Ten wygra wybory, kto lepiej odpowie na to kluczowe pytanie.

W 2005 r. skończył się „podział postko­munistyczny” opisany po raz pierw­szy przez prof. Mirosławę Grabowską. W skrócie - był to podział na partie wy­wodzące się z dawnego systemu oraz te, które można było nazwać postso­lidarnościowymi. Aż do 2005 r. było to kryterium rozstrzygające o procesie tworzenia rządów oraz o podstawowej emocji społecznej. Kolejne gabinety były tworzone albo przez wywodzące się z ancien regime’u SLD i PSL, albo przez ugru­powania postsolidarnościowe.
   Ów podział mógł być kontynuowany, gdyby 14 lat temu rząd utworzyły PiS i PO - dwie formacje o antykomunistycznym rodo­wodzie. Tak się jednak nie stało i postsolidarnościowe PiS weszło w koalicję najpierw parlamentarną, a potem rządową, z postkomu­nistyczną w swej istocie Samoobroną. Podział postkomunistyczny został tym samym zastąpiony przez inny - na Polskę solidarną i Polskę liberalną. Choć jego rodowód wprost pochodził z kampa­nii wyborczej partii Jarosława Kaczyńskiego, w miarę sensownie opisywał ówczesny spór, a na pewno był w owym czasie bardziej adekwatny. Po przejęciu władzy przez koalicję PO-PSL niejako się utrwalił i był pomocny w opisie rzeczywistości w latach 2007-15.
   Zwycięstwo Zjednoczonej Prawicy przed prawie czterema laty położyło mu jednak kres. Obecnie jest on już nieaktualny, bo­wiem wszystkie partie są po stronie „solidarnej” i prześcigają się w zapewnianiu wyborcy, że ich marzeniem jest spełnienie jego każdej socjalnej zachcianki. Jedyna formacja, która starała się iść w odwrotnym kierunku, czyli Nowoczesna, kończy właśnie swój żywot w silnym uścisku Grzegorza Schetyny. Osobną sprawą jest to, czy tak musiało się stać i na ile klęska tego ugrupowania była wynikiem błędów jego kierownictwa. Faktem jest jednak to, że dziś na polskiej scenie politycznej nie ma znaczącej formacji, która chciałaby dać się obsadzić w roli obrońcy Polski liberalnej (tak jak zostało to zdefiniowane w 2005 r.). Nawet Wiosna, choć bardzo liberalna w sferze aksjologii, bierze aktywny udział w wy­ścigu na socjalne obietnice i solidarnościową wrażliwość.

Kontynuacja do kwadratu
Jaki jest zatem obecnie podstawowy podział polityczny w kra­ju? Na pewno nie jest nim ten, który zakładałby rywalizację mię­dzy obozem III RP a obozem IV RP. Ten ostatni termin, zapropo­nowany przed laty przez prof. Rafała Matyję, w żadnym stopniu nie odnosi się do tego, co obecnie robi rząd PiS. Jego poczynania można nawet określić jako III RP do kwadratu. Wszak większość słusznie krytykowanych patologii życia w systemie po 1989 r. była i jest twórczo rozwijana przez gabinety Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego - spółki Skarbu Państwa są nadal obsadzane przez partyjnych nominatów, tyle że już zupełnie ostentacyjnie (podobnie zresztą, jak wszystkie inne urzędy i instytucje podległe władzy państwowej), media publiczne są tubą rządzących (tyle tylko, że w stopniu wcześniej nieznanym), państwo jest wrogie obywatelom, niechętne przekazywaniu im praw, nadal boryka się z imposybilizmem, partyjniactwem, resortowością i brakiem szerszej perspektywy. Czas rządów PiS po 2015 r. jest zwielokrot­nioną kontynuacją tego, co było robione po 1989 r. i w żadnym stopniu nie można tego okresu nazwać jakimś przełomem oraz nową Rzeczpospolitą.
   Może więc istotne jest rozróżnienie na demokratów (w sensie przedstawionym poniżej) i wolnościowców? Ci pierwsi to obóz władzy, ci drudzy to dzisiejsza opozycja.
   Kim są demokraci? To politycy wprost odwołujący się do woli demosu, do zachcianek większości, do poglądów suwerena. I zgodnie z nimi postępujący w sprawach społecznych i światopoglądowych. Jeśli naród nie akceptuje praw gejów, nie życzy sobie uchodźców na polskich ulicach, nie widzi sensu w utrzymaniu dyscypliny bu­dżetowej, to władza winna się temu podporządkować. Nie wybrzy­dzać, nie edukować - po prostu zrealizować wolę suwerena, bo ona jest święta, ważniejsza niż jakaś tam konstytucja, o masońsko-niemieckiej Europie nie wspominając. Tak rozumiana demokracja jest, co oczywiste, daleka od nowoczesnego rozumienia demokra­cji liberalnej, deliberatywnej, delegatywnej, skonsolidowanej itp. To demokracja saute, bezprzymiotnikowa, totalna i nieodwoływalna. To demokracja wprost przeniesiona ze starożytnych Aten, gdzie wola suwerena była nieograniczona, bezwzględna, mogąca skazywać na śmierć lub wygnanie tylko dlatego, że tak chciał de­mos. Jego mniemania nie były niczym ograniczane, a nad głosowa­niami czuwały bóstwa. Za pomocą ostracyzmu można było kogoś nielubianego wygnać z miasta, pozbawić majątku, a ostatecznie także życia. PiS, Kukiz’15 i inne rządowe przystawki to demokraci wprost przeniesieni z ateńskiej agory.
   Kim zatem są ich oponenci? To wolnościowcy. Oni akceptu­ją fakt większościowego głosowania, ale przy uwzględnieniu praw mniejszości. Dla nich nie tyle demokratyczny sposób po­dejmowania decyzji jest najważniejszy, lecz raczej wartości, których należy bronić. Także przed demokratyczną większo­ścią. To przede wszystkim różnego rodzaje wolności - kobiet, środowisk mniejszościowych (na przykład LGBT), zwierząt, imigrantów, mniejszości narodowych, religijnych. Demokra­tyczny mechanizm wyborczy jest dla nich jedynie narzędziem w obronie innych wartości - praworządności, tolerancji, spra­wiedliwości, równości i wolności. Zwłaszcza wolności.

Bezpieczeństwo i wolność
W świetle tak zaproponowanego podziału obóz władzy zna­lazłby się wśród „demokratów”, a szeroko rozumiana opozycja wśród „wolnościowców”. Dla tych pierwszych bardzo ważnym pojęciem jest bezpieczeństwo i obsługą tego elementarnego uczu­cia u ludzi się zajmują, podczas gdy dla tych drugich zasadniczym polem zainteresowania byłaby wolność. To dość dobrze opisuje zagadnienia, którymi zajmują się prymatologia, kognitywistyka czy neurobiologia, w ostatnich kilku latach skupiające moją uwagę jako naukowca. Dyscypliny te coraz precyzyjniej opisują człowie­ka, jego behawior, sposób podejmowania decyzji, uwarunkowania ewolucyjne, emocje i procesy socjalizacyjne. I dostrzegają wagę elementarnych potrzeb, które wynieśliśmy z naszej przedczłowieczej jeszcze historii. Wśród podstawowych ludzkich potrzeb są właśnie bezpieczeństwo i wolność. Z grubsza rzecz ujmując, demokraci zaspokajają tę pierwszą, wolnościowcy tę drugą.
   Może to bulwersować dużą część czytelników (zwłaszcza umieszczenie PiS czy Kukiz’15 w gronie demokratów), ale tego typu dystynkcja ma tę przewagę nad innymi, że nie jest obraźliwa dla nikogo, a ponadto tłumaczy, dlaczego obóz władzy na­dal cieszy się bardzo dużym poparciem społecznym i dlaczego jego propaganda jest wciąż skuteczna w odniesieniu do milio­nów Polek i Polaków. Wyjaśnia także przyczynę kompletnego nierozumienia się pomiędzy wyborcami różnych formacji i trwania przy swoich ukochanych partiach. Tak zasadniczy podział musi mieć także trwałe podstawy i długookresowe skutki.
   Ale można także opisać współczesną sytuację w Polsce w spo­sób jeszcze bardziej adekwatny, choć prostszy - jako podział na zwolenników i przeciwników PiS, a nawet konkretnie Jarosława Kaczyńskiego. To o wiele mniej subtelne rozróżnienie, ale jego zaletą jest fakt, iż jest zgodne z prawdziwymi emocjami Polaków i stawia sprawę w sposób niezwykle prosty.
   Oczywiście nie chodzi tu tylko o czyste emocje pozbawione wszelkich racjonalnych uzasadnień. Ta nienawiść/miłość do par­tii rządzącej i jej prezesa ma wielorakie uzasadnienia - w ocenie tego, co robią z polską konstytucją, wymiarem sprawiedliwo­ści, w stosunkach z partnerami zagranicznymi, w wymiarze medialnym, w polityce społecznej. To jasne. Ale oprócz tego ów podział na zwolenników i przeciw­ników PiS jest także głęboko emocjonalny i bardzo często nieracjonalny. Kaczyński jest jednym z naj­bardziej znienawidzonych polityków w Polsce, ale jednocześnie jednym z tych, których imię jest z prawdziwym entuzjazmem skandowane na mani­festacjach i demonstracjach. Budzi tyle samo miłości, co nienawiści. Jest punktem odniesienia prawie dla każdego sporu politycznego w kraju. Podobnie jak jego partia.

Co łączy podzielonych
Byłbyż zatem ten podział, na PiS i antyPiS, najle­piej opisującym polskie życie publiczne? Choć brzmi to banalnie i paradoksalnie, to chyba tak. Oczywiście - nakładają się na niego inne podziały (demokratów i wolnościowców, miłośników bezpieczeństwa i swobód, miesz­kańców mniejszych miejscowości i dużych miast, konserwatystów i postępowców), ale wydaje się, że obecnie właśnie emocja wobec partii rządzącej i jej prezesa jest najsilniej dzieląca Polaków oraz najtrafniej opisująca nasze życie społeczne.
   Kampania wyborcza do Parlamentu Europejskiego jest tego dobrym przykładem. Wszak w zarzutach działaczy PiS, że Koalicji Europejskiej nie spaja nic poza niechęcią do partii rządzącej, jest sporo prawdy. To jasne, że ta niechęć z czegoś wynika (na przy­kład z tego, jak ta partia poczyna sobie z konstytucją, z reformą wymiaru sprawiedliwości, z polityką unijną itp.), ale ostatecznie to chęć pokonania PiS zjednoczyła opozycję. PO, Nowoczesną, Zielonych, PSL i SLD prawie nic nie łączy, poza żądzą odsunię­cia Kaczyńskiego od władzy. Tyle tylko, że to wcale nie powinno cieszyć tego ostatniego, bo jeśli okazuje się, że chęć wysłania go na polityczną emeryturę zjednoczyła chadeków, liberałów, zielonych i socjaldemokratów, to znaczy, że jest to emocja silna i w zasadzie wystarczająca. I że partie te nie muszą wiele obie­cywać swoim potencjalnym wyborcom, poza zapewnieniem, że Kaczyński zniknie im z oczu, a Andrzej Duda z Belwederu.
   Wszyscy, którzy ustawiają się w opozycji do podziału „PiS kontra antyPiS”, mają problemy z przekroczeniem progu wy­borczego. Dotknęło to najpierw Kukiz’15, który nie wiedział, przez prawie cztery lata, czy jest za, czy przeciw polityce Ka­czyńskiego, a obecnie dotyka Wiosny, która na początku próbo­wała udawać, że „to nie jest jej wojna”, ale szybko zrozumiała, że musi się jakoś odnaleźć w tym podziale, bowiem inaczej jej wyborcy odpłyną do KE, która symbolizuje jedną ze stron owego podstawowego podziału.
   Jeśli tak jawi się podstawowy podział polityczny i tak wygląda obecna scena polityczna, to jakie są jej perspektywy w obliczu dwóch elekcji, czekających nas w 2019 r.? Wybory do PE są jedy­nie przygrywką do tych jesiennych, do Sejmu i Senatu. Dlatego są ważne, bo pokażą prawdziwe nastroje społeczne i nadadzą dynamikę procesom politycznym.
   Jeśli PiS przedłuży swe rządy na następną kadencję, to należy spodziewać się kontynuacji systemu dwublokowego, w którym zjednoczonemu obozowi władzy będzie przeciwstawiać się coraz bardziej zjednoczona wokół PO opozycja. Tyle tylko, że Kaczyński pójdzie drogą Victora Orbana i tak zmieni reguły gry, że następ­ne wybory, w 2023 r., odbędą się już w na tyle zmodyfikowanych warunkach społecznych, prawnych i politycznych, że PiS nie bę­dzie miało problemów z uzyskaniem większości konstytucyjnej. Władza tak zmieni prawo, ordynację wyborczą, rynek mediów, stosunki własnościowe w biznesie, system sądowniczy itp., że jego dominacja będzie już niekwestionowana. Zwykli obywatele, ale także przedsiębiorcy, sędziowie, elity artystyczne będą musiały się przyzwyczaić do nowych reguł gry i pogodzić z dominacją nowej elity, która swój awans będzie zawdzięczać PiS. To zaś spetryfikuje układ władzy i na trwale zmar­ginalizuje opozycję (cóż z tego, że zjednoczoną). Mówiąc krótko - albo Kaczyński zostanie odsunięty od władzy jesienią tego roku, albo będzie właścicie­lem Polski do swej śmierci i pochówku na Wawelu.

Wybory najważniejsze z ważnych
Jeśli jednak opozycji uda się niełatwa sztuka od­sunięcia PiS od władzy, będzie można oczekiwać pewnej dezintegracji zarówno po stronie nowych rządzących, jak i nowej opozycji. Obóz władzy, pod kierunkiem Schetyny i, być może, Donalda Tuska, zacznie wracać do swych naturalnych korzeni - od­tworzą się podziały na SLD, ludowców, PO itp. Rząd będzie trwał, ale niekoniecznie w formie jednolitego obozu i w formule jednego klubu parlamentarnego.
   Podobne procesy dotknęłyby w takim wypadku także PiS, któ­re znalazłoby się w opozycji. Albo doszłoby do pokazowych wy­kluczeń z partii, bo przecież prezes musiałby wskazać winnych porażki, albo nastąpiłby proces odwrotny - oskarżeń płynących wobec Kaczyńskiego za sprokurowanie utraty władzy. Antoni Macierewicz, Jarosław Gowin, Zbigniew Ziobro i inni być może rzuciliby się liderowi „dobrej zmiany” do gardła za to, że nie mogą już rozbijać rządowych limuzyn i muszą wrócić do szarej opozy­cyjnej rzeczywistości.
   Widać zatem, że 2019 r. będzie rozstrzygający dla kształtu nie tylko polskiej sceny politycznej, ale także dla losów naszej demo­kracji. Jeśli zwycięży opozycja, wrócimy do zmodyfikowanej sytu­acji sprzed 2015 r. - z jej cieniami i blaskami, zaletami i wadami. Nic już nie będzie takie samo, ale jednak ogólne ramy ustrojowe i polityczne będą przypominać te, które znaliśmy od 30 lat. Jeśli jednak PiS i prezydent Duda dostąpią zaszczytu kontynowania swojej misji, to po skończeniu ich drugich kadencji nie pozna­my Polski. Zwolennicy „dobrej zmiany” już się pewnie cieszą na samą o tym myśl. Przeciwnikom cierpnie z tego powodu skóra na grzbiecie. Pewnie dlatego frekwencja w tegorocznych wyborach będzie rekordowo wysoka - w elekcji 26 maja przekroczy na pewno 30 proc. (w porównaniu z wyborami do PE z 2004, 2009 i 2014 r., kiedy to - odpowiednio - wynosiła 20,9, 24,53 oraz 23,83 proc.), a jesienią możemy być świadkami rzeczy niebywałej w polskich wojnach o Sejm i Senat, to znaczy powtórzenia niedościgłej do tej pory frekwencji z 4 czerwca 1989 r., kiedy ponad 62 proc. Polek i Polaków pofatygowało się do lokali wyborczych. Bo wyborcy doskonale zdają siebie sprawę, że stawką jest przyszłość polskiej demokracji oraz ich osobisty los.
   Więcej o realnych nastrojach społecznych będziemy wiedzieć już 27 maja, w dzień po wyborach do PE. Jeśli opozycja nie wy­gra ich wysoko, przynajmniej kilkoma punktami procentowymi, będzie to oznaczać, że bez gruntownej reorganizacji przegra je­sienną elekcję. Wynika to z tego faktu, że w wyborach europej­skich bierze udział specyficzny elektorat - raczej zamieszkujący większe miasta, lepiej wykształcony i lepiej sytuowany mate­rialnie. Jeśli wśród niego PiS zremisuje z KE, to znaczy, że je­sienią, gdy do lokali uda się dwa razy więcej wyborców (czyli ta reszta - z mniejszych miast, wsi, o niższym statusie wykształ­ceniowym i materialnym), partia Kaczyńskiego będzie skazana na sukces.
   To banał powtarzany przez polityków przy okazji każdych wyborów, ale tym razem naprawdę elekcja jesienna będzie naj­ważniejszą od 30 lat. Coraz więcej ludzi czuje powagę sytuacji - dlatego z każdym miesiącem będzie się zwiększać liczba zde­cydowanych na wzięcie udziału w akcie wyborczym. To akurat dobra wiadomość.
Marek Migalski

Dr hab. Marek Migalski - politolog z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, europoseł w latach 2009-14, autor wielu książek naukowych, w tym także kontrowersyjnego eseju „Naród urojony” oraz powieści „Wielki finał”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz