sobota, 6 kwietnia 2019

Zmieścimy się, śmiało,Nie na temat,Na stos,Pod płaszczykiem i bez płaszcza,Lekcja dla eurofoba,Minister Zalewskiej dedykuję,Trudne wyzwania,Jak obalałem imperia i Rekin w kajaku



Zmieścimy się, śmiało

W tym roku zdecydujemy, czy chcemy zmienić god­ło Polski i zamiast orła umieścić ćmę. Być może w koronie.
   Niekiedy narody tracą instynkt samozachowawczy dość nieoczekiwanie. Brytyjczyków nie podejrzewalibyśmy o skłonności samobójcze, a tu proszę! Zamiłowanie z kolei takich Greków do katastrof dziwi mniej, w końcu Zorba nie był Holendrem czy Szwedem. Ukraińcy zdają się gustować w chodzeniu po linie na dużych wysokościach, a teraz wyka­zują dodatkowo niezłą fantazję. Wielkie poparcie w wyborach prezydenckich dla komika, który z polityką ma tyle wspólne­go, że gra w serialu nauczyciela, który przez przypadek został prezydentem, wskazuje na fantazję nadzwyczajną. Tym bar­dziej że mówimy o kraju, który od pięciu lat prowadzi wojnę.
   Z niejakim wstydem muszę przyznać, że odczuwam Scha­denfreude, patrząc, jak Donald Tusk dość bezceremonialnie strofuje zwykle patrzących na wszystkich z góry brytyjskich polityków. Impet, z jakim brytyjska klasa polityczna rozwala resztki imperium, rzeczywiście imponuje. Przed messerchmittami w dawnej bitwie o Anglię można było się obronić Przez głupotą i egoizmem własnej elity już niekoniecznie.
   Tusk może obsztorcowywać Brytyjczyków z pozycji unijne­go przywódcy, bo z pozycji polityka polskiego już niekoniecz­nie. W końcu powierzenie absolutnie całej władzy staremu kawalerowi, który nie ma nic do stracenia, ma za to zamiło­wanie do demolki, nie ma pojęcia o świecie, ma za to doskona­le pojęcie o tym, jak ludzi szczuć na siebie, nie umie rządzić, ale lubi i rządzi, wskazuje nuto, że autodestrukcyjne skłonno­ści mamy całkiem rozwinięte.
   Ukraińcy sprawiają wrażenie, że chcą pokazać środkowy palec swoim politykom, brytyjscy politycy z kolei sprawiają wrażenie, jakby chcieli pokazać środkowy palec wyborcom. W Polsce część publiki tak bardzo pragnie dopiec drugiej czę­ści, że stawia na delikwenta, który gwarantuje odpowiedni po­ziom zniszczeń. Tym bardziej że wcześniej rozdaje gotówkę na bilety na te igrzyska.
   Najważniejszym elementem w procesie zniszczenia jest wy­łączenie w nim bezpieczników. Instytucjonalnych i mentalnych. Tym pierwszym było przejęcie kontroli nad Sejmem, prokura­turą, służbami specjalnymi, tak zwanymi mediami publicznymi aż po banki, w których władca może dostać miliardowy kredyt na telefon. Najprostszym sposobem wyłączenia bezpieczników mentalnych jest zerwanie w świadomości znacznej części lu­dzi ciągu przyczynowo-skutkowego, czyli instytucjonalizacja krótkowzroczności i demagogii. PiS uczyniło to za pomocą me­tody równie prymitywnej, co skutecznej. Starczy pieniędzy na wszystkie pięćsetplusy, a mówili, że nie starczy.
   W ten sposób lądowanie we mgle, które skończyło się ka­tastrofą, zamiast być ostrzeżeniem, staje się zachętą do dal­szych, podobnych prób. Śmiało, zmieścimy się.
   No więc lecimy w naszym narodowym samolocie z pilotem, który nie ma wprawdzie o lataniu zielonego pojęcia, ale lubi latać, a otaczająca go grupa klakierów, szczęśliwa, że dosta­ła bilety w biznes classie, wykrzykuje pochwały o pilotażowej wirtuozerii amatora. Część pasażerów wie, że jest w rękach szaleńca, ale ci siedzą w tylnych rzędach. Bliżej kabiny pilota siedzą entuzjaści regularnego posiłku regeneracyjnego, któ­rzy nie są w stanie pojąć, że sami za niego płacą, a bezpiecz­ne lądowanie jest wybitnie niepewne. Pilot na lataniu się nie zna, ale ma niezłe pojęcie o prostych mechanizmach psycho­logicznych. Wie, że wystarczy mieć dość pasażerów chętnych, kontynuować lot, a to załatwia się cateringiem. A jak samolot się rozwali, pretensji i tak nikt zgłaszać nie będzie. Na razie jakieś wątpliwości zgłasza pani nawigator, ale za chwilę znik­nie i zastąpi ją ktoś wątpliwości zupełnie pozbawiony.
   No to lecimy. Jakoś to będzie. Głodowe emerytury w przy­szłości to nie problem, skoro mamy prezent - obniżony wiek emerytalny. Ruina systemu edukacji to drobiazg. Mała dziet­ność i rekordowa po wojnie liczba zgonów to detale. Dra­matycznie niski poziom czytelnictwa to niuans. Rozwalenie sądów, prokuratury i służb - na pięćsetplusy nie wpływa. De­grengolada służby zdrowia, póki jesteśmy zdrowi, nie musi martwić, brak rąk do pracy, to drobiazg, przecież nie będzie­my ułatwiać tu życia jakimś Ukraińcom.
   Mamy swoiste czasy saskie w miniaturze. Można popuścić pasa i przysnąć w poczuciu błogosławionego samozadowole­nia. Sen daje relaks i zwalnia z oglądania widocznych na nie­bie czarnych chmur.
   Słychać ostrzeżenia: pull up i terrain ahead. Wciąż moż­na zmienić kurs i pilota. Może to ostatni moment. Bo brexit może się skończyć katastrofą, ale będzie to bułka z masłem w zestawieniu z tym, co stanie się w Polsce, gdy za chwilę pa­sażerowie nie wskażą władzy drzwi, nad którymi jest, napis EXIT. Na razie lecimy. Właśnie rozdają prince polo.
Tomasz Lis

Nie na temat

Nie namawiam do oglądania cosobotnich konwen­cji wyborczych PiS, ale sam to czynię i nie żałuję. To są bardzo plastyczne ilustracje technologii poli­tycznej, na tyle prostej, że bez trudu, a nawet z niejaką przyjemnością, można odczytywać intencje, pomysły, tricki, chwyty marketingowe. Weźmy Gdańsk: spekulowano, że PiS odniesie się jakoś do strajku nauczycieli (to pewnie w kolejną sobotę) albo do oskarżeń, że na piątkę Kaczyńskiego nie ma pieniędzy. Tymcza­sem nic z tych rzeczy. Kampania przemieściła się na nowy front.
PiS jest partią wolności - oświadczył prezes partii - atakowaną przez wrogów wolności. Dowodem na tak sformułowaną tezę był sprzeciw europosłów PiS wobec uchwalonej właśnie przez Parlament Europejski dyrektywy o ochronie praw autorskich w inernecie. Ta dyrektywa, wyjaśniał Kaczyński, ma „nałożyć cenzurę” na - dopowiadał Mateusz Morawiecki - „naszych drogich internau­tów”, oczywistych adresatów przesłania. Prezes, jak ktoś ładnie po­wiedział, sprzedał publiczności klasycznego „fake newsa”.

Akurat w weekend, kiedy prezes Kaczyński bronił w Gdańsku „wolności w internecie”, zadebiutowała w sieci nowa Polityka cyfrowa, budowana przez kilkanaście miesięcy nowoczesna platfor­ma prezentacji, także subskrypcji, treści wytwarzanych przez zespół redakcyjny i współpracowników POLITYKI. Dla wszystkich niezależ­nych i niewspieranych finansowo przez państwo mediów, uzyski­wanie przychodów z internetowej dystrybucji jest dziś warunkiem przetrwania. A dopiero teraz uchwalona przez PE dyrektywa przy­znała wydawcom takim jak my tzw. autorskie prawa pokrewne.
   Dotychczas bywaliśmy często bezradni, kiedy już w dzień publikacji tygodnika, a nawet wcześniej, ukazywały się w sieci, udostępniane przez rozmaite portale, pełne wersje naszych wywiadów, artykułów, niekiedy nawet bez wskazania źródła. Przez lata bez powodzenia procesowaliśmy się z firmami, które, powołując się na zasadę wolności internetowej, zwyczajnie sprzedawały innym odbiorcom elektroniczną wersję naszej gazety. Takie doświadczenia mają niemal wszyscy wydawcy i producenci dóbr kultury, którzy bynajmniej nie buntują się przeciwko prywatnemu darmowemu wykorzystaniu ich „contentu” ale chcą ograniczenia komercyjnego żerowania na cudzej pracy. Tymczasem, niesłychanie ważna dla przyszłości kultury, mediów, polityki i samej demokracji, kwestia równowagi między wolnością i własnością w internecie, także ograniczenia dominacji wielkich firm technologicznych, została przez PiS sprowadzona do tandetnej zagrywki kampanijnej.

W ogóle już w zasadzie o niczym nie rozmawiamy na poważ­nie. Popatrzmy na protest nauczycieli, który, nawet jeśli skończy się jakimś porozumieniem płacowym i strajku szkolnego nie będzie, nabrał charakteru społecznego buntu. Świadczą o tym wyniki referendów strajkowych, ewidentne przełamanie pewnej środowiskowej bariery strachu i oportunizmu. Nauczyciele, mimo romantycznego zawodowego etosu, mają status marnie opłaca­nych urzędników państwowych, mocno hierarchicznie podporząd­kowanych administracji oświatowej. Odkąd obecna władza przejęła pełną kontrolę nad kuratoriami, ta zależność jest jeszcze twardsza. W takiej sytuacji, wobec licznych możliwości niejawnego odwetu ze strony władz, trudno o jawny sprzeciw. Tym razem jednak, choć spór formalnie dotyczy płac, przebija spod niego - o czym, także w tym numerze, opowiadają nam nauczyciele - poczucie bezsensu tej całej reformy/deformy oświaty, lęk przed spodziewa­nym chaosem podwójnych roczników, frustracja z powodu ode­brania nauczycielom realnego wpływu na programy i organizację nauczania. Po prostu: nie chcą świecić oczami za decyzje podejmo­wane bez nich i ponad nimi.
   Dyskusji o przyszłości polskiej szkoły nie odbyliśmy, gdy PiS i minister Anna Zalewska na łapu-capu wprowadzali nowy ustrój szkolny. Dziś też nie jest dobry czas. Na razie przede wszystkim trzeba opanować nasilający się organizacyjny chaos. A do poważnej rozmowy wrócić, kiedy tylko to będzie politycznie możliwe. Nie chodzi o przywracanie gimnazjów - i chyba nikt rozsądny już by tego nie zalecał - ale o odpowiedzi na pytania, czego, kiedy, w jakim systemie i jakimi metodami ma uczyć polska szkoła, także jak ma być zorganizowany system zatrudniania, oceny i wynagradzania nauczycieli? Jeśli rodzice, przy całej sympatii dla nauczycieli, byli mocno podzieleni w poparciu dla idei bezterminowego strajku, to także dlatego, że nie spodziewają się, aby podwyżki płac naprawiły szkołę, prędzej za konserwują to, co jest.

Pieniądze na znaczne podwyżki dla nauczycieli, a także na dofi­nansowanie oświaty i np. służby zdrowia mogłyby się znaleźć, gdyby PiS przynajmniej trochę zredukował swoją „piątkę’, choćby przez wprowadzenie kryterium dochodowego dla „pierwszego 500 plus” (bo naprawdę nie ma powodu, aby pomoc społeczną kie­rować do kilku milionów rodzin, które jej życiowo nie potrzebują). Ale nie; minister Czerwińska bądź jej ewentualny następca będą musieli kombinować, jak ukryć fakt, że „prezent Kaczyńskiego” to weksel zastawiony na naszej przyszłości, że tak ogromne obciążenie finansów publicznych ogranicza nasze możliwości rozwojowe na lata. Była jakaś dyskusja w tej sprawie? Decyzja jednego człowieka, nawet noszącego tytuł Człowieka Wolności, wystarczy, żeby na stałe wpisać do wydatków państwa kilkadziesiąt miliardów?
   Timothy Snyder w wywiadzie dla POLITYKI mówił, że weszliśmy w fazę antypolityki, w której„fakty nie istnieją, prawda jest kwestią opinii” a przede wszystkim dla której nie liczy się przyszłość. Współczesny populizm skupiony jest na mitologizowanej przeszłości i zmanipulowanej teraźniejszości. Konserwatywny publicysta Łukasz Warzecha, który debiutuje w naszej rubryce Ogląd i pogląd i z którym normalnie poglądami i ocenami mocno się różnimy, także zwraca uwagę, że dzisiejszą politykę polską (i nie tylko naszą) określa słowo „krótkowzroczność”. Tu pełna zgoda. Pytanie, co zrobić, żeby to zmienić i czy jeszcze się da? Byłoby beznadziejnie, gdyby nie informacje, że rozmaite środowiska wciąż spotykają się, debatują, szykują jakieś plany„na po” (przykłady w tym numerze). Polska demokracja nadal daje oznaki życia; więc może znowu (kiedyś) zaczniemy rozmawiać na temat.
Jerzy Baczyński

Na stos

Moje flamastry swoimi czarnymi nosami wy­czuły betonowy cy­nizm. Gięły się i wiły niczym piskorze, żeby tylko nie napisać tego, co wygłosił w telewizji zawsze schludnie uczesany pan Rysio: „Jarosław Kaczyński jest jak Józef Piłsudski. Dla siebie nic, wszystko dla Polski”. Powyższe nie byłoby warte nawet jednej literki, gdyby nie dalszy ciąg. Oto prezes postanowił przez pół roku nie odbierać żadnego awizo, by móc cały czas poświę­cić na zapuszczanie wąsów. Jesienią nastąpi uroczysta zmiana imienia i nazwiska na dotychczasowym pomniku marszałka, a pl. Piłsudskiego wróci do swojej tradycyjnej nazwy - pl. Saski im. braci Kaczyńskich. Warto tu przy­toczyć nieznany szerszej opinii argument historyczny. Jak się okazuje, premier Mateusz Morawiecki był młodziutkim po­mocnikiem stajennego w Sulejówku i często czyścił kasztankę. Wspomina, że - szczególnie popołudniami - mar­szałek Piłsudski był łudząco podobny do Jarosława Kaczyńskiego. Niektórzy goście zagraniczni nawet zwracali się do niego „drogi panie Jarosławie”. Marszałek zbywał te pomyłki wyba­czającym uśmiechem.
   Żarty? Oczywiście, ale już tylko w fe­lietonie. Na co dzień żarty się skończy­ły. Prezes kolejny raz, podczas konwen­cji partyjnej, zapowiedział, że w Polsce dzięki PiS wolności będzie przybywało, podczas gdy w Europie i na świecie „wolność się cofa”. U nas rzeczywiście brzegi rwie.
   Niejaki pan Guzikiewicz, wiceprzewodniczący Solidarności w Stoczni Gdańskiej, właśnie dostał wyłączność na organizowanie uroczystości pod po­mnikiem stoczniowców: 10 kwietnia, 3 maja, 4 czerw­ca, 14 sierpnia, 11 listopada. Przez trzy lata. Wydał je wojewoda Dariusz Drelich. Ten sam, który w 2017 r., gdy huragan na Pomorzu zabił sześć osób, setki po­zbawił domów i powalił 10 tys. ha lasu, oświadczył, że nie będzie wzywał wojska do grabienia liści. I któremu ów­czesna premier Szydło przyzna­ła za ofiarną walkę z nawałnicą 15 tys. zł nagrody. Teraz Drelich się odwdzięcza - czcząc i pielęgnując tę wciąż rosnącą wolność Kaczyńskiego. Podlewają też, ile może, Karol Guzikiewicz. 4 czerwca? Akurat tego dnia nie lubi świę­tować, bo to - 30 lat temu - była ukartowana zdrada sprzedawczyków, którzy dogadali się z ubekami i dali ochronę „bandytom jak Kiszczak czy Jaruzelski”. Mi­liony Polaków cieszyły się wtedy, że komuna już się nie podniesie i tylko jeden Guzikiewicz przejrzał wszystko na wylot. Dziś łaskawie zapewnia, że 4 czerwca na plac Solidarności wpuści każdego, nawet tego, kto mu się nie podoba. Ale będzie pilnował - żadnych okrzyków ani przemówień, krótko mówiąc - mordy w kubeł. Wolność jest najważniejsza, mówi ołowiany Jarosław.
   Czy to w imię tej wolności koszaliń­ska fundacja dowodzona przez księży, którym marzą się średniowieczne stosy, paliła książki w środku miasta? Dumni ze swojej odwagi w walce z Szatanem opublikowali nawet w internecie zdję­cia z tej niedzielnej akcji. Aż strach pa­trzeć, jak w ten płomienny sposób księ­ża - wszyscy ubrani w szaty liturgiczne
uczą religii młodych ministrantów.

W tym samym czasie dobrodziejstw pęczniejącej wol­ności doświadczyła też grupa pielgrzymów z falan­gami na sztandarach i wielkimi pochodniami w rękach. Jak co roku do kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej przyjechali nacjonaliści z całego kraju. Śpiewali: „Nie czerwona, nie tęczowa, tylko Polska narodowa”, a cele­brans mszy ks. Grządko szeroko rozłożył ramiona, witając to „bardzo cenne środowisko”. Warto w nim być, „żeby bardziej kochać” - mówił do 1500 zgromadzonych na Ja­snej Górze. Nie jest to armia, ale od czegoś trzeba zacząć.
Stanisław Tym

Pod płaszczykiem i bez płaszcza

Prokurator od „bliźniaczych wież” a czyli: jej się to po prostu należało

Awans dla prokurator Renaty Śpiewak, która od dwóch miesięcy (w sumie już 50 godzin) przesłuchuje Gerarda Birgfellnera, kłamiąc kodeks postępowania karnego, została awansowana na stanowisko prokuratora Prokuratury Okręgowej. Jakby powiedziała premier Szydło: jej się to po prostu należało. Do tej pory była tam jedy­nie delegowana, co zapewniało politycznemu zwierzchnictwu proku­ratury kontrolę nad śledztwem: jakby co, wróciłaby do rejonu. W ten sposób na krótkiej smyczy trzymanych jest 646 prokuratorów (dane z Białej Księgi Prokuratury Stowarzyszenia Prokuratorów Lex Super Om nia). Teraz okazano jej znacznie większe zaufanie.
   Ale też solennie sobie na nie zasłużyła. Nie tylko o miesiąc wykro­czyła poza ustawowy termin trwania postępowania wyjaśniającego (za co n p. szef Stowarzyszenia Lex Super Omnia Krzysztof Parchimo­wicz ma postępowanie dyscyplinarne), ale traktuje pokrzywdzonego jak podejrzanego. Docieka, czy zapłacił podatek od faktur, które wy­stawił Spółce Srebrna (niezapłacenie to odpowiedzialność karna), i czy aby nie próbuje wyłudzić od Srebrnej pieniędzy. Niewykluczone, że skończy się postawieniem mu takich zarzutów. I w ten cudowny spo­sób to Jarosław Kaczyński stanie się pokrzywdzonym, a Austriak - podejrzanym. Zaś prokurator Śpiewak tym bardziej godna awansu.
   Indagowana przez dziennikarzy prokuratura wyjaśniła, że pani prokurator na awans zasłużyła, prowadząc z sukcesem sprawy warszawskiej reprywatyzacji. Prokuratura odpowiada, że „Dzięki prowadzonym przez nią postępowaniom karnym w skomplikowa­nych sprawach reprywatyzacyjnych przed sądami zapadało już kil­kanaście decyzji o wypłacie odszkodowań poszkodowanym, którzy zostali pozbawieni mieszkań wskutek bezprawnego przejmowania warszawskich nieruchomości. Decyzje dotyczyły mienia o wartości ponad 13,5 mln złotych”.
   Do tej pory przekonywano nas, że ojcem tych sukcesów jest Patryk Jaki i jego Komisja Weryfikacyjna. Chwali się, że Komisja przyznała 600 tys. zł odszkodowań i 2,9 mln zadośćuczynień (za­twierdzić je muszą sądy). Ale widocznie ten sukces ma nie tylko ojca, ale i matkę. Zaś podana przez prokuraturę w tym komunikacje kwota 13,5 mln zł to nie kwota odszkodowań zasądzonych dzięki działalności prokurator Śpiewak, ale wysokość szkody, jaką poniosło miasto Warszawa w wyniku aferalnej reprywatyzacji kamienic przy ul. Mokotowskiej 40 i 63, i Emilii Plater 15. Miesiąc temu w tej spra­wie aresztowano podejrzanych na polecenie prowadzącej tę sprawę Prokuratury Regionalnej we Wrocławiu. No, ale może pani prokura­tor Śpiewak ma tam niejawny etat.
   Awans za reprywatyzację dziwnym trafem zdarzył się dokładnie w czasie, gdy w referacie pani prokurator „wisi” doniesienie o oszustwie dokonanym przez politycznego szefa prokuratora generalnego Zbi­gniewa Ziobry, czyli Jarosława Kaczyńskiego. Ten - też zbiegiem oko­liczności - pofatygował się do urzędowej siedziby Ziobry na rozmowy o polityce dokładnie w czasie, gdy doniesienie o oszustwie wpłynęło do prokuratury. Sprawa zaś - zapewne przypadkiem - trafiła do szale­nie zapracowanej sprawami reprywatyzacyjnym prokurator Śpiewak.

Teraz doceniono jej wkład w umacnianie prawa i sprawiedliwości. Można było z tym awansem poczekać. To, że wydarzył się teraz, to nie tylko wyraz zaufania kierownictwa prokuratury do tego, że dal­sze działania pani prokurator w sprawie doniesienia na prezesa Ka­czyńskiego będą równie właściwe jak dotychczas. To także dojmujący pokaz poziomu moralnego prokuratury. I kompletnego bezwstydu. PiS uznał, że metoda na szatniarza: „Nie mam pańskiego płaszcza” mu się sprawdza. Zobaczymy.
Ewa Siedlecka

Lekcja dla eurofoba

Widok konwulsji Izby Gmin w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej jest deprymujący z kilku powodów.

Po pierwsze, sala, w której Winston Churchill zagrzewał kiedyś naród i imperium do oporu wobec III Rzeszy, dziś jest świadkiem przepychanek na poziomie sejmiku wojewódzkiego. Po drugie, potwierdzają się słowa Tuska o tym, że przeklęci są ci, którzy zabiegali o brexit, nie precyzując, co miałby on oznaczać i jak do niego doprowadzić. Potrzecie, widzimy chyba agonię systemu dwupartyjnego w Wielkiej Brytanii. Nie potrafi on doprowadzić do sensownego kompromisu i nie reprezentuje kilkunastu milionów Brytyjczyków, być może większości, która chce w Unii pozostać.
   W polskim kontekście brexit powinien być przestrogą dla nacjonalistycznej strony sporu, jak nie prowadzić własnego kraju do samodegradacji. Ale polski eurofob nie może przyznać, że jego brytyjscy pobratymcy po prostu się mylili i że przez głupotę, nacjonalizm i zacietrzewienie kraj będzie miał gorsze otoczenie międzynarodowe. Polskiego eurofoba najłatwiej poznać po tym, że za brexit obwinia po równo angielskich nacjonalistów, którzy do niego doprowadzili, oraz „brukselskie elity”, które rzekomo narzuciły Wielkiej Brytanii zbyt twarde warunki. Przyjrzyjmy się temu, bo jest to kolejna wersja śpiewki o tym, że cokolwiek złego się w Unii dzieje, winna je Bruksela.

Pamiętajmy, że warunków umowy rozwodowej nie narzuciła Komisja Europejska, lecz uzgodniły je państwa członkowskie, UE 27. Przeprowadziły w tej sprawie pełną procedurę w Radzie Europejskiej i jednomyślnie wydały instrukcję negocjacyjną przedstawicielowi Komisji Michelowi Barnier. A ten z podziwu godną cierpliwością wobec partnera, który nie wie, czego chce, tę instrukcję wykonał. Więc gdy polski eurofob krytykuje warunki zaproponowane Wielkiej Brytanii, krytykuje w istocie stanowisko rządu RP, który je formalnie poparł.
   Warunki te zresztą nie mogą być inne, niż są. Umowa składa się bowiem z trzech oczywistych elementów: rozliczeń finansowych z rezygnującym członkiem, wzajemnych gwarancji wobec obywateli Unii w UK i UK w Unii oraz gwarancji co do granicy w Irlandii. Zakładam, że nikt nie uważa, że Londyn powinien móc wyjść bez płacenia swojej doli za przyszłe emerytury brytyjskich urzędników czy bez wkładu na realizację już zawartych kontraktów, np. na projekty infrastrukturalne w naszej części Europy. Takoż nikt chyba nie jest za tym, aby Wielka Brytania mogła traktować obywateli UE gorzej niż Unia Brytyjczyków. A gwarancje dla granicy w Irlandii zostały zaproponowane przez rząd Theresy May. Skoro partia koalicyjna torysów nie zgadza się na jakiekolwiek nowe różnice regulacyjne pomiędzy główną wyspą a sześcioma hrabstwami (mimo że takie różnice, np. w dziedzinie rolnictwa i hodowli, już istnieją), to jedynym sposobem na zapobieżenie odbudowy granicy celnej w poprzek Irlandii jest utrzymanie całego Królestwa w unii celnej z UE. Wynika to wprost z tego, że Irlandia i UK zgodnie twierdzą, iż powstanie takiej granicy to ryzyko załamania się pokoju na Północy. A wszystkie technologiczne rozwiązania problemu, jak kontrolować przepływ dóbr bez fizycznych inspekcji pojazdów, okazały się urojeniami. Czy więc „ustępstwem” na rzecz UK miałoby być pozwolenie na zbudowanie granicy celnej i ryzyko wojny? Nie, problemem nie jest nieustępliwość czy arogancja Brukseli. Problemem jest to, że zdolność uczenia się tych realiów przez brytyjskich polityków jest wolniejsza niż kalendarz wyjścia, który Wielka Brytania sama sobie narzuciła. Uczą się, z każdym głosowaniem przybliżają się do uznania rzeczywistości, ale mogą nie zdążyć.

Nic nie wskazuje na to, aby w rezultacie brexitu Wielka Brytania zyskała na znaczeniu międzynarodowym, a jej gospodarka rozkwitła. Ale już sam cyrk związany z wychodzeniem powinien wreszcie uświadomić polskim suwerenistom, jak złudne okazały się bajd u rżenia zwolenników brexitu o „odzyskaniu kontroli”. Podejmując decyzję o referendum oraz wysyłając do Brukseli list rezygnacyjny, Wielka Brytania niewątpliwie działała suwerennie, z własnej i nieprzymuszonej woli. I nadal ma suwerenne prawo do wyboru modelu przyszłych relacji z Unią: od zasad WTO po umowę o wolnym handlu, członkostwo w EFTA czy EEA. Unia wręcz nie może się doczekać na podjęcie przez UK tej decyzji. Jednocześnie jednak, jako podmiot słabszy wobec reszty UE, Wielka Brytania musi wybrać, ile chce oddać praw do działania według własnego widzimisię, za jaki poziom przywilejów handlowych. Jeszcze nie przyjmuje tego do wiadomości, ale już zaczyna rozumieć, że świat, w którym inni dokonują bolesnych kompromisów, a ona jedna ma wszystkie przywileje bez żadnych zobowiązań, po prostu nie istnieje.
   Nacjonalistom, także polskim, trudno to ogarnąć, bo swą wyobraźnią i solidarnością obejmują tylko poziom własnego narodu. Gdy mówią, że Unia powinna być „Europą Ojczyzn”, mają na myśli to, że powinna być organizacją międzynarodową jak każda inna, w której wspólne instytucje mają być służebne wobec państw i w której wszystkie ważniejsze decyzje mają zapadać metodą międzyrządową. Pora zrozumieć, że gdyby pozostałe państwa zachowywały się tak samolubnie, to Unia - nawet tylko jako jednolity rynek - nigdy by nie powstała.
Nawet tylko wspólny rynek wymaga, aby istniał ponadnarodowy arbitraż nieuniknionych sporów, którego decyzje muszą być respektowane niezależnie od woli rządów. Bez tego minimum minimorum Unii być nie może.

Gdy więc nasi eurofobowie oburzają się na zarzut prowadzenia do polexitu, są albo intelektualnie niekonsekwentni, albo nieszczerzy. Jedna trzecia partii rządzącej - ta, która była przeciwna wchodzeniu, przeciwna traktatowi z Lizbony, a teraz bajdurzy o „wyimaginowanej wspólnocie” - po prostu uważa, że gdy brukselka się skończy, trzeba dać drapaka. Ale ci, którzy być może samookłamują się, że są za Unią, ale taką, w której państwa członkowskie robią nie to, do czego się zobowiązały w traktatach, lecz to, co akurat strzeli im do głowy, też w istocie są za polexitem, choć stopniowym. Przypominam, że rząd brytyjski agitował za pozostaniem w Unii, tyle że na jego życzenie miała stać się tym, czym nie jest. Rezultaty już widzimy. Nacjonalistyczne intencje, nawet gdy wydają się dobre, też prowadzą do piekła.
Radosław Sikorski

Minister Zalewskiej dedykuję

W dzisiejszym felietonie miałem zamiar roz­szyfrować tajemnicę aktorskiej etiudy An­drzeja Seweryna na gali Orłów. Jednak ze względu na wrażenie z ostatniej chwili tajemnicą zajmę się w którymś z następnych tekstów, a dzisiaj na gorąco podzielę się moim przeżyciem. Uważam, że nie nadużywam słowa „przeżycie” po obejrzeniu w Och-Teatrze teatralnej wersji kultowego filmu Pe­tera Weira „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”. Film widziałem bardzo dawno temu, pamiętam, że bardzo go przeżyłem, ale nie przypuszczałem, że tea­tralna wersja może tyle znaczyć, ile znaczy dzisiaj we współczesnej Polsce. Przedstawienie grane jest brawurowo przez młodzież, aktorsko nie ma słabych punktów, a Wojtek Malajkat stworzył kolejną wspa­niałą kreację, którą zapamiętam na długo. Zoba­czyłem w tej inscenizacji całą współczesną Polskę. Stosunek polityków do edukacji i kultury, brak wraż­liwości na poetyckie słowo, dyktatorską nieomylność i jedyną właściwą interpretację historii udokumento­waną odpowiednim wpisem w naszych paszportach. Uświadomiłem sobie boleśnie, jak dotkliwe dla społe­czeństwa są konformistyczne postawy i strach przed władzą. Autor nie wiedział, że w naszej polskiej szko­le działa minister Zalewska, a nad właściwą inter­pretacją poezji i historii czuwa wicepremier Gliński. Przedstawienie wyciska łzy, a w przededniu tragedii w oświacie i zbliżającego się strajku nauczycieli jest odpowiedzią na pytanie, jak oświata wpływa na roz­wój społeczeństwa i wrażliwość absolwentów. Chciał­bym serdecznie namówić wszystkich młodych ludzi, żeby zobaczyli ten spektakl, a nauczycieli, żeby po­traktowali obecność młodych ludzi w Och-Teatrze jak szkolny obowiązek. Przedstawienie jest młode, o co zadbał we wszystkich jego warstwach łącznie z mu­zyczną i choreograficzną reżyser Piotr Ratajczak. Ma zawrotne tempo, świetną choreografię i nie może się nie podobać ludziom wrażliwym na to, co się dookoła nas dzieje. Jeżeli prawicowa prasa ma teatralnych re­cenzentów, to spodziewam się opinii, że inicjatorem tego wydarzenia był ZNP. Ja wiem, że matką chrzest­ną była Krystyna Janda.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem. reżyserem i producentem telewizyjnym

Trudne wyzwania

Zdanie, że „każda kucharka powinna nauczyć się rządzić państwem” (albo w innej wersji, że może rządzić państwem), to jeden z najbar­dziej znanych, wręcz wyświechtanych cytatów z Leni­na. Brzmi świetnie, chociaż jest z nim taki mały problem, że to nieprawda. Stwierdzając to, nie kwestionuję poglą­du, że kucharka albo kucharz mogliby rządzić państwem, broń mnie, Panie Boże.
   Wręcz przeciwnie, myślę, że pod rządami Roberta Makłowicza byłoby nam tak dobrze jak jemu, gdy wystawia twarz na węgierskie słońce, „a ono z poranną delikatnoś­cią gładziło mnie po twarzy tak czule, jakbym był krwistym strąkiem papryki z okolic Kalocsy lub Segedynu, żółtym melonem albo wielkim arbuzem spod Csongrad”, co opi­suje w swej uroczej książce „Cafe Museum”. A władztwo Magdy Gessler? No przecież, działoby się, że ja pier...! Zatem problem nie w kompetencjach kucharzy, tyl­ko w tym, że Lenin wyżej przytoczonego zdania nie wy­powiedział. A co powiedział? „Nie jesteśmy utopistami. Wiemy, że nie każdy robotnik, nie każda kucharka z dnia na dzień będą potrafili rządzić państwem”. No proszę. Niby taki bolszewik, a bojaźliwe chłopię jakieś. Nie to, co nasi rewolucjoniści „dobrej zmiany”.
   Oto donosi „Gazeta Wyborcza” z województwa święto­krzyskiego: „Maciej Gawin, radny wojewódzki Prawa i Sprawiedliwości, został powołany na stanowisko dy­rektora szpitala Krystyna, który podlega uzdrowisku w Busku-Zdroju. Gawin jest działaczem Porozumienia wicepremiera Jarosława Gowina. Do tej pory był wicedy­rektorem Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego w Kielcach. - Wcześniej pracowałem w zespole obsłu­gi przedszkoli i szkół w Busku, a jeszcze wcześniej by­łem instruktorem na pływalni - wylicza. Jakie ma pan doświadczenie w ochronie zdrowia? - pytani. - Może to prywatna sprawa, ale dość długo chorowałem. Ale jestem przekonany, że poradzę sobie na nowym stanowisku. Lu­bię trudne wyzwania - mówi Gawin”.
   Jestem pewien, że pan Maciej sobie poradzi. Co ze szpita­lem, to już insza inszość, ale o pana Maciejajestem dziw­nie spokojny. I jestem mu wdzięczny za uświadomienie, ile stanowisk mogę objąć, niech się Lenin chowa ze swo­im defetyzmem.
Pan Maciej dużo choruje, a ja dużo jem. Co, jak sądzę, wyraźnie wskazuje na mnie jako przyszłego ministra rolnictwa. Latam samolotami, może nie za często, ale wy­starczy na ministra transportu, a jeśli mógłbym wybie­rać, to jednak prosiłbym o prezesurę LOT. Z lataniem wiążą się odwiedziny w obcych krajach, co wprosty spo­sób prowadzi do pytania, dlaczego nie miałbym zostać ministrem spraw zagranicznych i nie znajduję żadnego argumentu na „nie”. Chociaż... No dobrze, przyznam się państwu do obawy, że za mojej kadencji polska polityka zagraniczna mogłaby nie być tak zabawna jak za Witolda Waszczykowskiego i Jacka Czaputowieza.
   Mam konto w banku, więc zastanawiam się nad prezesu­rą jakiegoś, Ministerstwem Finansów i Komisją Nadzoru Finansowego. NBP też mógłbym wziąć, tam zresztą i tak żadnych kwalifikacji nie trzeba, a zabawa przednia. U sie­bie na wsi rozpalę czasem ognisko, a resztki żaru zagaszę strumieniem radosnego moczu, więc komendant ze mnie straży pożarnej, jak znalazł. Niedawno myjąc naczynia, rozciąłem sobie paskudnie rękę ceramicznym kubkiem, krew efektownie tryskała, a ja lądowałem na izbie przy­jęć szpitala w Mrągowie. Czy można lepiej się przygoto­wać do sprawowania funkcji ministra zdrowia? Sami już sobie odpowiedzieliście. Nie można.
   Kompetencje zresztą plenią się w całej mojej rodzinie. Małżonka Anna uosabia śląskie podejście do porządków w domu, ma się lśnić i nieustająco sprząta niewidzial­ne pyłki, więc myślę, że służby specjalne czekają na taką kierowniczkę. A czy CBA, wywiad, kontrwywiad - to już niech sama sobie wybierze. Syn Gustaw całymi godzinami układa klocki Lego, szczególnie te z „Gwiezdnych wojen”. Wnioski są oczywiste, pytanie tylko, czy dać młodego na ministra budownictwa, szefa Polskiej Agencji Kosmicznej (tak, mamy coś takiego), czy jednak do jakiejś sympatycz­nej spółeczki skarbu państwa, która może postawi parę mieszkań plus albo wieżowce Kaczyńskiego. Barbara nie­ustająco śpiewa, więc jasna sprawa, Ministerstwo Kultu­ry albo Opera Narodowa, Teatr Muzyczny Roma od biedy. Kiedy byłem dzieckiem i mama pytała, czy wypiłem mle­ko, kłamałem prosto w oczy że oczywiście, choć wyko­rzystując chwilę jej nieuwagi, wylewałem to pokryte kożuchem paskudztwo do zlewu.            
  Czyli, jak chcę, to po­trafię kłamać. Znaczy mogę być premierem.
Marcin Meller

Jak obalałem imperia

Wciągu mojego dość długiego życia byłem świadkiem upadku co najmniej trzech imperiów. Najpierw przez dziurkę w szafie, w której byłem ukryty, oglądałem imperium Tysiącletniej Rzeszy i jej krach. Mogłem wreszcie wyjść ze swojej kryjówki, podejść do okna, a nawet wyjść na balkon i (wstyd powiedzieć) nasikać z góry, za co nieźle oberwałem. Tyle miesięcy nie wychodziłem, że zapomnia­łem, iż jest tam ołtarzyk. Odwiedziłem niedawno ten dom na Pradze, jest w strasznym stanie, a balkonów po prostu nie ma. Trzeba siusiać w bramie.
   Żołnierzy polskich ani radzieckich nie widziałem, na­wet kiedy wolno mi już było wyglądać przez okno, gdyż było to okno na podwórze. Miałem siedem lat i nie rozmy­ślałem, czy to było wyzwolenie prawobrzeżnej Warszawy (dziś rocznica przemilczana), czy też - jak się teraz mówi - „wkroczenie Armii Sowieckiej” na Pragę i zamiana jed­nego okupanta na drugiego. Dla mnie nadeszła wolność, wyjazd do domu dziecka w Częstochowie, a następnie do rodziny w tym mieście. Mieszkaliśmy w przedwojen­nej kamienicy na ulicy Garibaldiego 19 m. 3. Wkrótce ciocia Rózia zmarła na raka, zachowały się jej listy bła­galne o zasiłek na leczenie. Wujek Prawin zabrał mnie do Berlina.
   Tam dopiero zobaczyłem upadek Tysiącletniej Rzeszy z bliska. Miasto zrujnowane, nosiło ślady walk o każdy kamień. Ludzie na ulicach zbierali niedopałki. Kobiety nosiły futra, jakich nigdy nie widziałem, ewidentnie tro­fea zdobyte przez ich mężów. Eleganckie panie wyprowa­dzały psy nieznanych mi ras, jak się potem dopytałem, były to m.in. chow-chow. Psy w Berlinie były bardziej zadbane niż my w Warszawie. Na pewno były starannie wyczesywane, podczas kiedy ja - gdy zostałem odzyskany przez bli­skich - musiałem najpierw przejść gruntowne szorowanie w misce na klatce schodowej, żeby nie wpuścić „zarazków i pasożytów” do mieszkania. Wiadomo, wszy same bez pu­kania nie wchodzą. Następny raz nabawiłem się wszy do­piero na obozie wojskowym w Szczecinie, a w niektórych szkołach i klubach nadal jest to problem. Wygraliśmy wiele wojen, ale tej z wszami - nie.
   W Berlinie poczułem się jak zwycięzca. Przed domem powiewała polska flaga, tylko raz opuszczona do poło­wy masztu - gdy zginął generał Świerczewski. Czasami ordynans wuja p. Zboiński zabierał mnie na slalom mo­tocyklem pomiędzy lejami bombowymi. Kiedy kierowca Filipiak był w dobrym humorze, pozwalał mi posiedzieć w przedwojennym kabriolecie BMW, a nawet podnieść dach. Raz ciotka dała mi za to klapsa, żebym nie zacho­wywał się jak rozpuszczony bachor. Miałem także szla­ban na banany, owoc przedtem mi nieznany, ponieważ po wyjściu z kryjówki zacząłem jeść bez opamiętania i zrobiłem się gruby jak Księżyc. Poza tym upadek impe­rium niemieckiego oznaczał dla mnie konieczność nauki tego języka. Miałem nauczyciela, antropologa (nie była to w czasach hitleryzmu specjalność niewinna), który do­rabiał korepetycjami i opowiadał mi, jakie kąski naszego ciała ludożercy lubili najbardziej.
   Z czasem, już po powrocie do Pol­ski, stopniowo zapoznawałem się z drugim imperium - tym razem so­wieckim. Język rosyjski był w szko­łach obowiązkowy, podobnie jak tamtejszy ustrój. Lermontow, Puszkin, „Naprzód młodzie­ży świata”, „Kawaler złotej gwiazdy”, „Ja drugoj takoj strany nie znaju”, wynalazca radia - Popow czy 1 maja. Poran­ne apele, prasówki, gazetki ścienne, współzawodnictwo, wyjazdy na wykopki i inne głupoty W klasie maturalnej powstał problem: co dalej?

W mojej rodzinie była tradycja studiowania za granicą, tam gdzie nie obowiązywał numerus clausus (ojciec we Francji, wuj w Wiedniu), chciałem pójść ich śladem. W 1955 r. w Polsce można było ubiegać się o studia za­graniczne tylko w ZSRR lub w NRD. Ponieważ niemiecki i angielski już jako tako znałem, po przejściu rozmaitych komisji i obozu przygotowawczego w Gdańsku trafiłem na Uniwersytet Leningradzki imienia Żdanowa (!). Znala­złem się w sercu drugiego już imperium. W domu akade­mickim przy ul. Dobrolubowa było nas po 5-6 w każdym pokoju: Rosjanie, Węgrzy, Polacy i przedstawiciele innych pokój miłujących narodów, w tym bratniego narodu chiń­skiego. W bufecie zawsze był chleb, śmietana i sosiski (pa­rówki) . W słynnej filharmonii dyrygował sam Eugeniusz Mrawiński. Na Newskim Prospekcie była jedna kawiarnia, do której stało się w kolejce na dworze.
   Z uznaniem należy odnotować fakt, że akademik był koedukacyjny, co miało swoje dobre strony Jedną z nich była śliczna Łarisa, która miała nade mną tę przewagę, że nie była cudzoziemką i należała do partii (nie wiado­mo po co, bo miała inne zalety...). Dzięki temu w lutym 1956 r. została wpuszczona do auli, w której odczytywano pamiętny referat Chruszczowa na XX Zjeździe KPZR. „Sta­lin był niedobrym człowiekiem i mordował ludzi” - po­wiedziała zapłakana, kiedy wróciła do akademika, a ja już się pakowałem na stałe do Warszawy Wuj mnie przekonał, że dalsze studia w ZSRR nie miały sensu, gdyż w Polsce była odwilż - profesorowie Kalecki, Kula, Greniewski wrócili, a w domyśle - żadna diewuszka nie zawróci mi w głowie i nie wrócę z rosyjską żoną, co się wówczas zdarzało.
   Był czerwiec 1956 r. Pociąg wlókł się do Warszawy, pa­sażerowie rosyjskim zwyczajem ubrani w piżamy snuli się po wagonach i peronach, gdzie popijali kwas chlebowy (i nie tylko). Im bliżej byliśmy Polski, tym częściej powta­rzało się słowo „Poznań”. Rosjanie pytali nas, co się tam dzieje, a ja nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że oglą­dam początek końca drugiego imperium.
   Minęło zaledwie pół wieku i oto jestem świadkiem upadku trzeciego imperium: Wielkiej Brytanii. Kto by pomyślał? Po raz pierwszy znalazłem się w Londynie w 1963 r. Staliśmy z dziewczyną na skrzyżowaniu ulic, obracaliśmy plan miasta, usiłując zorientować się, gdzie jesteśmy Przed pasami dla pieszych zatrzymał się samo­chód. Kierowca uchylił drzwi i zapytał: - Czy państwo za­mierzają przejść, czy mogę przejechać?
   To się musiało źle skończyć.
Daniel Passent

Rekin w kajaku

Kogo wolisz na pokładzie statku, którym pły­niesz i który właśnie tonie: czułego, opiekuń­czego kapitana, który siedzi razem z wami, dodaje wam otuchy, gdy razem toniecie, bo jest jednym z was, jest dobrym człowiekiem, nie zostawia przerażo­nych pasażerów samym sobie - czy takiego, który powie: utoniemy, chyba że ciebie rzucimy rekinom i wtedy sza­lupa stanie się lżejsza, nie pójdzie tak łatwo na dno.
   Wczoraj spędziłem kilka godzin na towarzyskiej roz­mowie z politykiem, przed którym stawały podobne dy­lematy. Czy Grzegorz Schetyna, pozbywając się z pokładu wyborczego osoby walczącej skutecznie z kościelną pedo­filią, postępuje słusznie, wszak oddala od siebie i Koalicji Europejskiej nieprzyjemny społecznie temat, który jest poważnym obciążeniem i mógłby wywołać niechęć Koś­cioła, wiernych, a w konsekwencji negatywnie wpłynąć na wynik wyborczy - czy może jednak popełnia strasz­ny grzech zaniechania, przysypuje ślady zbrodni kępka­mi brudnego siana i umożliwia bezkarną kontynuację wstrętnego procederu, byleby tylko wygrać wybory?
   Polityka to brudna gra. Ludzie ze swoimi potrzebami są w niej pionkami, słyszą: „Wybacz, strącimy ci wieżę, ale w zamian pokonamy wroga, a wtedy, kto wie, może ci ją odbudujemy z nawiązką”. Słyszą: „Ne podskakuj, do­staniesz trzynastkę, parę groszy na wyprawkę dla dzieci, co cię obchodzą jakieś trybunały czy kłamstwa Maciere­wicza, które podzieliły Polaków na dziesięciolecia prze­paścią nienawiści, jakiej Polacy od pokoleń nie znali”.
   Rzucaliśmy przykłady podobnych zachowań innych przywódców partyjnych. Tusk dziś w Brukseli chwa­li nowe prawo autorskie, mówiąc, że żadnej cenzury ze sobą nie niesie. Dokładnie to samo powiedział kilka lat temu o umowie handlowej ACTA, by potem po manife­stacjach ulicznych, wznieconych przez jego własnych urzędników, nagle zmienić zdanie. Bowiem „poszedł na piwo z jednym z manifestantów i ten mu wyjaśnił, że ACTA są złe”. Prawda jest prosta: wolał skłamać i postą­pić niemoralnie, gdyż bał się, że zamieszki odsuną go od władzy. Cena okazała się straszna: brak ACTA spowodo­wał śmierć tysięcy ludzi, którzy zażyli sfałszowane leki (ochrony farmaceutyków też dotyczyła umowa), albo poddali się oszukańczym badaniom na podrobionych tomografach z etykietami wielkich marek, które miały 20 proc. sprawności oryginału. Bandytów, którzy te rze­czy wprowadzali do obrotu, przez brak ACTA schwytać nie było można. Dziękujemy.
   Więc jak głosować: na ugrupowanie, w którym nie wi­dzimy ani jednego empatycznego człowieka, ale jest gwa­rancja sondażowa, że ono może wygrać i odsunąć PiS od władzy, czy może jednak znaleźć na liście to jedno fascy­nujące nazwisko, któremu ufamy, bo daje nam gwaran­cję uczciwego załatwienia naszych spraw, tych, co nas bolą i nas dotyczą? Wbrew potężnym naciskom i wiel­kiej bombie dezawuaeji zrzuconej na tego człowieka, lud gdański wybrał bezpartyjnego Pawła Adamowicza, czło­wieka, któremu ufał. Który nie kierując się partyjnymi strategiami, chodził i do kościoła, i na parady równości. Czy lud gdański źle postąpił? Nierozsądnie?
   Grupa polskich aktorów zaapelowała, by nie głosować na panią minister Zalewską, która wskoczyła do szalupy ratunkowej i chce uciekać z Titanica jako pierwsza, zo­stawiając za sobą spustoszenie, chaos tudzież sponiewierane na wejściu w dorosłe życie losy tysięcy uczniów. Aktorzy chcą, by tu została i odpowiedziała za trzęsienie ziemi, jakie wywołała. „Nie głosujcie na nią, niech niejedzie do Brukseli” - wzywają nietuzinkowi artyści. (Choć dla dobra edukacji może lepiej by było, gdyby znikła stąd i w ogóle z polityki.)
   Muzycy i artyści wielu innych branż (także dziennika­rze) mają podobny zgryz, bo jak głosować na ujmującego lobbystę wielkich koncernów technologicznych Michała Boniego, który od lat niszczy swoimi wpływami twórców i autorów, artystów i ludzi sztuki, spychając ich w ot­chłań finansowego niebytu, wmawiając społeczeństwu kłamstwa o cenzurze internetu? Na liście warszawskiej jest Boni i jest walcząca o prawa człowieka spontanicz­na Joanna Scheuring-Wielgus z innej grupy. Komu po­wierzyć swój głos? Wybrać zimnego politycznego, ale na razie skutecznego cynika Schetynę czy - gdyby star­tował (nie startuje, to tylko moja zabawa z wyobraźnią) - moralnie nieskazitelnego rzecznika praw obywatel­skich Adama Bodnara? Wspierać ludzi bez duszy, co nas zrzucą z kajaka, byleby dopłynąć do brzegu - czy może na tych, co dźwigają wyższe wartości, troskę o pokrzyw­dzony cli i dają nadzieję na ludzkie zaufanie?
Zbigniew Hołdys

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz