Nadbudowa, głupcze
Znaleźliśmy się w Polsce w punkcie, w
którym stawką wyborów nie jest tylko pokonanie władzy, ale triumf oświecenia
nad ciemnotą i kołtuństwem. które ta władza reprezentuje i wspiera.
Brytyjski dziennik
„Guardian” zażartował w internecie, że w związku ze stanem rzeczywistości prima
aprilis został odwołany. Dokładnie z tego powodu ta pierwszokwietniowa zabawa
nie ma w Polsce sensu już od kilku lat. Rzeczywistość, którą można ogarniać
krytycznym rozumem, została u nas poniekąd unieważniona, nobilitowany zaś
został absurd. Gdy absurdy i idiotyzmy są normą, odstępstwem i ekscesem stają
się akty i działania racjonalne. W ten sposób prima aprilis zatracił swój sens,
bo coś, co ma sens raz w roku, stało się normą we wszystkie pozostałe dni. Stąd
nowa konwencja żartów, jaka pojawiła się w Polsce pierwszego kwietnia: nadawanie
komunikatów, które w normalnym państwie byłyby rutynowe - władza zrobiła coś
sensownego, a jej przedstawiciele zachowali się przyzwoicie i powiedzieli
prawdę. Mamy więc swoisty prima aprilis a rebours. I jest to zrozumiałe - w
państwie PiS niespodzianką może być tylko normalność.
Prezes państwa
niezmiennie wypowiada opinie, które można zakwalifikować albo jako szyderstwo,
albo świadectwo awarii jego aparatu rozpoznawania rzeczywistości. Gdy mówi na
przykład: „jesteśmy partią wolności”, to droczy się z nami czy też pokazuje,
jak bardzo odfrunął? A może to po prostu formuła komunikowania się z własnym
elektoratem, który nie potrzebuje prawdy ani logiki, ale komunikatów miłych i
krzepiących. W tej konwencji premier Morawiecki może spokojnie powiedzieć, że
duże przedsiębiorstwa same się zgłaszają, bo chcą płacić większe podatki
(proszę nie sprawdzać - naprawdę to powiedział), a społeczna wicepremier
Szydło bez mrugnięcia okiem może stwierdzić, że głosowanie 1:27 było jej
zwycięstwem (proszę nie sprawdzać - naprawdę to powiedziała). Tu może być ważne
każde słowo. Gdy na przykład lider PiS mówi sfartfon zamiast smartfon, to
rzeczywiście daje dowód ignorancji, czy się zgrywa? Bo może chce w ten sposób
zakomunikować sporej części elektoratu, że „na tych nowinkach to ja się nie
znam”, czyli cynicznie gra na ich odruchu identyfikacji z kimś, kto ma te same
deficyty, a przecież jakoś sobie z nimi radzi, a do tego jest ważny.
W erze, w której
najważniejsze osoby w państwie opowiadają niestworzone rzeczy niemal bez
przerwy, rozum musi być i jest w defensywie. W oparach absurdu i w epoce mroku
logika zostaje zawieszona. Gdy brednie zyskują sankcję państwową, zostają wyniesione
i poświęcone. Gdy państwo przez lata wspiera swoim autorytetem na przykład
paskudne smoleńskie kłamstwo, zaprasza tym samym do świata tego, co
zasługujące na uwagę, różne szaleństwa i odloty. W takim państwie ruch
antyszczepionkowy jest czymś absolutnie naturalnym, idiotyzmy o seksualizacji
dzieci można głosić bezkarnie, a każda głupota wypowiedziana na temat dzieci z
in vitro jest po prostu uprawnionym poglądem. W takim kraju wiara w czary nie
szokuje, a palenie książek wprawdzie szokuje, ale coraz mniej.
Obecny triumf
kłamstwa, kołtunerii i ciemnoty jest znakiem wkroczenia w epokę mroku, co
stało się - przyznajmy to z pokorą - na mocy demokratycznego werdyktu wyborczego,
a potem mariażu władzy z Kościołem we wspólnym dziele walki z rozumem. I
dlatego największą stawką w tegorocznych wyborach będzie to, czy po latach
dojdzie do kontrofensywy zepchniętego na margines oświecenia. Słowo
„oświecenie” nie jest tu szpilą do wbijania oponentom, ale rzeczywistym
fundamentem intelektualnym, na którym oprze się nowa władza, i celem, który ona
sobie postawi.
Polska potrzebuje
Ministerstwa Oświecenia Publicznego łączącego dotychczasowe ministerstwa
kultury i edukacji. Kultura musi być naprawdę dostępna dla milionów. Szkoła z
kolei potrzebuje rewolucji - nie kolejnej reorganizacyjnej demolki, ale
rewolucji mentalnej. Nie idzie tylko o wychowanie obywatelskie i lekcje o
konstytucji, ale o stworzenie modelu demokratycznego i partnerskiego, w którym
jedyną akceptowalną formą funkcjonowania szkolnej wspólnoty nauczycieli,
uczniów i rodziców będą dialog i kompromis. Publiczna telewizja powinna się
stać nie wiązką kilku z setek kanałów na pilocie, ale jedną z najważniejszych
instytucji wspierających obywatelską edukację i racjonalną rozmowę Polaków z
Polakami. Bez takiego świadomie podjętego i metodycznie realizowanego
ambitnego, wieloletniego programu za jakiś czas wróci jakieś kolejne PiS, wrócą
zaklęcia, czary, gusła, kosmiczne kłamstwa i komiczne brednie. Gospodarka,
czyli - jak mówili komuniści - baza, owszem. Ale prawdziwym fundamentem musi
być to, co nazywali oni nadbudową.
Prima aprilisowi
należy nadać właściwą miarę. Zamiast 365 dni w roku wystarczy, gdy będzie on
trwał 24 godziny.
Tomasz Lis
Flagę wbić!
Od kilku tygodni w piątki spać się nawet
nie kładę. Czekam na sobotnie przedpołudnie, na kolejną konwencję wyborczą PiS
znaczy. I na znane już słowa: „Polacy bendom żyli zwiększonom wolnościom, która
będzie im sużyć calom mocom” Potem swoje agitacje zaczyna kierownik gimnastyki
przyrządowej i wicekról łgarzy. Polskość ziemniaków będziemy podkreślać wbitą w
nie flagą narodową - usłyszeliśmy ostatnio od władzy wykonawczej, Tu i ówdzie
daje się słyszeć, że ta polityczna szmira jest nie do wytrzymania. Uwalam, że
nie jest tak złe, Dopóki w domach można smażyć placki ziemniaczane i podawać
je na stół bez wbitej biało-czerwonej, jakoś się wyrobimy. Nie tylko my. Bo czy
to krowie będzie przeszkadzało, że ma jeden róg biały, a drugi czerwony? Więcej,
czy „holenderce” nie zrobi się milo, gdy przylepią jej łatkę ze sztucznej
sierści w kształcie naszej ojczyzny, z zaznaczonym przekopem Mierzei i
lotniskiem w Radomiu? Żwawiej chyba bić będzie jej polskie krowie serce.
Taką nowoczesną
przyszłość nam budują. Piszę to w dniu rozpaczliwym, kiedy rząd PiS postanowił,
że obejdzie się bez szkół i edukacji. Dla nauczycieli nie ma pieniędzy na
podwyżki, jeśli chcą poprawić swój los, to zamiast strajkować, niech sobie
zafundują dziecko albo kupią krowę, a najlepiej jedne i drugie - radzili
przedstawiciele władzy, Do negocjacji wystawiono wicepremier Szydło, która
dostała partyjne zadanie, by się z ZNP nie porozumieć. Wywiązała się
perfekcyjnie, klepiąc na okrągło, że to strajk polityczny, umówiony ze Schetyną.
Pani Zalewska właściwie nie miała powodu, by się do jakichś tam pertraktacji
przyłączać - swoje już zrobiła. Poza tym nie mogła się przecież rozdwoić. Gdy
strajk wisiał na włosku, w zaciszu ministerialnego gabinetu podpisywała z
Kościołem doniosły dokument „o kwalifikacjach zawodowych wymaganych od nauczycieli
religii”. Tak, indoktrynacja to
najważniejszy przedmiot.
W pisowskiej szkole
wszędzie rządzą pycha, buta i lewa kasa dla swoich. Zero odpowiedzialności
stało się normą. - Nie mamy pełnej informacji, jak długo pacjenci czekają na
SOR-ach, w jakim są stanie i jak czas oczekiwania wpływa na ich leczenie -
przyznał w Sejmie wiceminister zdrowia Maciej Milkowski. Powiedział to bez
najmniejszej żenady i uczciwie, bo niby skąd ma takie rzeczy wiedzieć? Ludzie
umierają na tych waszych oddziałach ratunkowych - krzyknął ktoś z sali. Popraw
się w październiku - z tą samą szczerością odparł wiceminister - właśnie
ogłosiliśmy przetarg na informatyczną obsługę, która pomoże segregować
pacjentów. Poza tym chorzy muszą zrozumieć, że wszystkiego naraz nie da się
zrobić. Oni będą ważni za pół roku, bo teraz ministerstwo zajmuje się
wewnętrzną reorganizacją resortu (napisała o tym Judyta Watoła w „GW”).
Wynajęło więc. dodatkowo, na słynnej Ciemnogrodzkiej kawał starego,
rozpadającego się budynku - 1,6 tys. m kw. za prawie 1,6 mln rocznie - i
przeprowadziło tam część swoich ludzi. Nie ma z nimi kontaktu, bo wyłączono
telefony. Innym pozmieniano numery, ale nikt ich nie zna. Tylko dyrektor
generalna MZ Anna Goławska nie upada na duchu. Wysiała do wszystkich maile z
informacją, że resort rozpoczyna akcję „Niedaleko pada zdrowie od jabłoni”:
„Poniedziałki zaczynamy zdrowym jabłkiem, które doda Państwu sił na cały
tydzień. Owoce będą dostarczane do wszystkich lokalizacji zajmowanych przez
Ministerstwo Zdrowia”. Flagę biało-czerwoną, przypominam pani dyrektor, w
każde Jabłko trzeba wbić. Flagę!
Stanisław Tym
Naród wybrany
Kolejny ksiądz z Gdańska stal się słynny na
całym świecie, a jego książkowe ognisko było ozdobą serwisów informacyjnych. Incydent
ten stanowi pożywkę dla wielu poważnych komentatorów odwołujących się do
historycznych wydarzeń z czasów III Rzeszy i pomstujących na wykształcenie
polskich księży. Ja za sprawą mojego wieloletniego partnera twórczego Wojciecha
Manna. który przypomniał mi nasz skecz sprzed 20 lat, odwołam się do jego
treści, bo chyba jest najlepszym komentarzem do osoby owego księdza. W tym skeczu
podchodziłem do Grzegorza Wasowskiego, który wypalał trawę na polu. i jako
dziennikarz zadawałem mu pytanie: „Proszę pana, dlaczego pan podpala tę trawę,
kiedy to, po pierwsze nic nie daje, a po drugie może spowodować pożar?”.
Grzegorz Wasowski odpowiadał: „Bo jestem idiotą”. Myślę, że nikt nic znajdzie
lepszego słowa na określenie owego księdza.
Coraz częściej
dochodzi do mnie, że to nie Żydzi, tylko my jesteśmy narodem wybranym. Jak
każdy naród wybrany mało mamy przyjemności, a coraz więcej pecha.
Nasz geniusz
kierownicy (którego talent bardzo szanuję) ściga się samochodem z przetrąconą
podłogą i z powodu braku części zamiennych nie może jeździć po krawężnikach.
Naszych genialnych skoczków opuścił ich trener guru, bo wszystko mu się u nas
podobało. W sezonie skoków tylko nam wiatr wiał z tyłu skoczni. Emeryci nie
chcą oddać swojej dodatkowej emerytury nauczycielom. Za 1.3 mld prezes Kurski
obiecał panu Jarosławowi 1,3 mld pasków w TVP Info. Emeryci światowej piosenki
szykują się do kolejnego sylwestra jeszcze większych marzeń. W tzw. SOR-ach
trzeba czekać kilkanaście godzin na śmierć, co stawia pod znakiem zapytania
sens istnienia szpitali. Prąd zgodnie z obietnicą premiera nie zdrożał, tylko
zwariował i kosztuje 100 proc. więcej. Jak zresztą mu wierzyć, skoro obiecywał,
że nie będzie mówił „półtorej roku”, i w tej sprawie też nie dotrzymał słowa.
Może za półtorej roku będzie nam, wybrańcom, lepiej. Bo
przecież zależy to tylko od nas.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Kadzidło i ligawka
Do strajku szkolnego
jednak doszło, czyi i jest dokładnie tak jak przewidywaliśmy przed tygodniem,
pisząc, że „gra rządu staje się nader czytelna”, że będzie mianowicie
separatystyczne porozumienie z Solidarnością oraz „operacja dyskredytacja” wy mierzona w ZNP i strajkujących
nauczycieli. Tego, że do żadnej ugody nie dojdzie, można się było spodziewać,
obserwując choćby przebieg kolejnej sobotniej konwencji wyborczej PiS, tym
razem w kurpiowskim Kadzidle, Jarosław Kaczyński w ogóle nie odniósł się do
groźby strajku, jakby sprawa rozgrywała się w jakiejś innej rzeczywistości. Albo
jak by był pewien, że w miarę przedłużania się strajku zdoła skutecznie zwrócić
rodziców przeciw nauczycielom. Na tym etapie kampanii bezwzględnym priorytetem
stała się mobilizacja wiejskich wyborców, których jest przecież 20 razy więcej
niż nauczycieli. Nie dziwi więc, Że prezes po tym, jak w poprzedni weekend
nazwał PiS „partią wolności”; teraz przedstawił swoje ugrupowanie jako jedyną
prawdziwą „partię polskiej wsi”! Co zaskoczyło, to zdumiewająca forma konwencji
- na pograniczu groteski.
Nie chciałbym
nadmiernie ironizować, bo kampania, jak mówią, ma swoje prawa i służy ogólnie
do ogłupiania elektoratu. Jednak ta wersja „dla wsi” była mocno żenująca,
Demonstracja najczystszego paternalizmu: oto władza zajechała na Kurpsie (jak
językowo przy pochlebiał się prezes); na sali chłopi i młodzież, przebrani w
ludowe stroje; czapkujący gościom, odziany w sukmanę lokalny wójt; zespół
folklorystyczny przygrywający na ligawkach (ludowy instrument nomen omen, dęty)
i prezenty przywiezione przez „państwo ze stolicy”.
Przebojem weekendu
stała się zapowiedz przy znania.500 plus na każdą krowę” i„ 100 plus na każdą
świnię” Pod warunkiem ze będą to polskie krowy i polskie świnie. Prezes nie
bardzo potrafił być precyzyjny w tych zapowiedziach, stąd ogólnie dość komiczny
efekt, wzmocniony zaskakującym żartem: „wyborcza kiełbasa już została
zaprezentowana”. W konwencję 500 plus wpisał się też, występujący jak zwykle po
prezesie, premier Morawiecki, obiecując „500 tysięcy plus” dla małych przetwórni
i ,,500 tysięcy euro plus” dla grup producenckich. Zdaje się, że wszystkie te
beneficja miałyby pochodzić z pieniędzy unijnych, które PiS „umiejętnie wy
walczy "w Europie. Oczywiście szykujący się do strajku nauczyciele zaraz
skontrowali, że oto dostali właśnie ofertę 1000 zł, czyli „zrobić dziecko,
kupić krowę” Tak to zabrzmiało.
Jednak na konwencję w Kadzidle warto też
popatrzeć nieco szerzej. W najnowszym wydaniu naszego publicystycznego
kwartalnika „ Niezbędnik Współczesny” (przy okazji polecam) jest poruszający
wywiad z prof, Jerzym Wilkinem z instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN, jednym
z najwybitniejszych w Polsce znawców i badaczy wsi, Profesor potwierdza, że PiS
ma duże poparcie wśród mieszkańców wsi, głównie z powodu 500 plus,
ostentacyjnego katolicyzmu i polityki godnościowej. Lecz jeśli chodzi o
politykę rolną rządu, jest klęska,„RS zabetonował fatalną strukturę polskiego rolnictwa,
gospodarstwa są za małe i nie mogą się powiększać”, gdyż rząd zahamował obrót
ziemią. „Nowoczesne gospodarstwa rolne przedstawia się w złym świetle”,
wracając do retoryki walki z kułactwem,„choć przy obecnej mechanizacji
gospodarstwo rodzinne może mieć nawet tysiąc hektarów”.
Obecne rozdrobnienie powoduje m.in., że wielkie sieci
handlowe i dyskonty importują żywność (przeciwko czemu protestuje radykalny
związek AgroUnia), ale władza, poza gadaniem, nie robi nic, aby temu
przeciwdziałać.
Co więcej, zauważa
profesor,„nikt na unijnych forach nie zabiega o sojusze” w sprawie przyszłych
funduszy dla rolnictwa, „naszego głosu w Brukseli nie słychać”. Jest więc tak,
że większość „rolników” bierze, póki dają, 500 zł unijnych dopłat do hektara
(znów to 500 plus},„ale po marchew czy ziemniaki idą do dyskontu”. PiS
utrzymuje na wsi skansen, uzależniając miliony ludzi od dotacji unijnych i
budżetowych. W ten sposób (to już ja dopowiadam) hoduje sobie przyszłych
wyborców. Idealna wieś według PiS to byłoby parę kurek, świnek i krówek
własnego chowu, zakupy w geesie, czekanie na pekaes i na przekaz z pieniędzmi,
plus może folklor, cepelia i ligawki. Tak to pewnie prezes sympatycznie
zapamiętał z dzieciństwa.
Jarosław Kaczyński, idąc do władzy, zapewne
szczerze wierzył w swoją sprawczość, dziejową misję, w przełamanie
imposybilizmu administracji, w wielkie, według własnego projektu, przeoranie
państwa. W czwartym roku sprawowania rządów ta ambicja legła w gruzach. Był
„złoty róg”, czyli pełnia władzy, została, powiedzmy, ligawka. Wszystko
zawiodło, a chyba najbardziej przekonanie, że wystarczy stworzyć jeden
centralny ośrodek dyspozycji oraz rozmieścić lojalnych wykonawców we wszystkich
dostępnych instytucjach państwa. Materia okazała się zbyt oporna? Ludzie niekompetentni
i pazerni? Program zmian źle pomyślany i zaplanowany? Zewnętrzna i wewnętrzna
opozycja zbyt silna? Wszystko jedno: żadna dobra zmiana się nie dopełniła,
przeciwnie, dramatycznie obniżyła się jakość państwa. Po kolei, już tylko
hasłowo. Edukacja - protesty i chaos. Sądownictwo - konflikt na całą Europę i
wszystkie wskaźniki sprawności gorsze, niż były. Wojsko - rozbrojone. Smoleńsk
- żadnego dowodu na zamach, wrak nadal w Rosji. Pian Morawieckiego - z wielkich
inwestycji zostały bajania, a w realu wygolenie kawałka Mierzei Wiślanej.
Mieszkanie plus - nic. „Wstawanie z kolan” - izolacja plus seria kompromitacji
w polityce zagranicznej. Kultura - minister Gliński. A media publiczne? Służba
zdrowia? I tak punkt po punkcie.
Żeby uzasadnić
trwanie przy władzy, PiS-owi została w rękach już tylko czysta, sucha
technologia polityczna: jawne kupowanie głosów na wielką skalę, nawet nie
udające jakiejkolwiek polityki czy „programu”; wojny światopoglądowe, szczucie
na przeciwników politycznych, niepohamowane obietnice, zmasowana propaganda,
prokuratura, służby specjalne. To może wystarczyć, aby wygrać, bo decydująca
„środkowa” grupa wyborców jest labilna, niezorientowana, wrażliwa na sygnały
ostatniej fazy kampanii, Ale wobec gruzowiska, ja kie pozostawia po sobie
„dobra zmiana”, przed opozycją, która wreszcie rozpoczęła własną kampanię
wyborczą, otwiera się rozległe pole dla własnego programu rekonstrukcji
państwa.. Bo na wet jeśli PiS sam się zaorze, to opozycja i tak musi posiać.
Jerzy Baczyński
Egzamin prezesa
Jarosław Kaczyński,
prezentując swoją „piątkę” popełnił istotny intelektualny błąd; wziął pod uwagę
wyłącznie głosodajność, ale nie uwzględnił głosograbstwa.
W ramach rozmów „ostatniej szansy” PiS
przedstawił nauczycielom propozycję „nowej umowy społecznej dla oświaty”,
której łatwo wyliczalne konsekwencje polegają na obniżeniu średniej stawki
godzinowej i poważnych redukcjach zatrudnienia, co było - jak w „Klubie
Pickwicka” mawiał Sam Weller - obelgą połączoną z obrazą. Nauczyciele
zareagowali w sposób łatwy do przewidzenia i od 8 kwietnia zapowiedzieli
strajk.
Mamy trzy podmioty
współtworzące sytuację; PiS i jego rząd, nauczycieli zrzeszonych w związkach
oraz opozycję polityczną. Zastosujmy do nich koncepcję działań
celowo-racjonalnych Maxa Webera, kiedy to działający orientuje się na „cel,
środki i skutki uboczne oraz rozważa przy tym racjonalnie środki w odniesieniu
do cel ów, jak i w odniesieniu do skutków ubocznych, podobnie jak możliwe różne
cele”.
Zorganizowani w
związki nauczyciele są jak jeż u greckiego poety Archilocha, który „wie jedną
rzecz, ale niemałą”. Co wiedzą nauczyciele? Otóż wiedzą oni, że prosili, a nie
było im dane, natomiast PiS w ramach „piątki Kaczyńskiego” dał 40 mld zł tym,
którzy nie prosili. Wiedzą też, że PiS daje tym, na których głosy w wyborach
nie może liczyć tylko wtedy, kiedy ma nóż na gardle. Nauczyli ich tego
mundurowi, którzy przed 1 listopada gremialnie pochorowali się na grypę i swoje
wyrwali. Wiedzą też, że tuż przed wyborami władza jest na presję wyjątkowo
tkliwa, a oni dysponują potężnym narzędziem nacisku. Chodzi o dwie kluczowe
sprawy. Po pierwsze, ich współdziałanie jest niezbędne dla niezakłóconej
reprodukcji społecznej, której istotnym elementem jest gładkie przechodzenie
kolejnych roczników przez cykl szkolny - czyli egzaminy Po drugie, z tej racji
że zapewniają dzieciom i młodzieży opiekę w godzinach pracy uczestniczą w
tworzeniu spokojności porządku życia codziennego. Dzieci i młodzieży w wieku szkolnym
jest obecnie ok. 5,1 mln. Załóżmy, że strajk obejmie 60 proc, szkół, co znaczy,
że ponad 3 mln dzieci będzie pozbawionych opieki w czasie, kiedy ich rodzice
pracują. Grzeją się zatem telefony, trwają ustalenia, kiedy i na jak długo
babcie, dziadkowie, wujkowie, ciotki przejmą opiekę nad dziećmi. Uaktywniają
się też sąsiedzko-rodzicielskie spółdzielnie, w ramach których ustalana jest
samopomoc w przywożeniu i odwożeniu dzieci do i ze szkoły. Spokojność życia
codziennego zostaje w sposób masywny zaburzona, A kto za to odpowiada? Ci,
którzy rządzą. Oczywiście propaganda pisowska może starać się zwrócić część
społeczeństwa przeciw nauczycielom, ale nie jest to silny nacisk.
Nauczycielskie związki zawodowe nie wystawiają swoich list w wyborach. A PiS
wystawia. Celowa racjonalność podpowiada nauczycielom jedno: jeżeli teraz nie
wyciśniemy tego, co nam się należy, to najprawdopodobniej nie wyciśniemy nigdy.
Po jesiennych wyborach skończy się czas tkliwości jakiegokolwiek rządu na presję
społeczną, bo 40 mld zostało rozdane… i będzie po wyborach.
Opozycja ma łatwo, bo od niej nic nie
zależy. W perspektywie wyborczej nie sieje, a samo jej rośnie, Wystarczy, że
będzie się troskać, deklarować, że nauczycielom się należy apelować do rządu o
to, by wyszedł im naprzeciw, bo jak nie, to i on, i PiS odpowiada za stan
wzburzenia i niepokoju, który w wyniku strajku obejmuje miliony dzieci [które
nie głosują] oraz miliony ich rodziców, babć, dziadków, wujków i ciotek, którzy
głosują jak najbardziej.
Najtrudniej ma PiS
i będący tępym narzędziem lokatora Nowogrodzkiej rząd, W ramach racjonalności
instrumentalnej nie może w kryzysie, który sam wywołał, podjąć decyzji, na
której coś zyska; może podejmować tylko decyzje, przez które straci możliwie najmniej,
natomiast brak przesłanek i kryteriów, dzięki którym w sposób racjonalny można
by dokonać takiego bolesnego wyboru. Polityczna koncepcja stojąca za tzw,
piątką Kaczyńskiego była prosta: oderwać decyzje redystrybucyjne od jakkolwiek
rozumianej polityki gospodarczej, finansowej, społecznej i oświatowej, i uznać,
że jedynym kryterium przydziału środków finansowych grupom społecznym jest ich
głosodajność w zbliżających się wyborach.
Prezes PiS podejmował decyzje w ramach
weberowskiej racjonalności celowej, ale popełnił istotny intelektualny błąd:
wziął pod uwagę wyłącznie głosodajność, ale nie uwzględnił głosograbstwa.
Chodzi o to, że grupy, które otrzymały od władzy politycznej dodatkowe
przydziały redystrybucyjne, mogą w jakimś zakresie odwdzięczyć się głosami;
jednakże rzecz się komplikuje, bo inne grupy, których dobrze uzasadnione
roszczenia do poprawy sytuacji materialnej zostały bez dobrego uzasadnienia
odrzucone, mogą nie tylko same zagłosować na przeciwników politycznych danego
rządu, ale też podjąć działania, które odwodzić będą od głosowania na partię
rządzącą grupy labilne wyborczo i letnich sympatyków władzy. To właśnie robią
nauczyciele: oni strajkują, a odpowiedzialność za zakłócenie reprodukcji
społecznej i zburzenie spokojności porządku dnia codziennego milionów Polaków
spada na rząd PiS, bo na koniec dnia odpowiadają zawsze ci, którzy rządzą.
Strajk się
rozpoczął. Jeśli rząd nie przedstawi nauczycielom poważnej propozycji - co go
zakończy - to na jego trwaniu PiS może wyłącznie wyborczo tracić: nauczyciele
poczuli krew i mogą dociągnąć aż do czasu po maturach. Jeżeli po
nieprzeprowadzonych egzaminach w kwietniu rząd wystąpi z poważną propozycją
negocjacyjną, to PiS też sporo straci, bo obywatele zadadzą sobie pytanie: a
nie można było wcześniej, po co była ta cała awantura? Jedynym celowo
racjonalnym działaniem naczelnika z Nowogrodzkiej byłoby nakazanie wywieszenia
przez PiS E rząd białej flagi najdalej do wtorku 9 kwietnia.
Znając dotychczasowy modus operandi PiS,
jest to wielce prawdopodobne: tak postąpił w sprawie ustawy o IPN i Sądu Najwyższego
po wyroku europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Ale - by wrócić do Maxa
Webera - oprócz działań celowo-racjonalnych mamy tez chociażby działania
afektywne, służące zemście, symbolicznej przewadze, subiektywnemu poczuciu woli
mocy. Nie wiadomo zatem, co się stanie. Jeżeli jednak PiS białej flagi przed 9
kwietnia nie wywiesi, to dotrze do nas istotna politycznie informacja:
naczelnik z Nowogrodzkiej podpada już pod kategorię politycznego, jakby
powiedzieli Rosjanie, sumaszedszego.
Ludwik Dorn
Czy komunizm jest dziedziczny?
Ten temat wisiał w powietrzu. Krystyna Naszkowska
(w książce „My, dzieci komunistów') publikuje swoje rozmowy z siedmiorgiem
dzieci komunistów. „Dzieci” same są już babciami i dziadkami (urodzone na ogól
w latach 40., miały więc czas na refleksję nad tym, jak na ich życiu zaciążył
fakt, że ich rodzice byli komunistami). Czy uważają to za błogosławieństwo, bo
ich rodzice byli ideowi, prześladowani w Polsce międzywojennej i w ZSRR, czy
też było to dla nich przekleństwo, stygma, ponieważ byli czynni w nieludzkim
systemie?
„Nie, nie wstydziłem się. Nawet Jak już
stawałem się bardzo krytyczny, to równocześnie byłem przekonany, i to bardzo
długo, że w jakimś sensie socjalizm jest nieuchronny że jest wpisany w historię,
wierzyłem w determinizm” - wspomina prof, Aleksander Smolar, którego ojciec był
działaczem komunistycznym. „W czasach emigracji miałem poczucie, że nigdy do
Polski nie wrócę. Bo - przede wszystkim - nie wierzyłem w upadek komunizmu” -
mówi.
„Ty nie czujesz, że dom rodzinny jest dla
ciebie jakimś garbem?” - autorka pyta Włodzimierza Grudzińskiego, matematyka i
informatyka, którego ojciec był członkiem KC PZPR, wiceministrem {usunięty w
1968 r,), „Nie, nie może być garbem to, że się urodziłem w jakiejś rodzinie.
Zresztą od 18, roku życia byłem już nieuprzywilejowany Nie miałem dużo
pieniędzy, bywałem w różnych środowiskach”. Na tzw. prawdziwe życie napatrzył
się w czasie współpracy z Regionem Mazowsze „S”.
Czy dzieci
komunistów wyrażają zrozumienie dla pokolenia swoich ojców, bronią ich wyboru,
czy też raczej się o d nich odcinają? Andrzej Titkow, reżyser filmowy, któremu
władza dała się we znaki, miał konflikt z ojcem - znanym działaczem partyjnym „On
był człowiekiem tego systemu, którego nie akceptowałem, (...) Konflikt między
nami był nieunikniony i z wiekiem coraz wyraźniej artykułowany. Ojciec, jako
sekretarz Komitetu Wojewódzkiego (PZPR) był inicjatorem zdjęcia z afisza
przedstawienia »Temat z wariacjami« w Teatrze Współczesnym, (…) My tutaj
rządzimy my dajemy pieniądze na kulturę i dlatego mamy prawo decydować, co
może być pokazywane, a co nie”. Istniała sztuka właściwa, zdrowa, i sztuka chora,
destrukcyjna - świetnie to widać także teraz w czasach „dobrej zmiany” - przypomina
Titkow. Z czasem „może trochę lepiej niż kiedyś” rozumiem tych ludzi, którzy
tu robili komunizm, „- Na swego ojca również inaczej patrzysz? - Tak, też
lepiej rozumiem jego wybory. Ale nie w kategoriach politycznych, tylko psychologicznych.
(...) Oczywiście, komunizm był formacją zbrodniczą i co do tego nie mam żadnych
wątpliwości. - Ale nie wszyscy, którzy brali udział wbudowaniu tego systemu,
byli zbrodniarzami? - Dokładnie tak” - kończy Titkow.
Agnieszka Holland
uważa, że w PRL to nie był żaden komunizm. Starzy komuniści nie poznawali
tego, co się dzieje. To było „całkowicie wyprane z jakiejkolwiek ideologii, Ci
ludzie nie byli komunistami, byli po prostu konformistami czy karierowiczami.
Nie spotkałam wśród czynowników, z którymi miałam do czynienia, może poza Józefem
Tejchmą, nikogo, kto miał takie ideały”.
Ja odnosiłem
podobne wrażenie. Dziennikarze zachodni nie raz prosili, żeby im „pokazać
jakiegoś komunistę” i nie wiedziałem, kogo wskazać.
Zbrodnie, komunizm, rodzice - to tematyka rozmowy z
socjologiem Piotrem Fejginem (od 1968 r. na emigracji), synem Anatola, który
był dyrektorem jednego z najbardziej okrutnych departamentów MBR Anatol Fejgin
w 1957 r, został skazany na 12 lat więzienia, ułaskawiony w 1964 r, Piotr
toczył z ojcem dramatyczne spory. Ojciec zmienił zdanie na temat komunizmu
bardzo późno. „Powiedział, że już nie ma siły rozmawiać na ten temat. bo
widzi, że całe życie przewalczył i wyszło z tego »g«”. Piotr Fejgin jest chyba
ostatnim, który broni swojego ojca, nie tyle jego postępowania, co roli w
procesie, w którym został skazany, „W tym nie ma logiki: cały aparat terroru,
tysiące ludzi, absolutnie większość z nich to byli rdzenni Polacy, a rząd
wystawił na odstrzał trzech Żydów (Romkowski, Różański, Fejgin) i obarczył
odpowiedzialnością Za cały terror czasów stalinowskich. Ojciec nazwał to
kiedyś: parch pro toto”.
Aleksander Smolar
mówi w tej książce, że w PRL wystąpiły trzy próby legitymizowania narzuconego
ustroju. Pierwsza - powojenna, rewolucyjna, druga, w 1956 r., odwilżowa,
wreszcie trzecia, w latach 60., to retoryka narodowa, zrzucanie
odpowiedzialności za stalinizm na Żydów.
Szkoda, że autorka ani słowem nie wspomina
o bogatej literaturze na temat winy rodziców, „Ojcowie nie mają alibi” - pisał
przed laty w POLITYCE Thomas Harlan, znany pisarz i działacz antyhitlerowski,
syn hitlerowskiego reżysera filmowego, ulubionego przez Bormanna i Hitlera.
Szkoda, że autorka w ogóle nie nawiązuje do pytania, czy dzieci i wnuki
obciążone są dzisiaj przez dziadków z Wehrmachtu i rodziców z KPZR oraz z
PZPR, Szkoda wreszcie (i to jest główny brak książki), że autorka rozmawia
tylko z dziećmi elity, których rodzice byli u władzy i zajmowali duże
mieszkania, nie spotkała żadnych „komunistów po przejściach”, jak np. Juliana
Bettera, syna komunistów, który urodził się w więzieniu na Łubiance, wczesne
dzieciństwo spędził z matką na zesłaniu, z którą wrócił do Polski, a którego
ojca stracono w tym samym więzieniu. (Patrz: jego wstrząsająca książka „Dziecko
Gułagu”. Naszkowska utożsamia dzieci komunistów z dziećmi elity, które miały
dostęp do sklepów za żółtymi firankami i pensjonatów „Telimena” i „Pan Tadeusz”
w Zakopanem, Ale było przecież wielu komunistów - zwyczajnych ludzi, którym
takie luksusy się nie śniły, choćby na Dolnym Śląsku, mniej skorumpowanych, z
czasem bardziej zgorzkniałych,
W sumie - książka
Krystyny Naszkowskiej ciekawa, ale przydałby się bardziej wymagający redaktor i
korekta. Np. na stronie 413, obok Kuronia i Modzelewskiego, wśród skazanych
figuruje „Roman” (chyba Antoni) Zambrowski. Dalej czytamy, że „Zbrojne
powstanie na Węgrzech nie mogło być »stłumiona«” (s, 422), a ZSRR nie
„rozpoczęło” tylko „rozpoczął” zbrojną interwencję (s. 423) itd. W sumie przydałaby
się tej książce interwencja, niekoniecznie zbrojna.
Daniel Passent
Pierwsze zdanie
Nie czytałem ani jednej książki Remigiusza
Mroza. Wina, jeśli już, leży po mojej stronie. Oczywiście wiem, kim jest,
facet ma 32 lata, napisał 36 bestsellerowych książek kryminalnych w sześć lat
(dla mnie to kosmos jakiś wypluwać z siebie oceany treści z szybkością cekaemu,
połykanych przez ludność w ogromnych nakładach, chapeau bas!) i - powiedzmy
szczerze - trochę mi głupio. Jestem fanem powieści kryminalnych, tyle że
zdeprawowanym przez Dashiella Hammetta i Raymonda Chandlera, u których język
królował nad zagadką, opisy postaci, miast i zdarzeń oraz dialogi wciągały
niczym narkotyk, aż się chciało wylądować tam na miejscu i chlać z nimi
wszystkimi whisky w barze. Polscy autorzy tak nie pisali. No, może Maciej
Słomczyński jako Joe Alex, ale to dawne czasy. Stąd moje omijanie półek z
polskimi autorami. Postaram się to zmienić.
W rozmowie z Kubą
Wojewódzkim Remigiusz Mróz zaintrygował mnie wypowiedzią o pierwszym zdaniu,
które powinno zaczynać powieść. „Pierwsze zdanie jest najważniejsze” -
powiedział. Wojewódzki sięgnął po leżącą na stercie książkę Mroza i przeczytał:
„Szatan istnieje”. Uśmiech. Otóż to jest powszechnie znana kwestia, do której
mało kto przywiązuje wagę. Pierwsze zdanie wciąga lub odrzuca. Zapowiada akcję
lub ją mąci. Sprawia, że rzucamy się na następne lub wzdychamy i zerkamy na
kolejne z ostrożnością. To haczyk, na który łapie się czytelnika. Potrafi być
obsesją autora, który wie, o czym ma być cała tysiącstronicowa historia, ale
nie potrafi jej zacząć.
„Król Elfów” Andrzeja Sapkowskiego zaczyna się
od „Miasto płonęło”. Tylko tyle. Następne zdanie jest wydrukowane w kolejnym
wierszu. Jasper Fforde uruchomił „Porwanie Jane E.” zdaniem: „Mój ojciec miał
twarz, która mogła zatrzymać zegar”. Natychmiast zamówiłem książkę, gdy tylko
natrafiłem na ten cytat. Autorka kryminałów Katarzyna Bonda swoją debiutancką
powieść „Sprawa Niny Frank” rozpoczęła zdaniem: „Nie pamiętam, jak znalazłam
się w swoim łóżku”, po którym następuje opis mocnej sytuacji erotycznej z
dwoma mężczyznami (kolejne zdania Bondy są równie intensywne, sensacyjna akcja
trzyma za gardło). Pierwsze zdanie z „Wesela” Wyspiańskiego to legendarne
„Cóż tam, panie, w polityce? . Za to „Z głowy” Janusza Głowackiego zaczyna się
tak: „Osiemnastego grudnia 1981 roku wieczorem przepychałem się przez tłum
grzybków, aniołków, świętych Mikołajów i krasnoludków, żeby wystąpić w
najbardziej oglądanym świątecznym show telewizji angielskiej”.
Wrażenie pierwszego
zdania jest w zasadzie regułą w święcie sztuki. Zwiastuje talent lub jego brak.
Znajduje się na szczycie dekalogu obowiązującego w rozmowach artysty z
wydawcami i producentami. W świecie muzyki, jeśli piosenka nie chwyta za ucho w
pierwszych 15 sekundach, jej szanse są marne. The Beatles rozpoczęli obłędną
karierę czterema stuknięciami w kocioł i od razu miażdżącym refrenem „She
Loves Sou”. Początek „Bohemian Rhapsody” zespołu Queen to niepowtarzalny chór w
wykonaniu Freddiego Mercury ego (sam nagrał kilkanaście głosów). Kawałek
Eminema „Stan” to od pierwszej sekundy śpiew Dido i wklejka jej pięknej
piosenki „Thank You”. Początek „Runaway” Kanye Westa to parę oryginalnych
plumknięć na fortepianie i dodany trzeszczący rytm ze starego winyla. Zły
początek może zabić utwór i nie wpuścić go do panteonu sławy. Wiedzieli o tym
The Rolling Stones - wystarczyły zaledwie trzy dźwięki na gitarze w utworze „Satisfaction”
i było po ptokach (to znaczy chwilę potem padły słynne wieloznaczne słowa „Nie
osiągam satysfakcji...” i było po ptokach po raz drugi).
W świecie filmu
nikt nie przyjmie scenariusza, jeśli nie zostanie dołączony z góry opis, o czym
jest (w USA obowiązkowe jest załączenie jednozdaniowej fiszki w rodzaju
„Zdeprawowana modelka uwodzi genialnego mistrza szachowego. by w trakcie
burzliwego romansu odkryć w sobie niezwykły talent szachowy i spróbować zdobyć
mistrzostwo świata w tej dyscyplinie, nie stroniąc od nielegalnych forteli”).
Jeśli na pięciu pierwszych stronach scenariusza nie stanie się coś. co przykuje
uwagę czytającego, scenariusz wyląduje w koszu. Obejrzyjcie sobie parę
początkowych scen ze swoich ulubionych filmów.
Sztuka jest sztuką
i powyższe reguły nie muszą obowiązywać zawsze. Są różni smakosze. Ktoś może
rozpocząć swoją powieść sensacyjną wywodem na miarę „Ulissesa” - voila.
Remigiusz Mróz zdaniem „Szatan istnieje” rozpoczął powieść „Czarna Madonna” i
dzisiaj ją kupię.
Zbigniew Hołdys
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz