Zmieścimy się, śmiało
W tym roku zdecydujemy, czy chcemy zmienić
godło Polski i zamiast orła umieścić ćmę. Być może w koronie.
Niekiedy narody
tracą instynkt samozachowawczy dość nieoczekiwanie. Brytyjczyków nie
podejrzewalibyśmy o skłonności samobójcze, a tu proszę! Zamiłowanie z kolei
takich Greków do katastrof dziwi mniej, w końcu Zorba nie był Holendrem czy
Szwedem. Ukraińcy zdają się gustować w chodzeniu po linie na dużych
wysokościach, a teraz wykazują dodatkowo niezłą fantazję. Wielkie poparcie w
wyborach prezydenckich dla komika, który z polityką ma tyle wspólnego, że gra
w serialu nauczyciela, który przez przypadek został prezydentem, wskazuje na
fantazję nadzwyczajną. Tym bardziej że mówimy o kraju, który od pięciu lat
prowadzi wojnę.
Z niejakim wstydem
muszę przyznać, że odczuwam Schadenfreude, patrząc, jak Donald Tusk dość
bezceremonialnie strofuje zwykle patrzących na wszystkich z góry brytyjskich
polityków. Impet, z jakim brytyjska klasa polityczna rozwala resztki imperium,
rzeczywiście imponuje. Przed messerchmittami w dawnej bitwie o Anglię można
było się obronić Przez głupotą i egoizmem własnej elity już niekoniecznie.
Tusk może obsztorcowywać
Brytyjczyków z pozycji unijnego przywódcy, bo z pozycji polityka polskiego już
niekoniecznie. W końcu powierzenie absolutnie całej władzy staremu kawalerowi,
który nie ma nic do stracenia, ma za to zamiłowanie do demolki, nie ma pojęcia
o świecie, ma za to doskonale pojęcie o tym, jak ludzi szczuć na siebie, nie
umie rządzić, ale lubi i rządzi, wskazuje nuto, że autodestrukcyjne skłonności
mamy całkiem rozwinięte.
Ukraińcy sprawiają
wrażenie, że chcą pokazać środkowy palec swoim politykom, brytyjscy politycy z
kolei sprawiają wrażenie, jakby chcieli pokazać środkowy palec wyborcom. W
Polsce część publiki tak bardzo pragnie dopiec drugiej części, że stawia na
delikwenta, który gwarantuje odpowiedni poziom zniszczeń. Tym bardziej że
wcześniej rozdaje gotówkę na bilety na te igrzyska.
Najważniejszym
elementem w procesie zniszczenia jest wyłączenie w nim bezpieczników.
Instytucjonalnych i mentalnych. Tym pierwszym było przejęcie kontroli nad
Sejmem, prokuraturą, służbami specjalnymi, tak zwanymi mediami publicznymi aż
po banki, w których władca może dostać miliardowy kredyt na telefon.
Najprostszym sposobem wyłączenia bezpieczników mentalnych jest zerwanie w
świadomości znacznej części ludzi ciągu przyczynowo-skutkowego, czyli
instytucjonalizacja krótkowzroczności i demagogii. PiS uczyniło to za pomocą metody
równie prymitywnej, co skutecznej. Starczy pieniędzy na wszystkie pięćsetplusy,
a mówili, że nie starczy.
W ten sposób
lądowanie we mgle, które skończyło się katastrofą, zamiast być ostrzeżeniem,
staje się zachętą do dalszych, podobnych prób. Śmiało, zmieścimy się.
No więc lecimy w
naszym narodowym samolocie z pilotem, który nie ma wprawdzie o lataniu
zielonego pojęcia, ale lubi latać, a otaczająca go grupa klakierów, szczęśliwa,
że dostała bilety w biznes classie, wykrzykuje pochwały o pilotażowej
wirtuozerii amatora. Część pasażerów wie, że jest w rękach szaleńca, ale ci
siedzą w tylnych rzędach. Bliżej kabiny pilota siedzą entuzjaści regularnego
posiłku regeneracyjnego, którzy nie są w stanie pojąć, że sami za niego płacą,
a bezpieczne lądowanie jest wybitnie niepewne. Pilot na lataniu się nie zna,
ale ma niezłe pojęcie o prostych mechanizmach psychologicznych. Wie, że
wystarczy mieć dość pasażerów chętnych, kontynuować lot, a to załatwia się
cateringiem. A jak samolot się rozwali, pretensji i tak nikt zgłaszać nie
będzie. Na razie jakieś wątpliwości zgłasza pani nawigator, ale za chwilę zniknie
i zastąpi ją ktoś wątpliwości zupełnie pozbawiony.
No to lecimy. Jakoś
to będzie. Głodowe emerytury w przyszłości to nie problem, skoro mamy prezent
- obniżony wiek emerytalny. Ruina systemu edukacji to drobiazg. Mała dzietność
i rekordowa po wojnie liczba zgonów to detale. Dramatycznie niski poziom czytelnictwa
to niuans. Rozwalenie sądów, prokuratury i służb - na pięćsetplusy nie wpływa.
Degrengolada służby zdrowia, póki jesteśmy zdrowi, nie musi martwić, brak rąk
do pracy, to drobiazg, przecież nie będziemy ułatwiać tu życia jakimś
Ukraińcom.
Mamy swoiste czasy
saskie w miniaturze. Można popuścić pasa i przysnąć w poczuciu błogosławionego
samozadowolenia. Sen daje relaks i zwalnia z oglądania widocznych na niebie
czarnych chmur.
Słychać
ostrzeżenia: pull up i terrain ahead. Wciąż można zmienić kurs i pilota. Może
to ostatni moment. Bo brexit może się skończyć katastrofą, ale będzie to bułka
z masłem w zestawieniu z tym, co stanie się w Polsce, gdy za chwilę pasażerowie
nie wskażą władzy drzwi, nad którymi jest, napis EXIT. Na razie lecimy. Właśnie
rozdają prince polo.
Tomasz Lis
Nie na temat
Nie namawiam do oglądania cosobotnich
konwencji wyborczych PiS, ale sam to czynię i nie żałuję. To są bardzo
plastyczne ilustracje technologii politycznej, na tyle prostej, że bez trudu,
a nawet z niejaką przyjemnością, można odczytywać intencje, pomysły, tricki,
chwyty marketingowe. Weźmy Gdańsk: spekulowano, że PiS odniesie się jakoś do
strajku nauczycieli (to pewnie w kolejną sobotę) albo do oskarżeń, że na piątkę
Kaczyńskiego nie ma pieniędzy. Tymczasem nic z tych rzeczy. Kampania
przemieściła się na nowy front.
PiS jest partią wolności - oświadczył prezes partii -
atakowaną przez wrogów wolności. Dowodem na tak sformułowaną tezę był sprzeciw
europosłów PiS wobec uchwalonej właśnie przez Parlament Europejski dyrektywy o
ochronie praw autorskich w inernecie. Ta dyrektywa, wyjaśniał Kaczyński, ma
„nałożyć cenzurę” na - dopowiadał Mateusz Morawiecki - „naszych drogich
internautów”, oczywistych adresatów przesłania. Prezes, jak ktoś ładnie powiedział,
sprzedał publiczności klasycznego „fake newsa”.
Akurat w weekend, kiedy prezes Kaczyński
bronił w Gdańsku „wolności w internecie”, zadebiutowała w sieci nowa Polityka
cyfrowa, budowana przez kilkanaście miesięcy nowoczesna platforma prezentacji,
także subskrypcji, treści wytwarzanych przez zespół redakcyjny i
współpracowników POLITYKI. Dla wszystkich niezależnych i niewspieranych
finansowo przez państwo mediów, uzyskiwanie przychodów z internetowej
dystrybucji jest dziś warunkiem przetrwania. A dopiero teraz uchwalona przez PE
dyrektywa przyznała wydawcom takim jak my tzw. autorskie prawa pokrewne.
Dotychczas
bywaliśmy często bezradni, kiedy już w dzień publikacji tygodnika, a nawet
wcześniej, ukazywały się w sieci, udostępniane przez rozmaite portale, pełne
wersje naszych wywiadów, artykułów, niekiedy nawet bez wskazania źródła. Przez
lata bez powodzenia procesowaliśmy się z firmami, które, powołując się na
zasadę wolności internetowej, zwyczajnie sprzedawały innym odbiorcom
elektroniczną wersję naszej gazety. Takie doświadczenia mają niemal wszyscy
wydawcy i producenci dóbr kultury, którzy bynajmniej nie buntują się przeciwko
prywatnemu darmowemu wykorzystaniu ich „contentu” ale chcą ograniczenia
komercyjnego żerowania na cudzej pracy. Tymczasem, niesłychanie ważna dla
przyszłości kultury, mediów, polityki i samej demokracji, kwestia równowagi
między wolnością i własnością w internecie, także ograniczenia dominacji
wielkich firm technologicznych, została przez PiS sprowadzona do tandetnej
zagrywki kampanijnej.
W ogóle już w zasadzie o niczym nie
rozmawiamy na poważnie. Popatrzmy na protest nauczycieli, który, nawet jeśli
skończy się jakimś porozumieniem płacowym i strajku szkolnego nie będzie,
nabrał charakteru społecznego buntu. Świadczą o tym wyniki referendów
strajkowych, ewidentne przełamanie pewnej środowiskowej bariery strachu i
oportunizmu. Nauczyciele, mimo romantycznego zawodowego etosu, mają status
marnie opłacanych urzędników państwowych, mocno hierarchicznie podporządkowanych
administracji oświatowej. Odkąd obecna władza przejęła pełną kontrolę nad
kuratoriami, ta zależność jest jeszcze twardsza. W takiej sytuacji, wobec
licznych możliwości niejawnego odwetu ze strony władz, trudno o jawny sprzeciw.
Tym razem jednak, choć spór formalnie dotyczy płac, przebija spod niego - o
czym, także w tym numerze, opowiadają nam nauczyciele - poczucie bezsensu tej
całej reformy/deformy oświaty, lęk przed spodziewanym chaosem podwójnych
roczników, frustracja z powodu odebrania nauczycielom realnego wpływu na
programy i organizację nauczania. Po prostu: nie chcą świecić oczami za decyzje
podejmowane bez nich i ponad nimi.
Dyskusji o przyszłości
polskiej szkoły nie odbyliśmy, gdy PiS i minister Anna Zalewska na łapu-capu
wprowadzali nowy ustrój szkolny. Dziś też nie jest dobry czas. Na razie przede
wszystkim trzeba opanować nasilający się organizacyjny chaos. A do poważnej
rozmowy wrócić, kiedy tylko to będzie politycznie możliwe. Nie chodzi o
przywracanie gimnazjów - i chyba nikt rozsądny już by tego nie zalecał - ale o
odpowiedzi na pytania, czego, kiedy, w jakim systemie i jakimi metodami ma
uczyć polska szkoła, także jak ma być zorganizowany system zatrudniania, oceny
i wynagradzania nauczycieli? Jeśli rodzice, przy całej sympatii dla
nauczycieli, byli mocno podzieleni w poparciu dla idei bezterminowego strajku,
to także dlatego, że nie spodziewają się, aby podwyżki płac naprawiły szkołę, prędzej
za konserwują to, co jest.
Pieniądze na znaczne podwyżki dla
nauczycieli, a także na dofinansowanie oświaty i np. służby zdrowia mogłyby
się znaleźć, gdyby PiS przynajmniej trochę zredukował swoją „piątkę’, choćby
przez wprowadzenie kryterium dochodowego dla „pierwszego 500 plus” (bo naprawdę
nie ma powodu, aby pomoc społeczną kierować do kilku milionów rodzin, które
jej życiowo nie potrzebują). Ale nie; minister Czerwińska bądź jej ewentualny
następca będą musieli kombinować, jak ukryć fakt, że „prezent Kaczyńskiego” to
weksel zastawiony na naszej przyszłości, że tak ogromne obciążenie finansów
publicznych ogranicza nasze możliwości rozwojowe na lata. Była jakaś dyskusja w
tej sprawie? Decyzja jednego człowieka, nawet noszącego tytuł Człowieka Wolności,
wystarczy, żeby na stałe wpisać do wydatków państwa kilkadziesiąt miliardów?
Timothy Snyder w
wywiadzie dla POLITYKI mówił, że weszliśmy w fazę antypolityki, w której„fakty
nie istnieją, prawda jest kwestią opinii” a przede wszystkim dla której nie
liczy się przyszłość. Współczesny populizm skupiony jest na mitologizowanej
przeszłości i zmanipulowanej teraźniejszości. Konserwatywny publicysta Łukasz
Warzecha, który debiutuje w naszej rubryce Ogląd i pogląd i z którym normalnie
poglądami i ocenami mocno się różnimy, także zwraca uwagę, że dzisiejszą
politykę polską (i nie tylko naszą) określa słowo „krótkowzroczność”. Tu pełna
zgoda. Pytanie, co zrobić, żeby to zmienić i czy jeszcze się da? Byłoby
beznadziejnie, gdyby nie informacje, że rozmaite środowiska wciąż spotykają
się, debatują, szykują jakieś plany„na po” (przykłady w tym numerze). Polska
demokracja nadal daje oznaki życia; więc może znowu (kiedyś) zaczniemy
rozmawiać na temat.
Jerzy Baczyński
Na stos
Moje flamastry swoimi czarnymi nosami wyczuły
betonowy cynizm. Gięły się i wiły niczym piskorze, żeby tylko nie napisać
tego, co wygłosił w telewizji zawsze schludnie uczesany pan Rysio: „Jarosław
Kaczyński jest jak Józef Piłsudski. Dla siebie nic, wszystko dla Polski”.
Powyższe nie byłoby warte nawet jednej literki, gdyby nie dalszy ciąg. Oto
prezes postanowił przez pół roku nie odbierać żadnego awizo, by móc cały czas
poświęcić na zapuszczanie wąsów. Jesienią nastąpi uroczysta zmiana imienia i
nazwiska na dotychczasowym pomniku marszałka, a pl. Piłsudskiego wróci do
swojej tradycyjnej nazwy - pl. Saski im. braci Kaczyńskich. Warto tu przytoczyć
nieznany szerszej opinii argument historyczny. Jak się okazuje, premier Mateusz
Morawiecki był młodziutkim pomocnikiem stajennego w Sulejówku i często czyścił
kasztankę. Wspomina, że - szczególnie popołudniami - marszałek Piłsudski był
łudząco podobny do Jarosława Kaczyńskiego. Niektórzy goście zagraniczni nawet
zwracali się do niego „drogi panie Jarosławie”. Marszałek zbywał te pomyłki wybaczającym uśmiechem.
Żarty? Oczywiście,
ale już tylko w felietonie. Na co dzień żarty się skończyły. Prezes kolejny
raz, podczas konwencji partyjnej, zapowiedział, że w Polsce dzięki PiS
wolności będzie przybywało, podczas gdy w Europie i na świecie „wolność się
cofa”. U nas rzeczywiście brzegi rwie.
Niejaki pan
Guzikiewicz, wiceprzewodniczący Solidarności w Stoczni Gdańskiej, właśnie
dostał wyłączność na organizowanie uroczystości pod pomnikiem stoczniowców: 10
kwietnia, 3 maja, 4 czerwca, 14 sierpnia, 11 listopada. Przez trzy lata. Wydał
je wojewoda Dariusz Drelich. Ten sam, który w 2017 r., gdy huragan na Pomorzu
zabił sześć osób, setki pozbawił domów i powalił 10 tys. ha lasu, oświadczył, że
nie będzie wzywał wojska do grabienia liści. I któremu ówczesna premier Szydło
przyznała za ofiarną walkę z nawałnicą 15 tys. zł nagrody. Teraz Drelich się
odwdzięcza - czcząc i pielęgnując tę wciąż rosnącą wolność Kaczyńskiego.
Podlewają też, ile może, Karol Guzikiewicz. 4 czerwca? Akurat tego dnia nie
lubi świętować, bo to - 30 lat temu - była ukartowana zdrada sprzedawczyków,
którzy dogadali się z ubekami i dali ochronę „bandytom jak Kiszczak czy
Jaruzelski”. Miliony Polaków cieszyły się wtedy, że komuna już się nie
podniesie i tylko jeden Guzikiewicz przejrzał wszystko na wylot. Dziś łaskawie
zapewnia, że 4 czerwca na plac Solidarności wpuści każdego, nawet tego, kto mu
się nie podoba. Ale będzie pilnował - żadnych okrzyków ani przemówień, krótko
mówiąc - mordy w kubeł. Wolność jest najważniejsza, mówi ołowiany Jarosław.
Czy to w imię tej
wolności koszalińska fundacja dowodzona przez księży, którym marzą się
średniowieczne stosy, paliła książki w środku miasta? Dumni ze swojej odwagi w
walce z Szatanem opublikowali nawet w internecie zdjęcia z tej niedzielnej
akcji. Aż strach patrzeć, jak w ten płomienny sposób księża - wszyscy ubrani
w szaty liturgiczne
uczą religii młodych ministrantów.
W tym samym czasie dobrodziejstw
pęczniejącej wolności doświadczyła też grupa pielgrzymów z falangami na
sztandarach i wielkimi pochodniami w rękach. Jak co roku do kaplicy Matki
Boskiej Częstochowskiej przyjechali nacjonaliści z całego kraju. Śpiewali: „Nie
czerwona, nie tęczowa, tylko Polska narodowa”, a celebrans mszy ks. Grządko
szeroko rozłożył ramiona, witając to „bardzo cenne środowisko”. Warto w nim
być, „żeby bardziej kochać” - mówił do 1500 zgromadzonych na Jasnej Górze. Nie
jest to armia, ale od czegoś trzeba zacząć.
Stanisław Tym
Pod płaszczykiem i bez płaszcza
Prokurator od
„bliźniaczych wież” a czyli: jej się to po prostu
należało
Awans dla prokurator Renaty Śpiewak, która
od dwóch miesięcy (w sumie już 50 godzin) przesłuchuje Gerarda Birgfellnera,
kłamiąc kodeks postępowania karnego, została awansowana na stanowisko
prokuratora Prokuratury Okręgowej. Jakby powiedziała premier Szydło: jej się to
po prostu należało. Do tej pory była tam jedynie delegowana, co zapewniało
politycznemu zwierzchnictwu prokuratury kontrolę nad śledztwem: jakby co,
wróciłaby do rejonu. W ten sposób na krótkiej smyczy trzymanych jest 646
prokuratorów (dane z Białej Księgi Prokuratury Stowarzyszenia Prokuratorów Lex
Super Om nia). Teraz okazano jej znacznie większe zaufanie.
Ale też solennie sobie na nie zasłużyła. Nie
tylko o miesiąc wykroczyła poza ustawowy termin trwania postępowania
wyjaśniającego (za co n p. szef Stowarzyszenia Lex Super Omnia Krzysztof
Parchimowicz ma postępowanie dyscyplinarne), ale traktuje pokrzywdzonego jak
podejrzanego. Docieka, czy zapłacił podatek od faktur, które wystawił Spółce
Srebrna (niezapłacenie to odpowiedzialność karna), i czy aby nie próbuje
wyłudzić od Srebrnej pieniędzy. Niewykluczone, że skończy się postawieniem mu
takich zarzutów. I w ten cudowny sposób to Jarosław Kaczyński stanie się
pokrzywdzonym, a Austriak - podejrzanym. Zaś prokurator Śpiewak tym bardziej
godna awansu.
Indagowana przez
dziennikarzy prokuratura wyjaśniła, że pani prokurator na awans zasłużyła,
prowadząc z sukcesem sprawy warszawskiej reprywatyzacji. Prokuratura odpowiada,
że „Dzięki prowadzonym przez nią postępowaniom karnym w skomplikowanych
sprawach reprywatyzacyjnych przed sądami zapadało już kilkanaście decyzji o
wypłacie odszkodowań poszkodowanym, którzy zostali pozbawieni mieszkań wskutek
bezprawnego przejmowania warszawskich nieruchomości. Decyzje dotyczyły mienia o
wartości ponad 13,5 mln złotych”.
Do tej pory
przekonywano nas, że ojcem tych sukcesów jest Patryk Jaki i jego Komisja
Weryfikacyjna. Chwali się, że Komisja przyznała 600 tys. zł odszkodowań i 2,9
mln zadośćuczynień (zatwierdzić je muszą sądy). Ale widocznie ten sukces ma
nie tylko ojca, ale i matkę. Zaś podana przez prokuraturę w tym komunikacje kwota
13,5 mln zł to nie kwota odszkodowań zasądzonych dzięki działalności prokurator
Śpiewak, ale wysokość szkody, jaką poniosło miasto Warszawa w wyniku aferalnej
reprywatyzacji kamienic przy ul. Mokotowskiej 40 i 63, i Emilii Plater 15.
Miesiąc temu w tej sprawie aresztowano podejrzanych na polecenie prowadzącej
tę sprawę Prokuratury Regionalnej we Wrocławiu. No, ale może pani prokurator
Śpiewak ma tam niejawny etat.
Awans za
reprywatyzację dziwnym trafem zdarzył się dokładnie w czasie, gdy w referacie
pani prokurator „wisi” doniesienie o oszustwie dokonanym przez politycznego
szefa prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry, czyli Jarosława Kaczyńskiego. Ten
- też zbiegiem okoliczności - pofatygował się do urzędowej siedziby Ziobry na
rozmowy o polityce dokładnie w czasie, gdy doniesienie o oszustwie wpłynęło do
prokuratury. Sprawa zaś - zapewne przypadkiem - trafiła do szalenie
zapracowanej sprawami reprywatyzacyjnym prokurator Śpiewak.
Teraz doceniono jej wkład w umacnianie
prawa i sprawiedliwości. Można było z tym awansem poczekać. To, że wydarzył się
teraz, to nie tylko wyraz zaufania kierownictwa prokuratury do tego, że dalsze
działania pani prokurator w sprawie doniesienia na prezesa Kaczyńskiego będą
równie właściwe jak dotychczas. To także dojmujący pokaz poziomu moralnego prokuratury.
I kompletnego bezwstydu. PiS uznał, że metoda na szatniarza: „Nie mam pańskiego
płaszcza” mu się sprawdza. Zobaczymy.
Ewa Siedlecka
Lekcja dla eurofoba
Widok konwulsji Izby
Gmin w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej jest deprymujący z
kilku powodów.
Po pierwsze, sala, w której Winston
Churchill zagrzewał kiedyś naród i imperium do oporu wobec III Rzeszy, dziś
jest świadkiem przepychanek na poziomie sejmiku wojewódzkiego. Po drugie,
potwierdzają się słowa Tuska o tym, że przeklęci są ci, którzy zabiegali o
brexit, nie precyzując, co miałby on oznaczać i jak do niego doprowadzić.
Potrzecie, widzimy chyba agonię systemu dwupartyjnego w Wielkiej Brytanii. Nie
potrafi on doprowadzić do sensownego kompromisu i nie reprezentuje kilkunastu
milionów Brytyjczyków, być może większości, która chce w Unii pozostać.
W polskim
kontekście brexit powinien być przestrogą dla nacjonalistycznej strony sporu,
jak nie prowadzić własnego kraju do samodegradacji. Ale polski eurofob nie może
przyznać, że jego brytyjscy pobratymcy po prostu się mylili i że przez głupotę,
nacjonalizm i zacietrzewienie kraj będzie miał gorsze otoczenie międzynarodowe.
Polskiego eurofoba najłatwiej poznać po tym, że za brexit obwinia po równo
angielskich nacjonalistów, którzy do niego doprowadzili, oraz „brukselskie
elity”, które rzekomo narzuciły Wielkiej Brytanii zbyt twarde warunki.
Przyjrzyjmy się temu, bo jest to kolejna wersja śpiewki o tym, że cokolwiek
złego się w Unii dzieje, winna je Bruksela.
Pamiętajmy, że warunków umowy rozwodowej
nie narzuciła Komisja Europejska, lecz uzgodniły je państwa członkowskie, UE
27. Przeprowadziły w tej sprawie pełną procedurę w Radzie Europejskiej i
jednomyślnie wydały instrukcję negocjacyjną przedstawicielowi Komisji Michelowi
Barnier. A ten z podziwu godną cierpliwością wobec partnera, który nie wie,
czego chce, tę instrukcję wykonał. Więc gdy polski eurofob krytykuje warunki
zaproponowane Wielkiej Brytanii, krytykuje w istocie stanowisko rządu RP, który
je formalnie poparł.
Warunki te zresztą
nie mogą być inne, niż są. Umowa składa się bowiem z trzech oczywistych
elementów: rozliczeń finansowych z rezygnującym członkiem, wzajemnych gwarancji
wobec obywateli Unii w UK i UK w Unii oraz gwarancji co do granicy w Irlandii.
Zakładam, że nikt nie uważa, że Londyn powinien móc wyjść bez płacenia swojej
doli za przyszłe emerytury brytyjskich urzędników czy bez wkładu na realizację
już zawartych kontraktów, np. na projekty infrastrukturalne w naszej części
Europy. Takoż nikt chyba nie jest za tym, aby Wielka Brytania mogła traktować
obywateli UE gorzej niż Unia Brytyjczyków. A gwarancje dla granicy w Irlandii
zostały zaproponowane przez rząd Theresy May. Skoro partia koalicyjna torysów
nie zgadza się na jakiekolwiek nowe różnice regulacyjne pomiędzy główną wyspą a
sześcioma hrabstwami (mimo że takie różnice, np. w dziedzinie rolnictwa i
hodowli, już istnieją), to jedynym sposobem na zapobieżenie odbudowy granicy
celnej w poprzek Irlandii jest utrzymanie całego Królestwa w unii celnej z UE.
Wynika to wprost z tego, że Irlandia i UK zgodnie twierdzą, iż powstanie takiej
granicy to ryzyko załamania się pokoju na Północy. A wszystkie technologiczne
rozwiązania problemu, jak kontrolować przepływ dóbr bez fizycznych inspekcji
pojazdów, okazały się urojeniami. Czy więc „ustępstwem” na rzecz UK miałoby być
pozwolenie na zbudowanie granicy celnej i ryzyko wojny? Nie, problemem nie jest
nieustępliwość czy arogancja Brukseli. Problemem jest to, że zdolność uczenia
się tych realiów przez brytyjskich polityków jest wolniejsza niż kalendarz
wyjścia, który Wielka Brytania sama sobie narzuciła. Uczą się, z każdym
głosowaniem przybliżają się do uznania rzeczywistości, ale mogą nie zdążyć.
Nic nie wskazuje na to, aby w rezultacie
brexitu Wielka Brytania zyskała na znaczeniu międzynarodowym, a jej gospodarka
rozkwitła. Ale już sam cyrk związany z wychodzeniem powinien wreszcie uświadomić
polskim suwerenistom, jak złudne okazały się bajd u rżenia zwolenników brexitu
o „odzyskaniu kontroli”. Podejmując decyzję o referendum oraz wysyłając do
Brukseli list rezygnacyjny, Wielka Brytania niewątpliwie działała suwerennie, z
własnej i nieprzymuszonej woli. I nadal ma suwerenne prawo do wyboru modelu
przyszłych relacji z Unią: od zasad WTO po umowę o wolnym handlu, członkostwo w
EFTA czy EEA. Unia wręcz nie może się doczekać na podjęcie przez UK tej
decyzji. Jednocześnie jednak, jako podmiot słabszy wobec reszty UE, Wielka
Brytania musi wybrać, ile chce oddać praw do działania według własnego
widzimisię, za jaki poziom przywilejów handlowych. Jeszcze nie przyjmuje tego
do wiadomości, ale już zaczyna rozumieć, że świat, w którym inni dokonują
bolesnych kompromisów, a ona jedna ma wszystkie przywileje bez żadnych
zobowiązań, po prostu nie istnieje.
Nacjonalistom,
także polskim, trudno to ogarnąć, bo swą wyobraźnią i solidarnością obejmują
tylko poziom własnego narodu. Gdy mówią, że Unia powinna być „Europą Ojczyzn”,
mają na myśli to, że powinna być organizacją międzynarodową jak każda inna, w
której wspólne instytucje mają być służebne wobec państw i w której wszystkie
ważniejsze decyzje mają zapadać metodą międzyrządową. Pora zrozumieć, że gdyby
pozostałe państwa zachowywały się tak samolubnie, to Unia - nawet tylko jako
jednolity rynek - nigdy by nie powstała.
Nawet tylko wspólny rynek wymaga, aby istniał ponadnarodowy
arbitraż nieuniknionych sporów, którego decyzje muszą być respektowane niezależnie
od woli rządów. Bez tego minimum minimorum Unii być nie może.
Gdy więc nasi eurofobowie oburzają się na
zarzut prowadzenia do polexitu, są albo intelektualnie niekonsekwentni, albo
nieszczerzy. Jedna trzecia partii rządzącej - ta, która była przeciwna
wchodzeniu, przeciwna traktatowi z Lizbony, a teraz bajdurzy o „wyimaginowanej
wspólnocie” - po prostu uważa, że gdy brukselka się skończy, trzeba dać
drapaka. Ale ci, którzy być może samookłamują się, że są za Unią, ale taką, w
której państwa członkowskie robią nie to, do czego się zobowiązały w
traktatach, lecz to, co akurat strzeli im do głowy, też w istocie są za
polexitem, choć stopniowym. Przypominam, że rząd brytyjski agitował za
pozostaniem w Unii, tyle że na jego życzenie miała stać się tym, czym nie jest.
Rezultaty już widzimy. Nacjonalistyczne intencje, nawet gdy wydają się dobre,
też prowadzą do piekła.
Radosław Sikorski
Minister Zalewskiej dedykuję
W dzisiejszym
felietonie miałem zamiar rozszyfrować tajemnicę aktorskiej etiudy Andrzeja
Seweryna na gali Orłów. Jednak ze względu na wrażenie z ostatniej chwili
tajemnicą zajmę się w którymś z następnych tekstów, a dzisiaj na gorąco podzielę
się moim przeżyciem. Uważam, że nie nadużywam słowa „przeżycie” po obejrzeniu w
Och-Teatrze teatralnej wersji kultowego filmu Petera Weira „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”. Film widziałem bardzo dawno temu,
pamiętam, że bardzo go przeżyłem, ale nie przypuszczałem, że teatralna wersja
może tyle znaczyć, ile znaczy dzisiaj we współczesnej Polsce. Przedstawienie
grane jest brawurowo przez młodzież, aktorsko nie ma słabych punktów, a Wojtek
Malajkat stworzył kolejną wspaniałą kreację, którą zapamiętam na długo. Zobaczyłem
w tej inscenizacji całą współczesną Polskę. Stosunek polityków do edukacji i
kultury, brak wrażliwości na poetyckie słowo, dyktatorską nieomylność i jedyną
właściwą interpretację historii udokumentowaną odpowiednim wpisem w naszych
paszportach. Uświadomiłem sobie boleśnie, jak dotkliwe dla społeczeństwa są
konformistyczne postawy i strach przed władzą. Autor nie wiedział, że w naszej
polskiej szkole działa minister Zalewska, a nad właściwą interpretacją poezji
i historii czuwa wicepremier Gliński. Przedstawienie wyciska łzy, a w przededniu
tragedii w oświacie i zbliżającego się strajku nauczycieli jest odpowiedzią na
pytanie, jak oświata wpływa na rozwój społeczeństwa i wrażliwość absolwentów.
Chciałbym serdecznie namówić wszystkich młodych ludzi, żeby zobaczyli ten
spektakl, a nauczycieli, żeby potraktowali obecność młodych ludzi w
Och-Teatrze jak szkolny obowiązek. Przedstawienie jest młode, o co zadbał we
wszystkich jego warstwach łącznie z muzyczną i choreograficzną reżyser Piotr
Ratajczak. Ma zawrotne tempo, świetną choreografię i nie może się nie podobać
ludziom wrażliwym na to, co się dookoła nas dzieje. Jeżeli prawicowa prasa ma
teatralnych recenzentów, to spodziewam się opinii, że inicjatorem tego
wydarzenia był ZNP. Ja wiem, że matką chrzestną była Krystyna Janda.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem.
reżyserem i producentem telewizyjnym
Trudne wyzwania
Zdanie, że „każda kucharka powinna nauczyć
się rządzić państwem” (albo w innej wersji, że może rządzić państwem), to jeden
z najbardziej znanych, wręcz wyświechtanych cytatów z Lenina. Brzmi świetnie,
chociaż jest z nim taki mały problem, że to nieprawda. Stwierdzając to, nie
kwestionuję poglądu, że kucharka albo kucharz mogliby rządzić państwem, broń
mnie, Panie Boże.
Wręcz przeciwnie,
myślę, że pod rządami Roberta Makłowicza byłoby nam tak dobrze jak jemu, gdy
wystawia twarz na węgierskie słońce, „a ono z poranną delikatnością gładziło
mnie po twarzy tak czule, jakbym był krwistym strąkiem papryki z okolic Kalocsy
lub Segedynu, żółtym melonem albo wielkim arbuzem spod Csongrad”, co opisuje w
swej uroczej książce „Cafe Museum”. A władztwo Magdy Gessler? No przecież,
działoby się, że ja pier...! Zatem problem nie w kompetencjach kucharzy, tylko
w tym, że Lenin wyżej przytoczonego zdania nie wypowiedział. A co powiedział?
„Nie jesteśmy utopistami. Wiemy, że nie każdy robotnik, nie każda kucharka z
dnia na dzień będą potrafili rządzić państwem”. No proszę. Niby taki bolszewik,
a bojaźliwe chłopię jakieś. Nie to, co nasi rewolucjoniści „dobrej zmiany”.
Oto donosi „Gazeta
Wyborcza” z województwa świętokrzyskiego: „Maciej Gawin, radny wojewódzki
Prawa i Sprawiedliwości, został powołany na stanowisko dyrektora szpitala
Krystyna, który podlega uzdrowisku w Busku-Zdroju. Gawin jest działaczem
Porozumienia wicepremiera Jarosława Gowina. Do tej pory był wicedyrektorem
Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego w Kielcach. - Wcześniej pracowałem w
zespole obsługi przedszkoli i szkół w Busku, a jeszcze wcześniej byłem instruktorem
na pływalni - wylicza. Jakie ma pan doświadczenie w ochronie zdrowia? - pytani.
- Może to prywatna sprawa, ale dość długo chorowałem. Ale jestem przekonany, że
poradzę sobie na nowym stanowisku. Lubię trudne wyzwania - mówi Gawin”.
Jestem pewien, że
pan Maciej sobie poradzi. Co ze szpitalem, to już insza inszość, ale o pana
Maciejajestem dziwnie spokojny. I jestem mu wdzięczny za uświadomienie, ile
stanowisk mogę objąć, niech się Lenin chowa ze swoim defetyzmem.
Pan Maciej dużo choruje, a ja dużo jem. Co, jak sądzę,
wyraźnie wskazuje na mnie jako przyszłego ministra rolnictwa. Latam samolotami,
może nie za często, ale wystarczy na ministra transportu, a jeśli mógłbym
wybierać, to jednak prosiłbym o prezesurę LOT. Z lataniem wiążą się odwiedziny
w obcych krajach, co wprosty sposób prowadzi do pytania, dlaczego nie miałbym
zostać ministrem spraw zagranicznych i nie znajduję żadnego argumentu na „nie”.
Chociaż... No dobrze, przyznam się państwu do obawy, że za mojej kadencji
polska polityka zagraniczna mogłaby nie być tak zabawna jak za Witolda
Waszczykowskiego i Jacka Czaputowieza.
Mam konto w banku,
więc zastanawiam się nad prezesurą jakiegoś, Ministerstwem Finansów i Komisją
Nadzoru Finansowego. NBP też mógłbym wziąć, tam zresztą i tak żadnych
kwalifikacji nie trzeba, a zabawa przednia. U siebie na wsi rozpalę czasem
ognisko, a resztki żaru zagaszę strumieniem radosnego moczu, więc komendant ze
mnie straży pożarnej, jak znalazł. Niedawno myjąc naczynia, rozciąłem sobie
paskudnie rękę ceramicznym kubkiem, krew efektownie tryskała, a ja lądowałem na
izbie przyjęć szpitala w Mrągowie. Czy można lepiej się przygotować do
sprawowania funkcji ministra zdrowia? Sami już sobie odpowiedzieliście. Nie
można.
Kompetencje zresztą
plenią się w całej mojej rodzinie. Małżonka Anna uosabia śląskie podejście do
porządków w domu, ma się lśnić i nieustająco sprząta niewidzialne pyłki, więc
myślę, że służby specjalne czekają na taką kierowniczkę. A czy CBA, wywiad,
kontrwywiad - to już niech sama sobie wybierze. Syn Gustaw całymi godzinami
układa klocki Lego, szczególnie te z „Gwiezdnych wojen”. Wnioski są oczywiste,
pytanie tylko, czy dać młodego na ministra budownictwa, szefa Polskiej Agencji
Kosmicznej (tak, mamy coś takiego), czy jednak do jakiejś sympatycznej
spółeczki skarbu państwa, która może postawi parę mieszkań plus albo wieżowce
Kaczyńskiego. Barbara nieustająco śpiewa, więc jasna sprawa, Ministerstwo
Kultury albo Opera Narodowa, Teatr Muzyczny Roma od biedy. Kiedy byłem
dzieckiem i mama pytała, czy wypiłem mleko, kłamałem prosto w oczy że
oczywiście, choć wykorzystując chwilę jej nieuwagi, wylewałem to pokryte kożuchem
paskudztwo do zlewu.
Czyli, jak chcę, to potrafię kłamać. Znaczy mogę być premierem.
Czyli, jak chcę, to potrafię kłamać. Znaczy mogę być premierem.
Marcin Meller
Jak obalałem imperia
Wciągu mojego dość długiego życia byłem
świadkiem upadku co najmniej trzech imperiów. Najpierw przez dziurkę w szafie,
w której byłem ukryty, oglądałem imperium Tysiącletniej Rzeszy i jej krach.
Mogłem wreszcie wyjść ze swojej kryjówki, podejść do okna, a nawet wyjść na
balkon i (wstyd powiedzieć) nasikać z góry, za co nieźle oberwałem. Tyle
miesięcy nie wychodziłem, że zapomniałem, iż jest tam ołtarzyk. Odwiedziłem
niedawno ten dom na Pradze, jest w strasznym stanie, a balkonów po prostu nie
ma. Trzeba siusiać w bramie.
Żołnierzy polskich
ani radzieckich nie widziałem, nawet kiedy wolno mi już było wyglądać przez
okno, gdyż było to okno na podwórze. Miałem siedem lat i nie rozmyślałem, czy
to było wyzwolenie prawobrzeżnej Warszawy (dziś rocznica przemilczana), czy też
- jak się teraz mówi - „wkroczenie Armii Sowieckiej” na Pragę i zamiana jednego
okupanta na drugiego. Dla mnie nadeszła wolność, wyjazd do domu dziecka w
Częstochowie, a następnie do rodziny w tym mieście. Mieszkaliśmy w przedwojennej
kamienicy na ulicy Garibaldiego 19
m. 3. Wkrótce ciocia Rózia zmarła na raka, zachowały się
jej listy błagalne o zasiłek na leczenie. Wujek Prawin zabrał mnie do Berlina.
Tam dopiero zobaczyłem
upadek Tysiącletniej Rzeszy z bliska. Miasto zrujnowane, nosiło ślady walk o
każdy kamień. Ludzie na ulicach zbierali niedopałki. Kobiety nosiły futra,
jakich nigdy nie widziałem, ewidentnie trofea zdobyte przez ich mężów.
Eleganckie panie wyprowadzały psy nieznanych mi ras, jak się potem dopytałem,
były to m.in. chow-chow. Psy w Berlinie były bardziej zadbane niż my w
Warszawie. Na pewno były starannie wyczesywane, podczas kiedy ja - gdy zostałem
odzyskany przez bliskich - musiałem najpierw przejść gruntowne szorowanie w
misce na klatce schodowej, żeby nie wpuścić „zarazków i pasożytów” do
mieszkania. Wiadomo, wszy same bez pukania nie wchodzą. Następny raz nabawiłem
się wszy dopiero na obozie wojskowym w Szczecinie, a w niektórych szkołach i klubach
nadal jest to problem. Wygraliśmy wiele wojen, ale tej z wszami - nie.
W Berlinie poczułem
się jak zwycięzca. Przed domem powiewała polska flaga, tylko raz opuszczona do
połowy masztu - gdy zginął generał Świerczewski. Czasami ordynans wuja p. Zboiński
zabierał mnie na slalom motocyklem pomiędzy lejami bombowymi. Kiedy kierowca
Filipiak był w dobrym humorze, pozwalał mi posiedzieć w przedwojennym
kabriolecie BMW, a nawet podnieść dach. Raz ciotka dała mi za to klapsa, żebym
nie zachowywał się jak rozpuszczony bachor. Miałem także szlaban na banany,
owoc przedtem mi nieznany, ponieważ po wyjściu z kryjówki zacząłem jeść bez
opamiętania i zrobiłem się gruby jak Księżyc. Poza tym upadek imperium
niemieckiego oznaczał dla mnie konieczność nauki tego języka. Miałem
nauczyciela, antropologa (nie była to w czasach hitleryzmu specjalność
niewinna), który dorabiał korepetycjami i opowiadał mi, jakie kąski naszego
ciała ludożercy lubili najbardziej.
Z czasem, już po
powrocie do Polski, stopniowo zapoznawałem się z drugim imperium - tym razem
sowieckim. Język rosyjski był w szkołach obowiązkowy, podobnie jak tamtejszy
ustrój. Lermontow, Puszkin, „Naprzód młodzieży świata”, „Kawaler złotej
gwiazdy”, „Ja drugoj takoj strany nie znaju”, wynalazca radia - Popow czy 1
maja. Poranne apele, prasówki, gazetki ścienne, współzawodnictwo, wyjazdy na
wykopki i inne głupoty W klasie maturalnej powstał problem: co dalej?
W mojej rodzinie była tradycja studiowania
za granicą, tam gdzie nie obowiązywał numerus clausus (ojciec we Francji, wuj w
Wiedniu), chciałem pójść ich śladem. W 1955 r. w Polsce można było ubiegać się
o studia zagraniczne tylko w ZSRR lub w NRD. Ponieważ niemiecki i angielski
już jako tako znałem, po przejściu rozmaitych komisji i obozu przygotowawczego
w Gdańsku trafiłem na Uniwersytet Leningradzki imienia Żdanowa (!). Znalazłem
się w sercu drugiego już imperium. W domu akademickim przy ul. Dobrolubowa
było nas po 5-6 w każdym pokoju: Rosjanie, Węgrzy, Polacy i przedstawiciele
innych pokój miłujących narodów, w tym bratniego narodu chińskiego. W bufecie
zawsze był chleb, śmietana i sosiski (parówki) . W słynnej filharmonii
dyrygował sam Eugeniusz Mrawiński. Na Newskim Prospekcie była jedna kawiarnia,
do której stało się w kolejce na dworze.
Z uznaniem należy
odnotować fakt, że akademik był koedukacyjny, co miało swoje dobre strony Jedną
z nich była śliczna Łarisa, która miała nade mną tę przewagę, że nie była
cudzoziemką i należała do partii (nie wiadomo po co, bo miała inne zalety...).
Dzięki temu w lutym 1956 r. została wpuszczona do auli, w której odczytywano
pamiętny referat Chruszczowa na XX Zjeździe KPZR. „Stalin był niedobrym
człowiekiem i mordował ludzi” - powiedziała zapłakana, kiedy wróciła do
akademika, a ja już się pakowałem na stałe do Warszawy Wuj mnie przekonał, że
dalsze studia w ZSRR nie miały sensu, gdyż w Polsce była odwilż - profesorowie
Kalecki, Kula, Greniewski wrócili, a w domyśle - żadna diewuszka nie zawróci mi
w głowie i nie wrócę z rosyjską żoną, co się wówczas zdarzało.
Był czerwiec 1956
r. Pociąg wlókł się do Warszawy, pasażerowie rosyjskim zwyczajem ubrani w
piżamy snuli się po wagonach i peronach, gdzie popijali kwas chlebowy (i nie
tylko). Im bliżej byliśmy Polski, tym częściej powtarzało się słowo „Poznań”.
Rosjanie pytali nas, co się tam dzieje, a ja nie zdawałem sobie jeszcze sprawy,
że oglądam początek końca drugiego imperium.
Minęło zaledwie pół
wieku i oto jestem świadkiem upadku trzeciego imperium: Wielkiej Brytanii. Kto
by pomyślał? Po raz pierwszy znalazłem się w Londynie w 1963 r. Staliśmy z
dziewczyną na skrzyżowaniu ulic, obracaliśmy plan miasta, usiłując zorientować
się, gdzie jesteśmy Przed pasami dla pieszych zatrzymał się samochód. Kierowca
uchylił drzwi i zapytał: - Czy państwo zamierzają przejść, czy mogę
przejechać?
To się musiało źle
skończyć.
Daniel Passent
Rekin w kajaku
Kogo wolisz na pokładzie statku, którym płyniesz
i który właśnie tonie: czułego, opiekuńczego kapitana, który siedzi razem z
wami, dodaje wam otuchy, gdy razem toniecie, bo jest jednym z was, jest dobrym
człowiekiem, nie zostawia przerażonych pasażerów samym sobie - czy takiego,
który powie: utoniemy, chyba że ciebie rzucimy rekinom i wtedy szalupa stanie
się lżejsza, nie pójdzie tak łatwo na dno.
Wczoraj spędziłem
kilka godzin na towarzyskiej rozmowie z politykiem, przed którym stawały
podobne dylematy. Czy Grzegorz Schetyna, pozbywając się z pokładu wyborczego
osoby walczącej skutecznie z kościelną pedofilią, postępuje słusznie, wszak
oddala od siebie i Koalicji Europejskiej nieprzyjemny społecznie temat, który
jest poważnym obciążeniem i mógłby wywołać niechęć Kościoła, wiernych, a w
konsekwencji negatywnie wpłynąć na wynik wyborczy - czy może jednak popełnia
straszny grzech zaniechania, przysypuje ślady zbrodni kępkami brudnego siana
i umożliwia bezkarną kontynuację wstrętnego procederu, byleby tylko wygrać
wybory?
Polityka to brudna
gra. Ludzie ze swoimi potrzebami są w niej pionkami, słyszą: „Wybacz, strącimy
ci wieżę, ale w zamian pokonamy wroga, a wtedy, kto wie, może ci ją odbudujemy
z nawiązką”. Słyszą: „Ne podskakuj, dostaniesz trzynastkę, parę groszy na
wyprawkę dla dzieci, co cię obchodzą jakieś trybunały czy kłamstwa Macierewicza,
które podzieliły Polaków na dziesięciolecia przepaścią nienawiści, jakiej
Polacy od pokoleń nie znali”.
Rzucaliśmy
przykłady podobnych zachowań innych przywódców partyjnych. Tusk dziś w Brukseli
chwali nowe prawo autorskie, mówiąc, że żadnej cenzury ze sobą nie niesie.
Dokładnie to samo powiedział kilka lat temu o umowie handlowej ACTA, by potem
po manifestacjach ulicznych, wznieconych przez jego własnych urzędników, nagle
zmienić zdanie. Bowiem „poszedł na piwo z jednym z manifestantów i ten mu wyjaśnił,
że ACTA są złe”. Prawda jest prosta: wolał skłamać i postąpić niemoralnie,
gdyż bał się, że zamieszki odsuną go od władzy. Cena okazała się straszna: brak
ACTA spowodował śmierć tysięcy ludzi, którzy zażyli sfałszowane leki (ochrony
farmaceutyków też dotyczyła umowa), albo poddali się oszukańczym badaniom na
podrobionych tomografach z etykietami wielkich marek, które miały 20 proc.
sprawności oryginału. Bandytów, którzy te rzeczy wprowadzali do obrotu, przez
brak ACTA schwytać nie było można. Dziękujemy.
Więc jak głosować:
na ugrupowanie, w którym nie widzimy ani jednego empatycznego człowieka, ale
jest gwarancja sondażowa, że ono może wygrać i odsunąć PiS od władzy, czy może
jednak znaleźć na liście to jedno fascynujące nazwisko, któremu ufamy, bo daje
nam gwarancję uczciwego załatwienia naszych spraw, tych, co nas bolą i nas
dotyczą? Wbrew potężnym naciskom i wielkiej bombie dezawuaeji zrzuconej na
tego człowieka, lud gdański wybrał bezpartyjnego Pawła Adamowicza, człowieka,
któremu ufał. Który nie kierując się partyjnymi strategiami, chodził i do
kościoła, i na parady równości. Czy lud gdański źle postąpił? Nierozsądnie?
Grupa polskich
aktorów zaapelowała, by nie głosować na panią minister Zalewską, która
wskoczyła do szalupy ratunkowej i chce uciekać z Titanica jako pierwsza, zostawiając
za sobą spustoszenie, chaos tudzież sponiewierane na wejściu w dorosłe życie
losy tysięcy uczniów. Aktorzy chcą, by tu została i odpowiedziała za trzęsienie
ziemi, jakie wywołała. „Nie głosujcie na nią, niech niejedzie do Brukseli” -
wzywają nietuzinkowi artyści. (Choć dla dobra edukacji może lepiej by było,
gdyby znikła stąd i w ogóle z polityki.)
Muzycy i artyści
wielu innych branż (także dziennikarze) mają podobny zgryz, bo jak głosować na
ujmującego lobbystę wielkich koncernów technologicznych Michała Boniego, który
od lat niszczy swoimi wpływami twórców i autorów, artystów i ludzi sztuki,
spychając ich w otchłań finansowego niebytu, wmawiając społeczeństwu kłamstwa
o cenzurze internetu? Na liście warszawskiej jest Boni i jest walcząca o prawa
człowieka spontaniczna Joanna Scheuring-Wielgus z innej grupy. Komu powierzyć
swój głos? Wybrać zimnego politycznego, ale na razie skutecznego cynika
Schetynę czy - gdyby startował (nie startuje, to tylko moja zabawa z
wyobraźnią) - moralnie nieskazitelnego rzecznika praw obywatelskich Adama
Bodnara? Wspierać ludzi bez duszy, co nas zrzucą z kajaka, byleby dopłynąć do
brzegu - czy może na tych, co dźwigają wyższe wartości, troskę o pokrzywdzony
cli i dają nadzieję na ludzkie zaufanie?
Zbigniew Hołdys
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz