sobota, 13 kwietnia 2019

Nadbudowa, głupcze,Flagę wbić!,Naród wybrany,Kadzidło i ligawka,Egzamin prezesa, Czy komunizm jest dziedziczny i Pierwsze zdanie


Nadbudowa, głupcze

Znaleźliśmy się w Polsce w punkcie, w którym stawką wyborów nie jest tylko pokonanie wła­dzy, ale triumf oświecenia nad ciemnotą i kołtuństwem. które ta władza reprezentuje i wspiera.
   Brytyjski dziennik „Guardian” zażartował w internecie, że w związku ze stanem rzeczywistości prima aprilis został od­wołany. Dokładnie z tego powodu ta pierwszokwietniowa za­bawa nie ma w Polsce sensu już od kilku lat. Rzeczywistość, którą można ogarniać krytycznym rozumem, została u nas poniekąd unieważniona, nobilitowany zaś został absurd. Gdy absurdy i idiotyzmy są normą, odstępstwem i eksce­sem stają się akty i działania racjonalne. W ten sposób prima aprilis zatracił swój sens, bo coś, co ma sens raz w roku, stało się normą we wszystkie pozostałe dni. Stąd nowa konwencja żartów, jaka pojawiła się w Polsce pierwszego kwietnia: na­dawanie komunikatów, które w normalnym państwie byłyby rutynowe - władza zrobiła coś sensownego, a jej przedstawi­ciele zachowali się przyzwoicie i powiedzieli prawdę. Mamy więc swoisty prima aprilis a rebours. I jest to zrozumiałe - w państwie PiS niespodzianką może być tylko normalność.
   Prezes państwa niezmiennie wypowiada opinie, któ­re można zakwalifikować albo jako szyderstwo, albo świa­dectwo awarii jego aparatu rozpoznawania rzeczywistości. Gdy mówi na przykład: „jesteśmy partią wolności”, to dro­czy się z nami czy też pokazuje, jak bardzo odfrunął? A może to po prostu formuła komunikowania się z własnym elek­toratem, który nie potrzebuje prawdy ani logiki, ale komu­nikatów miłych i krzepiących. W tej konwencji premier Morawiecki może spokojnie powiedzieć, że duże przedsię­biorstwa same się zgłaszają, bo chcą płacić większe podatki (proszę nie sprawdzać - naprawdę to powiedział), a społecz­na wicepremier Szydło bez mrugnięcia okiem może stwier­dzić, że głosowanie 1:27 było jej zwycięstwem (proszę nie sprawdzać - naprawdę to powiedziała). Tu może być waż­ne każde słowo. Gdy na przykład lider PiS mówi sfartfon zamiast smartfon, to rzeczywiście daje dowód ignorancji, czy się zgrywa? Bo może chce w ten sposób zakomuniko­wać sporej części elektoratu, że „na tych nowinkach to ja się nie znam”, czyli cynicznie gra na ich odruchu identyfikacji z kimś, kto ma te same deficyty, a przecież jakoś sobie z nimi radzi, a do tego jest ważny.
   W erze, w której najważniejsze osoby w państwie opowia­dają niestworzone rzeczy niemal bez przerwy, rozum musi być i jest w defensywie. W oparach absurdu i w epoce mro­ku logika zostaje zawieszona. Gdy brednie zyskują sankcję państwową, zostają wyniesione i poświęcone. Gdy państwo przez lata wspiera swoim autorytetem na przykład paskudne smoleńskie kłamstwo, zaprasza tym samym do świata tego, co zasługujące na uwagę, różne szaleństwa i odloty. W takim państwie ruch antyszczepionkowy jest czymś absolutnie na­turalnym, idiotyzmy o seksualizacji dzieci można głosić bez­karnie, a każda głupota wypowiedziana na temat dzieci z in vitro jest po prostu uprawnionym poglądem. W takim kraju wiara w czary nie szokuje, a palenie książek wprawdzie szo­kuje, ale coraz mniej.
   Obecny triumf kłamstwa, kołtunerii i ciemnoty jest zna­kiem wkroczenia w epokę mroku, co stało się - przyznajmy to z pokorą - na mocy demokratycznego werdyktu wybor­czego, a potem mariażu władzy z Kościołem we wspólnym dziele walki z rozumem. I dlatego największą stawką w tegorocznych wyborach będzie to, czy po latach dojdzie do kontrofensywy zepchniętego na margines oświecenia. Sło­wo „oświecenie” nie jest tu szpilą do wbijania oponentom, ale rzeczywistym fundamentem intelektualnym, na którym oprze się nowa władza, i celem, który ona sobie postawi.
   Polska potrzebuje Ministerstwa Oświecenia Publiczne­go łączącego dotychczasowe ministerstwa kultury i edukacji. Kultura musi być naprawdę dostępna dla milionów. Szkoła z kolei potrzebuje rewolucji - nie kolejnej reorganizacyjnej demolki, ale rewolucji mentalnej. Nie idzie tylko o wycho­wanie obywatelskie i lekcje o konstytucji, ale o stworzenie modelu demokratycznego i partnerskiego, w którym jedy­ną akceptowalną formą funkcjonowania szkolnej wspólno­ty nauczycieli, uczniów i rodziców będą dialog i kompromis. Publiczna telewizja powinna się stać nie wiązką kilku z se­tek kanałów na pilocie, ale jedną z najważniejszych instytucji wspierających obywatelską edukację i racjonalną rozmowę Polaków z Polakami. Bez takiego świadomie podjętego i me­todycznie realizowanego ambitnego, wieloletniego programu za jakiś czas wróci jakieś kolejne PiS, wrócą zaklęcia, czary, gusła, kosmiczne kłamstwa i komiczne brednie. Gospodar­ka, czyli - jak mówili komuniści - baza, owszem. Ale prawdzi­wym fundamentem musi być to, co nazywali oni nadbudową.
   Prima aprilisowi należy nadać właściwą miarę. Zamiast 365 dni w roku wystarczy, gdy będzie on trwał 24 godziny.
Tomasz Lis

Flagę wbić!

Od kilku tygodni w piąt­ki spać się nawet nie kładę. Czekam na so­botnie przedpołudnie, na kolejną konwencję wyborczą PiS znaczy. I na znane już słowa: „Polacy bendom żyli zwiększonom wolnościom, która będzie im sużyć calom mocom” Potem swoje agitacje zaczyna kierownik gimnastyki przyrządowej i wicekról łgarzy. Polskość ziemniaków będziemy podkreślać wbitą w nie flagą narodową - usłyszeliśmy ostatnio od władzy wy­konawczej, Tu i ówdzie daje się słyszeć, że ta polityczna szmira jest nie do wytrzymania. Uwalam, że nie jest tak złe, Dopóki w domach można smażyć placki ziemnia­czane i podawać je na stół bez wbitej biało-czerwonej, jakoś się wyrobimy. Nie tylko my. Bo czy to krowie będzie przeszkadzało, że ma jeden róg biały, a drugi czerwony? Więcej, czy „holenderce” nie zrobi się milo, gdy przylepią jej łatkę ze sztucznej sierści w kształcie naszej ojczyzny, z zaznaczonym przekopem Mierzei i lotniskiem w Rado­miu? Żwawiej chyba bić będzie jej polskie krowie serce.
   Taką nowoczesną przyszłość nam budują. Piszę to w dniu rozpaczliwym, kiedy rząd PiS postanowił, że obej­dzie się bez szkół i edukacji. Dla nauczycieli nie ma pie­niędzy na podwyżki, jeśli chcą poprawić swój los, to za­miast strajkować, niech sobie zafundują dziecko albo kupią krowę, a najlepiej jedne i drugie - radzili przedsta­wiciele władzy, Do negocjacji wystawiono wicepremier Szydło, która dostała partyjne zadanie, by się z ZNP nie porozumieć. Wywiązała się perfekcyjnie, klepiąc na okrągło, że to strajk polityczny, umówiony ze Schetyną. Pani Zalewska właściwie nie miała powodu, by się do jakichś tam pertraktacji przyłączać - swoje już zrobiła. Poza tym nie mogła się przecież rozdwoić. Gdy strajk wisiał na włosku, w zaciszu ministerialnego gabinetu podpisy­wała z Kościołem doniosły dokument „o kwalifikacjach zawodowych wymaganych od na­uczycieli religii”. Tak,  indoktryna­cja to najważniejszy przedmiot.
   W pisowskiej szkole wszędzie rządzą pycha, buta i lewa kasa dla swoich. Zero odpowiedzialności stało się normą. - Nie mamy pełnej informacji, jak długo pacjenci czekają na SOR-ach, w jakim są stanie i jak czas oczekiwania wpływa na ich leczenie - przyznał w Sejmie wicemi­nister zdrowia Maciej Milkowski. Powiedział to bez najmniejszej żenady i uczciwie, bo niby skąd ma takie rzeczy wiedzieć? Ludzie umierają na tych waszych od­działach ratunkowych - krzyknął ktoś z sali. Popraw się w październiku - z tą samą szczerością odparł wicemi­nister - właśnie ogłosiliśmy przetarg na informatyczną obsługę, która pomoże segregować pacjentów. Poza tym chorzy muszą zrozumieć, że wszystkiego naraz nie da się zrobić. Oni będą ważni za pół roku, bo teraz mini­sterstwo zajmuje się wewnętrzną reorganizacją resortu (napisała o tym Judyta Watoła w „GW”). Wynajęło więc. dodatkowo, na słynnej Ciemnogrodzkiej kawał starego, rozpadającego się budynku - 1,6 tys. m kw. za prawie 1,6 mln rocznie - i przeprowadziło tam część swoich ludzi. Nie ma z nimi kontaktu, bo wyłączono telefony. Innym pozmieniano numery, ale nikt ich nie zna. Tyl­ko dyrektor generalna MZ Anna Goławska nie upada na duchu. Wysiała do wszystkich maile z informacją, że resort rozpoczyna akcję „Niedaleko pada zdrowie od jabłoni”: „Poniedziałki zaczynamy zdrowym jabł­kiem, które doda Państwu sił na cały tydzień. Owoce będą dostarczane do wszystkich lokalizacji zajmowa­nych przez Ministerstwo Zdrowia”. Flagę biało-czerwo­ną, przypominam pani dyrektor, w każde Jabłko trzeba wbić. Flagę!
Stanisław Tym

Naród wybrany

Kolejny ksiądz z Gdańska stal się słynny na całym świecie, a jego książkowe ognisko było ozdobą serwisów informacyjnych. In­cydent ten stanowi pożywkę dla wielu poważnych komentatorów odwołujących się do historycznych wydarzeń z czasów III Rzeszy i pomstujących na wykształcenie polskich księży. Ja za sprawą mojego wieloletniego partnera twórczego Wojciecha Man­na. który przypomniał mi nasz skecz sprzed 20 lat, odwołam się do jego treści, bo chyba jest najlepszym komentarzem do osoby owego księdza. W tym ske­czu podchodziłem do Grzegorza Wasowskiego, który wypalał trawę na polu. i jako dziennikarz zadawałem mu pytanie: „Proszę pana, dlaczego pan podpala tę trawę, kiedy to, po pierwsze nic nie daje, a po drugie może spowodować pożar?”. Grzegorz Wasowski od­powiadał: „Bo jestem idiotą”. Myślę, że nikt nic znaj­dzie lepszego słowa na określenie owego księdza.
   Coraz częściej dochodzi do mnie, że to nie Żydzi, tylko my jesteśmy narodem wybranym. Jak każdy naród wybrany mało mamy przyjemności, a coraz więcej pecha.
   Nasz geniusz kierownicy (którego talent bardzo szanuję) ściga się samochodem z przetrąconą pod­łogą i z powodu braku części zamiennych nie może jeździć po krawężnikach. Naszych genialnych skocz­ków opuścił ich trener guru, bo wszystko mu się u nas podobało. W sezonie skoków tylko nam wiatr wiał z tyłu skoczni. Emeryci nie chcą oddać swojej do­datkowej emerytury nauczycielom. Za 1.3 mld pre­zes Kurski obiecał panu Jarosławowi 1,3 mld pasków w TVP Info. Emeryci światowej piosenki szykują się do kolejnego sylwestra jeszcze większych marzeń. W tzw. SOR-ach trzeba czekać kilkanaście godzin na śmierć, co stawia pod znakiem zapytania sens ist­nienia szpitali. Prąd zgodnie z obietnicą premiera nie zdrożał, tylko zwariował i kosztuje 100 proc. więcej. Jak zresztą mu wierzyć, skoro obiecywał, że nie bę­dzie mówił „półtorej roku”, i w tej sprawie też nie do­trzymał słowa.
Może za półtorej roku będzie nam, wybrańcom, le­piej. Bo przecież zależy to tylko od nas.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Kadzidło i ligawka

Do strajku szkolnego jednak doszło, czyi i jest dokład­nie tak jak przewidywaliśmy przed tygodniem, pi­sząc, że „gra rządu staje się nader czytelna”, że będzie mianowicie separatystyczne porozumienie z Solidar­nością oraz „operacja dyskredytacja”  wy mierzona w ZNP i strajkują­cych nauczycieli. Tego, że do żadnej ugody nie dojdzie, można się było spodziewać, obserwując choćby przebieg kolejnej sobotniej konwencji wyborczej PiS, tym razem w kurpiowskim Kadzidle, Jarosław Kaczyński w ogóle nie odniósł się do groźby strajku, jakby sprawa rozgrywała się w jakiejś innej rzeczywistości. Albo jak by był pewien, że w miarę przedłużania się strajku zdoła skutecznie zwró­cić rodziców przeciw nauczycielom. Na tym etapie kampanii bez­względnym priorytetem stała się mobilizacja wiejskich wyborców, których jest przecież 20 razy więcej niż nauczycieli. Nie dziwi więc, Że prezes po tym, jak w poprzedni weekend nazwał PiS „partią wolności”; teraz przedstawił swoje ugrupowanie jako jedyną prawdziwą „partię polskiej wsi”! Co zaskoczyło, to zdumiewająca forma konwencji - na pograniczu groteski.
   Nie chciałbym nadmiernie ironizować, bo kampania, jak mówią, ma swoje prawa i służy ogólnie do ogłupiania elektoratu. Jednak ta wersja „dla wsi” była mocno żenująca, Demonstracja najczystszego paternalizmu: oto władza zajechała na Kurpsie (jak językowo przy pochlebiał się prezes); na sali chłopi i młodzież, przebrani w ludowe stroje; czapkujący gościom, odziany w sukmanę lokalny wójt; zespół folklorystyczny przygrywający na ligawkach (ludowy instrument nomen omen, dęty) i prezenty przywiezione przez „państwo ze stolicy”.
   Przebojem weekendu stała się zapowiedz przy znania.500 plus na każdą krowę” i„ 100 plus na każdą świnię” Pod warunkiem ze będą to polskie krowy i polskie świnie. Prezes nie bardzo potrafił być precyzyjny w tych zapowiedziach, stąd ogólnie dość komiczny efekt, wzmocniony zaskakującym żartem: „wyborcza kiełbasa już została zaprezentowana”. W konwencję 500 plus wpisał się też, występujący jak zwykle po prezesie, premier Morawiecki, obiecując „500 tysięcy plus” dla małych przetwórni i ,,500 tysięcy euro plus” dla grup producenckich. Zdaje się, że wszystkie te beneficja miałyby pochodzić z pieniędzy unijnych, które PiS „umiejętnie wy walczy "w Europie. Oczywiście szykujący się do strajku nauczyciele zaraz skontrowali, że oto dostali właśnie ofertę 1000 zł, czyli „zrobić dziecko, kupić krowę” Tak to zabrzmiało.

Jednak na konwencję w Kadzidle warto też popatrzeć nieco szerzej. W najnowszym wydaniu naszego publicystycznego kwartalnika „ Niezbędnik Współczesny” (przy okazji polecam) jest poruszający wywiad z prof, Jerzym Wilkinem z instytutu Roz­woju Wsi i Rolnictwa PAN, jednym z najwybitniejszych w Polsce znawców i badaczy wsi, Profesor potwierdza, że PiS ma duże poparcie wśród mieszkańców wsi, głównie z powodu 500 plus, ostentacyjnego katolicyzmu i polityki godnościowej. Lecz jeśli chodzi o politykę rolną rządu, jest klęska,„RS zabetonował fatalną strukturę polskiego rolnictwa, gospodarstwa są za małe i nie mogą się powiększać”, gdyż rząd zahamował obrót ziemią. „Nowoczesne gospodarstwa rolne przedstawia się w złym świetle”, wracając do retoryki walki z kułactwem,„choć przy obecnej mechaniza­cji gospodarstwo rodzinne może mieć nawet tysiąc hektarów”.
Obecne rozdrobnienie powoduje m.in., że wielkie sieci handlowe i dyskonty importują żywność (przeciwko czemu protestuje rady­kalny związek AgroUnia), ale władza, poza gadaniem, nie robi nic, aby temu przeciwdziałać.
   Co więcej, zauważa profesor,„nikt na unijnych forach nie zabiega o sojusze” w sprawie przyszłych funduszy dla rolnictwa, „naszego głosu w Brukseli nie słychać”. Jest więc tak, że większość „rolników” bierze, póki dają, 500 zł unijnych dopłat do hektara (znów to 500 plus},„ale po marchew czy ziemniaki idą do dyskontu”. PiS utrzymuje na wsi skansen, uzależniając miliony ludzi od dotacji unijnych i budżetowych. W ten sposób (to już ja dopowiadam) hoduje sobie przyszłych wyborców. Idealna wieś według PiS to byłoby parę kurek, świnek i krówek własnego chowu, zakupy w geesie, czekanie na pekaes i na przekaz z pieniędzmi, plus może folklor, cepelia i ligawki. Tak to pewnie prezes sympatycznie zapamiętał z dzieciństwa.

Jarosław Kaczyński, idąc do władzy, zapewne szczerze wierzył w swoją sprawczość, dziejową misję, w przełamanie imposybilizmu administracji, w wielkie, według własnego projektu, prze­oranie państwa. W czwartym roku sprawowania rządów ta ambicja legła w gruzach. Był „złoty róg”, czyli pełnia władzy, została, po­wiedzmy, ligawka. Wszystko zawiodło, a chyba najbardziej przeko­nanie, że wystarczy stworzyć jeden centralny ośrodek dyspozycji oraz rozmieścić lojalnych wykonawców we wszystkich dostępnych instytucjach państwa. Materia okazała się zbyt oporna? Ludzie niekompetentni i pazerni? Program zmian źle pomyślany i zapla­nowany? Zewnętrzna i wewnętrzna opozycja zbyt silna? Wszystko jedno: żadna dobra zmiana się nie dopełniła, przeciwnie, drama­tycznie obniżyła się jakość państwa. Po kolei, już tylko hasłowo. Edukacja - protesty i chaos. Sądownictwo - konflikt na całą Europę i wszystkie wskaźniki sprawności gorsze, niż były. Wojsko - rozbro­jone. Smoleńsk - żadnego dowodu na zamach, wrak nadal w Rosji. Pian Morawieckiego - z wielkich inwestycji zostały bajania, a w realu wygolenie kawałka Mierzei Wiślanej. Mieszkanie plus - nic. „Wstawanie z kolan” - izolacja plus seria kompromitacji w polityce zagranicznej. Kultura - minister Gliński. A media publiczne? Służba zdrowia? I tak punkt po punkcie.
   Żeby uzasadnić trwanie przy władzy, PiS-owi została w rękach już tylko czysta, sucha technologia polityczna: jawne kupowanie głosów na wielką skalę, nawet nie udające jakiejkolwiek polityki czy „programu”; wojny światopoglądowe, szczucie na przeciwników politycznych, niepohamowane obietnice, zmasowana propagan­da, prokuratura, służby specjalne. To może wystarczyć, aby wygrać, bo decydująca „środkowa” grupa wyborców jest labilna, niezorien­towana, wrażliwa na sygnały ostatniej fazy kampanii, Ale wobec gruzowiska, ja kie pozostawia po sobie „dobra zmiana”, przed opo­zycją, która wreszcie rozpoczęła własną kampanię wyborczą, otwiera się rozległe pole dla własnego programu rekon­strukcji państwa.. Bo na wet jeśli PiS sam się zaorze, to opozycja i tak musi posiać.
Jerzy Baczyński

Egzamin prezesa

Jarosław Kaczyński, prezentując swoją „piątkę” popełnił istotny intelektualny błąd; wziął pod uwagę wyłącznie głosodajność, ale nie uwzględnił głosograbstwa.

W ramach rozmów „ostatniej szansy” PiS przedstawił na­uczycielom propozycję „nowej umowy społecznej dla oświaty”, której łatwo wyliczalne konsekwencje polegają na obniże­niu średniej stawki godzinowej i poważnych redukcjach zatrudnie­nia, co było - jak w „Klubie Pickwicka” mawiał Sam Weller - obelgą połączoną z obrazą. Nauczyciele zareagowali w sposób łatwy do przewidzenia i od 8 kwietnia zapowiedzieli strajk.
   Mamy trzy podmioty współtworzące sytuację; PiS i jego rząd, nauczycieli zrzeszonych w związkach oraz opozycję polityczną. Zastosujmy do nich koncepcję działań celowo-racjonalnych Maxa Webera, kiedy to działający orientuje się na „cel, środki i skutki uboczne oraz rozważa przy tym racjonalnie środki w odniesieniu do cel ów, jak i w odniesieniu do skutków ubocznych, podobnie jak możliwe różne cele”.
   Zorganizowani w związki nauczyciele są jak jeż u greckiego poety Archilocha, który „wie jedną rzecz, ale niemałą”. Co wiedzą nauczyciele? Otóż wiedzą oni, że prosili, a nie było im dane, natomiast PiS w ramach „piątki Kaczyńskiego” dał 40 mld zł tym, którzy nie prosili. Wiedzą też, że PiS daje tym, na których głosy w wyborach nie może liczyć tylko wtedy, kiedy ma nóż na gardle. Nauczyli ich tego mundurowi, którzy przed 1 listopada gremialnie pochorowali się na grypę i swoje wyrwali. Wiedzą też, że tuż przed wyborami władza jest na presję wyjątkowo tkliwa, a oni dysponują potężnym narzędziem nacisku. Chodzi o dwie kluczowe sprawy. Po pierwsze, ich współdziałanie jest niezbędne dla niezakłóconej reprodukcji społecznej, której istotnym elementem jest gładkie przechodzenie kolejnych roczników przez cykl szkolny - czyli egzaminy Po drugie, z tej racji że zapewniają dzieciom i młodzieży opiekę w godzinach pracy uczestniczą w tworzeniu spokojności porządku życia codziennego. Dzieci i młodzieży w wieku szkolnym jest obecnie ok. 5,1 mln. Załóżmy, że strajk obejmie 60 proc, szkół, co znaczy, że ponad 3 mln dzieci będzie pozbawionych opieki w czasie, kiedy ich rodzice pracują. Grzeją się zatem telefony, trwają ustalenia, kiedy i na jak długo babcie, dziadkowie, wujkowie, ciotki przejmą opiekę nad dziećmi. Uaktywniają się też sąsiedzko-rodzicielskie spółdzielnie, w ramach których ustalana jest samopomoc w przywożeniu i odwożeniu dzieci do i ze szkoły. Spokojność życia codziennego zostaje w sposób masywny zaburzona, A kto za to odpowiada? Ci, którzy rządzą. Oczywiście propaganda pisowska może starać się zwrócić część społeczeństwa przeciw nauczycielom, ale nie jest to silny nacisk. Nauczycielskie związki zawodowe nie wystawiają swoich list w wyborach. A PiS wystawia. Celowa racjonalność podpowiada nauczycielom jedno: jeżeli teraz nie wyciśniemy tego, co nam się należy, to najprawdopodobniej nie wyciśniemy nigdy. Po jesiennych wyborach skończy się czas tkliwości jakiegokolwiek rządu na presję społeczną, bo 40 mld zostało rozdane… i będzie po wyborach.

Opozycja ma łatwo, bo od niej nic nie zależy. W perspektywie wyborczej nie sieje, a samo jej rośnie, Wystarczy, że będzie się troskać, deklarować, że nauczycielom się należy apelować do rządu o to, by wyszedł im naprzeciw, bo jak nie, to i on, i PiS odpowiada za stan wzburzenia i niepokoju, który w wyniku strajku obejmuje miliony dzieci [które nie głosują] oraz miliony ich rodziców, babć, dziadków, wujków i ciotek, którzy głosują jak najbardziej.
   Najtrudniej ma PiS i będący tępym narzędziem lokatora Nowogrodzkiej rząd, W ramach racjonalności instrumentalnej nie może w kryzysie, który sam wywołał, podjąć decyzji, na której coś zyska; może podejmować tylko decyzje, przez które straci możliwie najmniej, natomiast brak przesłanek i kryteriów, dzięki którym w sposób racjonalny można by dokonać takiego bolesnego wyboru. Polityczna koncepcja stojąca za tzw, piątką Kaczyńskiego była prosta: oderwać decyzje redystrybucyjne od jakkolwiek rozumianej polityki gospodarczej, finansowej, społecznej i oświatowej, i uznać, że jedynym kryterium przydziału środków finansowych grupom społecznym jest ich głosodajność w zbliżających się wyborach.

Prezes PiS podejmował decyzje w ramach weberowskiej racjo­nalności celowej, ale popełnił istotny intelektualny błąd: wziął pod uwagę wyłącznie głosodajność, ale nie uwzględnił głosograbstwa. Chodzi o to, że grupy, które otrzymały od władzy politycznej dodatkowe przydziały redystrybucyjne, mogą w jakimś zakresie odwdzięczyć się głosami; jednakże rzecz się komplikuje, bo inne grupy, których dobrze uzasadnione roszczenia do poprawy sytuacji materialnej zostały bez dobrego uzasadnienia odrzucone, mogą nie tylko same zagłosować na przeciwników politycznych danego rządu, ale też podjąć działania, które odwodzić będą od głosowania na partię rządzącą grupy labilne wyborczo i letnich sympatyków władzy. To właśnie robią nauczyciele: oni strajkują, a odpowiedzial­ność za zakłócenie reprodukcji społecznej i zburzenie spokojności porządku dnia codziennego milionów Polaków spada na rząd PiS, bo na koniec dnia odpowiadają zawsze ci, którzy rządzą.
   Strajk się rozpoczął. Jeśli rząd nie przedstawi nauczycielom poważnej propozycji - co go zakończy - to na jego trwaniu PiS może wyłącznie wyborczo tracić: nauczyciele poczuli krew i mogą dociągnąć aż do czasu po maturach. Jeżeli po nieprzeprowadzonych egzaminach w kwietniu rząd wystąpi z poważną propozycją negocjacyjną, to PiS też sporo straci, bo obywatele zadadzą sobie pytanie: a nie można było wcześniej, po co była ta cała awantura? Jedynym celowo racjonalnym działaniem naczelnika z Nowogrodzkiej byłoby nakazanie wywieszenia przez PiS E rząd białej flagi najdalej do wtorku 9 kwietnia.

Znając dotychczasowy modus operandi PiS, jest to wielce praw­dopodobne: tak postąpił w sprawie ustawy o IPN i Sądu Naj­wyższego po wyroku europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Ale - by wrócić do Maxa Webera - oprócz działań celowo-racjonal­nych mamy tez chociażby działania afektywne, służące zemście, symbolicznej przewadze, subiektywnemu poczuciu woli mocy. Nie wiadomo zatem, co się stanie. Jeżeli jednak PiS białej flagi przed 9 kwietnia nie wywiesi, to dotrze do nas istotna politycznie infor­macja: naczelnik z Nowogrodzkiej podpada już pod kategorię poli­tycznego, jakby powiedzieli Rosjanie, sumaszedszego.
Ludwik Dorn

Czy komunizm jest dziedziczny?

Ten temat wisiał w powie­trzu. Krystyna Naszkowska (w książce „My, dzieci ko­munistów') publikuje swo­je rozmowy z siedmiorgiem dzieci komunistów. „Dzieci” same są już babciami i dziad­kami (urodzone na ogól w latach 40., miały więc czas na re­fleksję nad tym, jak na ich życiu zaciążył fakt, że ich rodzice byli komunistami). Czy uważają to za błogosławieństwo, bo ich rodzice byli ideowi, prześladowani w Polsce między­wojennej i w ZSRR, czy też było to dla nich przekleństwo, stygma, ponieważ byli czynni w nieludzkim systemie?
    „Nie, nie wstydziłem się. Nawet Jak już stawałem się bardzo krytyczny, to równocześnie byłem przekonany, i to bardzo długo, że w jakimś sensie socjalizm jest nie­uchronny że jest wpisany w historię, wierzyłem w determinizm” - wspomina prof, Aleksander Smolar, którego ojciec był działaczem komunistycznym. „W czasach emigracji miałem poczucie, że nigdy do Polski nie wrócę. Bo - przede wszystkim - nie wierzyłem w upadek komu­nizmu” - mówi.
    „Ty nie czujesz, że dom rodzinny jest dla ciebie jakimś garbem?” - autorka pyta Włodzimierza Grudzińskiego, ma­tematyka i informatyka, którego ojciec był członkiem KC PZPR, wiceministrem {usunięty w 1968 r,), „Nie, nie może być garbem to, że się urodziłem w jakiejś rodzinie. Zresztą od 18, roku życia byłem już nieuprzywilejowany Nie mia­łem dużo pieniędzy, bywałem w różnych środowiskach”. Na tzw. prawdziwe życie napatrzył się w czasie współpracy z Regionem Mazowsze „S”.
   Czy dzieci komunistów wyrażają zrozumienie dla poko­lenia swoich ojców, bronią ich wyboru, czy też raczej się o d nich odcinają? Andrzej Titkow, reżyser filmowy, któremu władza dała się we znaki, miał konflikt z ojcem - znanym działaczem partyjnym „On był człowiekiem tego systemu, którego nie akceptowałem, (...) Konflikt między nami był nieunikniony i z wiekiem coraz wyraźniej artykułowany. Ojciec, jako sekretarz Komitetu Wojewódzkiego (PZPR) był inicjatorem zdjęcia z afisza przedstawienia »Temat z waria­cjami« w Teatrze Współczesnym, (…) My tutaj rządzimy my dajemy pieniądze na kulturę i dlatego mamy prawo decy­dować, co może być pokazywane, a co nie”. Istniała sztuka właściwa, zdrowa, i sztuka chora, destrukcyjna - świetnie to widać także teraz w czasach „dobrej zmiany” - przypo­mina Titkow. Z czasem „może trochę lepiej niż kiedyś” ro­zumiem tych ludzi, którzy tu robili komunizm, „- Na swego ojca również inaczej patrzysz? - Tak, też lepiej rozumiem jego wybory. Ale nie w kategoriach politycznych, tylko psy­chologicznych. (...) Oczywiście, komunizm był formacją zbrodniczą i co do tego nie mam żadnych wątpliwości. - Ale nie wszyscy, którzy brali udział wbudowaniu tego systemu, byli zbrodniarzami? - Dokładnie tak” - kończy Titkow.
   Agnieszka Holland uważa, że w PRL to nie był żaden ko­munizm. Starzy komuniści nie poznawali tego, co się dzieje. To było „całkowicie wyprane z jakiejkolwiek ideologii, Ci ludzie nie byli komunistami, byli po prostu konformistami czy karierowiczami. Nie spotkałam wśród czynowników, z którymi miałam do czynienia, może poza Józefem Tejchmą, nikogo, kto miał takie ideały”.
   Ja odnosiłem podobne wrażenie. Dziennikarze zachodni nie raz prosi­li, żeby im „pokazać jakiegoś komuni­stę” i nie wiedziałem, kogo wskazać.
Zbrodnie, komunizm, rodzice - to tematyka rozmowy z socjologiem Piotrem Fejginem (od 1968 r. na emigracji), synem Anatola, który był dyrekto­rem jednego z najbardziej okrutnych departamentów MBR Anatol Fejgin w 1957 r, został skazany na 12 lat więzienia, ułaskawiony w 1964 r, Piotr toczył z ojcem dramatyczne spory. Ojciec zmienił zdanie na temat komunizmu bardzo późno. „Powiedział, że już nie ma siły rozmawiać na ten te­mat. bo widzi, że całe życie przewalczył i wyszło z tego »g«”. Piotr Fejgin jest chyba ostatnim, który broni swojego ojca, nie tyle jego postępowania, co roli w procesie, w którym został skazany, „W tym nie ma logiki: cały aparat terroru, tysiące ludzi, absolutnie większość z nich to byli rdzenni Polacy, a rząd wystawił na odstrzał trzech Żydów (Romkowski, Różański, Fejgin) i obarczył odpowiedzialnością Za cały terror czasów stalinowskich. Ojciec nazwał to kiedyś: parch pro toto”.
   Aleksander Smolar mówi w tej książce, że w PRL wystąpi­ły trzy próby legitymizowania narzuconego ustroju. Pierw­sza - powojenna, rewolucyjna, druga, w 1956 r., odwilżowa, wreszcie trzecia, w latach 60., to retoryka narodowa, zrzu­canie odpowiedzialności za stalinizm na Żydów.

Szkoda, że autorka ani słowem nie wspomina o bogatej literaturze na temat winy rodziców, „Ojcowie nie mają alibi” - pisał przed laty w POLITYCE Thomas Harlan, zna­ny pisarz i działacz antyhitlerowski, syn hitlerowskiego re­żysera filmowego, ulubionego przez Bormanna i Hitlera. Szkoda, że autorka w ogóle nie nawiązuje do pytania, czy dzieci i wnuki obciążone są dzisiaj przez dziadków z We­hrmachtu i rodziców z KPZR oraz z PZPR, Szkoda wreszcie (i to jest główny brak książki), że autorka rozmawia tylko z dziećmi elity, których rodzice byli u władzy i zajmowa­li duże mieszkania, nie spotkała żadnych „komunistów po przejściach”, jak np. Juliana Bettera, syna komunistów, który urodził się w więzieniu na Łubiance, wczesne dzieciń­stwo spędził z matką na zesłaniu, z którą wrócił do Polski, a którego ojca stracono w tym samym więzieniu. (Patrz: jego wstrząsająca książka „Dziecko Gułagu”. Naszkowska utożsamia dzieci komunistów z dziećmi elity, które mia­ły dostęp do sklepów za żółtymi firankami i pensjonatów „Telimena” i „Pan Tadeusz” w Zakopanem, Ale było prze­cież wielu komunistów - zwyczajnych ludzi, którym takie luksusy się nie śniły, choćby na Dolnym Śląsku, mniej sko­rumpowanych, z czasem bardziej zgorzkniałych,
   W sumie - książka Krystyny Naszkowskiej ciekawa, ale przydałby się bardziej wymagający redaktor i korekta. Np. na stronie 413, obok Kuronia i Modzelewskiego, wśród skazanych figuruje „Roman” (chyba Antoni) Zambrowski. Dalej czytamy, że „Zbrojne powstanie na Węgrzech nie mo­gło być »stłumiona«” (s, 422), a ZSRR nie „rozpoczęło” tylko „rozpoczął” zbrojną interwencję (s. 423) itd. W sumie przy­dałaby się tej książce interwencja, niekoniecznie zbrojna.
Daniel Passent

Pierwsze zdanie

Nie czytałem ani jednej książki Remigiusza Mroza. Wina, jeśli już, leży po mojej stro­nie. Oczywiście wiem, kim jest, facet ma 32 lata, napisał 36 bestsellerowych książek kryminal­nych w sześć lat (dla mnie to kosmos jakiś wypluwać z siebie oceany treści z szybkością cekaemu, połyka­nych przez ludność w ogromnych nakładach, chapeau bas!) i - powiedzmy szczerze - trochę mi głupio. Jestem fanem powieści kryminalnych, tyle że zdeprawowa­nym przez Dashiella Hammetta i Raymonda Chandlera, u których język królował nad zagadką, opisy postaci, miast i zdarzeń oraz dialogi wciągały niczym narkotyk, aż się chciało wylądować tam na miejscu i chlać z nimi wszystkimi whisky w barze. Polscy autorzy tak nie pi­sali. No, może Maciej Słomczyński jako Joe Alex, ale to dawne czasy. Stąd moje omijanie półek z polskimi auto­rami. Postaram się to zmienić.
   W rozmowie z Kubą Wojewódzkim Remigiusz Mróz zaintrygował mnie wypowiedzią o pierwszym zdaniu, które powinno zaczynać powieść. „Pierwsze zdanie jest najważniejsze” - powiedział. Wojewódzki sięgnął po leżącą na stercie książkę Mroza i przeczytał: „Sza­tan istnieje”. Uśmiech. Otóż to jest powszechnie znana kwestia, do której mało kto przywiązuje wagę. Pierw­sze zdanie wciąga lub odrzuca. Zapowiada akcję lub ją mąci. Sprawia, że rzucamy się na następne lub wzdy­chamy i zerkamy na kolejne z ostrożnością. To haczyk, na który łapie się czytelnika. Potrafi być obsesją autora, który wie, o czym ma być cała tysiącstronicowa historia, ale nie potrafi jej zacząć.
    „Król Elfów” Andrzeja Sapkowskiego zaczyna się od „Miasto płonęło”. Tylko tyle. Następne zdanie jest wy­drukowane w kolejnym wierszu. Jasper Fforde uru­chomił „Porwanie Jane E.” zdaniem: „Mój ojciec miał twarz, która mogła zatrzymać zegar”. Natychmiast zamówiłem książkę, gdy tylko natrafiłem na ten cy­tat. Autorka kryminałów Katarzyna Bonda swoją de­biutancką powieść „Sprawa Niny Frank” rozpoczęła zdaniem: „Nie pamiętam, jak znalazłam się w swoim łóżku”, po którym następuje opis mocnej sytuacji ero­tycznej z dwoma mężczyznami (kolejne zdania Bondy są równie intensywne, sensacyjna akcja trzyma za gar­dło). Pierwsze zdanie z „Wesela” Wyspiańskiego to le­gendarne „Cóż tam, panie, w polityce? . Za to „Z głowy” Janusza Głowackiego zaczyna się tak: „Osiemnastego grudnia 1981 roku wieczorem przepychałem się przez tłum grzybków, aniołków, świętych Mikołajów i krasno­ludków, żeby wystąpić w najbardziej oglądanym świą­tecznym show telewizji angielskiej”.
   Wrażenie pierwszego zdania jest w zasadzie regułą w święcie sztuki. Zwiastuje talent lub jego brak. Znajdu­je się na szczycie dekalogu obowiązującego w rozmowach artysty z wydawcami i producentami. W świecie muzyki, jeśli piosenka nie chwyta za ucho w pierwszych 15 sekun­dach, jej szanse są marne. The Beatles rozpoczęli obłędną karierę czterema stuknięciami w kocioł i od razu miaż­dżącym refrenem „She Loves Sou”. Początek „Bohemian Rhapsody” zespołu Queen to niepowtarzalny chór w wy­konaniu Freddiego Mercury ego (sam nagrał kilkanaście głosów). Kawałek Eminema „Stan” to od pierwszej se­kundy śpiew Dido i wklejka jej pięknej piosenki „Thank You”. Początek „Runaway” Kanye Westa to parę orygi­nalnych plumknięć na fortepianie i dodany trzeszczący rytm ze starego winyla. Zły początek może zabić utwór i nie wpuścić go do panteonu sławy. Wiedzieli o tym The Rolling Stones - wystarczyły zaledwie trzy dźwięki na gitarze w utworze „Satisfaction” i było po ptokach (to zna­czy chwilę potem padły słynne wieloznaczne słowa „Nie osiągam satysfakcji...” i było po ptokach po raz drugi).
   W świecie filmu nikt nie przyjmie scenariusza, jeśli nie zostanie dołączony z góry opis, o czym jest (w USA obo­wiązkowe jest załączenie jednozdaniowej fiszki w rodza­ju „Zdeprawowana modelka uwodzi genialnego mistrza szachowego. by w trakcie burzliwego romansu odkryć w sobie niezwykły talent szachowy i spróbować zdobyć mistrzostwo świata w tej dyscyplinie, nie stroniąc od nie­legalnych forteli”). Jeśli na pięciu pierwszych stronach scenariusza nie stanie się coś. co przykuje uwagę czyta­jącego, scenariusz wyląduje w koszu. Obejrzyjcie sobie parę początkowych scen ze swoich ulubionych filmów.
   Sztuka jest sztuką i powyższe reguły nie muszą obo­wiązywać zawsze. Są różni smakosze. Ktoś może roz­począć swoją powieść sensacyjną wywodem na miarę „Ulissesa” - voila. Remigiusz Mróz zdaniem „Szatan ist­nieje” rozpoczął powieść „Czarna Madonna” i dzisiaj ją kupię.
Zbigniew Hołdys

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz