piątek, 19 kwietnia 2019

Wojna obiektywna,Ostatni dzwonek,Rach-ciach,Tak idzie ta gra,Afrykańskie selfie,Gazem czy maczetami i Nekrologów nie czytam



Wojna obiektywna

W wojnie z nauczycielami PiS-owi nie chodzi tylko o nauczycieli, tak jak w wojnie o sądy nie chodziło tylko o sędziów. To wojna PiS z inteligencją, czyli z elitą, której ta partia organicznie nie znosi.
   W obecnym konflikcie jest masa emocji, ale jest i zimna kal­kulacja. Brakuje pieniędzy na podwyżki (bo pieniądze poszły już na coś innego), ale też ta władza pieniędzy nauczycielom nie chciałaby dać nawet, gdyby je miała. Zamiast podwyżek chce im zafundować upokorzenie.
   Konflikt ma charakter obiektywny nie dlatego, że nauczy­ciele są z założenia antyprawicowi i akurat PiS nie lubią. Jest obiektywny, bo nauczyciele nie mogą nie przeciwstawiać się władzy, która wypowiedziała wojnę edukacji, inteligencji, oświeceniu i prawdzie. Władza z kolei nie może lubić środo­wiska, które jest z natury krytyczne, a do tego nie wykazuje tak docenianej przez tę władzę pokory i uległości.
   Nauczyciele są więc wrogiem obiektywnym, a znaleźli się na celowniku tylko dlatego, że akurat teraz podnieśli głowę. I są pod ostrzałem PiS-owskiej propagandy tak jak wcześniejsi do­mniemani wrogowie partii i prezesa. Są nauczyciele po prostu kolejną „kastą”, taką jak za „pierwszego PiS” lekarze, a za obecnego - sędziowie, niezależni dziennikarze czy artyści.
   PiS uważa polską inteligencję za swego wroga ze względu na jej przeszłość, poglądy i naturę. Inteligencja stała się eli­tą w czasach, gdy PiS nie sprawował jeszcze władzy, a więc w epoce, kiedy Polska nie była jeszcze Polską, a elita była PRL-owska, post-PRL-owska, jakakolwiek, w każdym razie w optyce PiS nie dość patriotyczna. To inteligencja była po 1989 roku współtwórcą nowego, demokratycznego państwa i to państwo, nawet przy często dość kategorycznym kryty­cyzmie, uznawała i uznaje absolutnie za swoje. Na dodatek ma inteligencja cechy niejako skazujące ją na wyrzucenie poza - parafrazując „norymberskie” w swej istocie przemy­ślenia senatora Biereckiego - nawias prawdziwie patriotycz­nej wspólnoty. Otóż inteligencja, jako elita, ma wątpliwości, kwestionuje, jest sceptyczna, a nawet jak kogoś popiera, to nie bezrefleksyjnie i bezwarunkowo. Ta władza wątpliwości nie lubi - potrzebuje gorących serc i nieskalanych w poparciu dla niej umysłów, a nie mędrkowania i niejednoznaczności.
   Rozwalenie polskiej edukacji wcale nie wynikało z jakie­goś sentymentu pana Kaczyńskiego do ośmioletniej pod­stawówki, który to koncept jest mu doskonale obojętny. Wynikało, po pierwsze, z potrzeby destrukcji, po drugie zaś, z potrzeby zemsty. Tej samej zemsty, która była motywem w demolce Trybunału Konstytucyjnego, niedokończonej demolce sądów i nierozpoczętej z powodu presji zagranicz­nej demolce niezależnych mediów. Skala wrogości nie wy­nika tu z poziomu zarobków nielubianych, ale z tego, jaką formację umysłową oni reprezentują. Wrogiem mogą więc być i bardzo dobrze zarabiający dziennikarze, i dobrze za­rabiający sędziowie, słabo zarabiający lekarze rezydenci i nędznie zarabiający nauczyciele. Wrogiem są wszyscy po­dejrzewani o to, że nie poznali się na geniuszu prezesa i nie podziwiają go szczerze i bezgranicznie.
   Poza tym po cóż PiS-owi dobra szkoła. Mogłaby ona być istotna wyłącznie dla władzy myślącej w kategoriach dobra państwa i społeczeństwa, a nie w kategoriach dobra partii i jej lidera. PiS dobrej szkoły nie potrzebuje. Dzieci PiS-owskiej elity mogą pójść do szkół prywatnych, a publiczne nawet le­piej, żeby nie były za dobre. Ktoś musi przecież wierzyć w prymitywną PiS-owską propagandę TVP. Nie będą w nią wierzyć niezależnie myślący inteligenci. Będzie w nią wierzył, jak to ujął naczelny propagandzista TVPiS, ciemny lud.
   Opozycja w Polsce ma szansę pokonać władzę, jeśli - za­brzmi to paradoksalnie - przejdzie do opozycji. Cały trikpopulistów, od Trumpa przez Orbana i Erdogana po Kaczyńskiego, polega na tym, że prowadzą politykę tak, jakby to oni byli w opozycji. Jakkolwiek długo by rządzili, jakąkolwiek władzę by skumulowali, dalej desperacko walczą z niby-wszechwładnym establishmentem, czyli elitą. W tych krajach opozycja ulega swoistemu szantażowi moralnemu i odgrywa rolę napisaną przez autokratów, jakby przepraszała, że żyje. A tu nie ma co przepraszać, bo toczy się właśnie walka o życie, w na­szym przypadku polskiej inteligencji i polskiej klasy średniej. Elita i klasa średnia w dojrzałych demokracjach są fundamen­tem stabilizacji i gwarancją ciągłości. W autokracjach są wy­łącznie barierą dla rządzących, dążących do wszechwładzy.
   Dlatego obrona nauczycieli i wspieranie ich protestu nie powinny być wyłącznie kwestią solidarności, szlachetności i empatii. To kwestia oczywistego interesu państwa, które po­trzebuje dobrej edukacji, i interesu narodu, który musi chro­nić i umacniać swą elitę.
Popierajmy więc nauczycieli nie tylko dla nich, ale dla siebie.
Tomasz Lis

Ostatni dzwonek

Tegoroczne Święta odbędą się w cieniu strajku. W każdej polskiej rodzinie są dzieci w wieku szkol­nym, więc trwający już drugi tydzień masowy protest nauczycieli dotyka prawie wszystkich.
W zasadzie jest niemożliwe, aby strajk wygasł przed Wielkanocą, nawet jeśli niektórzy nauczyciele i szkoły wrócą do za­jęć. Fakt, że premier Morawiecki ostentacyjnie nie znalazł dotąd „cza­su” na spotkanie ze strajkującymi nauczycielami, wyraźnie określa intencje władz. PiS ewidentnie liczy na złamanie strajku, zmęczenie i zwątpienie strajkujących, rozbicie solidarności między nauczyciela­mi i szkołami. Liczy na skuteczną presję finansową, także na naciski rodziców, straszonych niedopuszczeniem dzieci do matur, „zawale­niem roku”, chaosem przy rekrutacji do liceów i na studia.
   I zapewne dokładnie obserwuje sondaże. Na razie poparcie dla strajkujących rozkłada się według linii podziału politycznego. W elektoracie PiS trzy czwarte ankietowanych potępia strajk; do­kładnie odwrotnie jest wśród potencjalnych wyborców antyPiSu. Ta polaryzacja jest zapewne dla Jarosława Kaczyńskiego kolej­nym powodem, żeby nie ustępować.

Nie przypadkiem rusza właśnie, opłacana z publicznych pienię­dzy, kampania promująca tzw. piątkę Kaczyńskiego. Bez wzglę­du na formę, przekaz będzie mniej więcej taki: dajemy pieniądze, ale to my sami decydujemy, co komu i kiedy. Jednocześnie cały aparat propagandowy partii dostał dyspozycje, aby - mających jed­nak jakiś moralny dyskomfort - codziennie przekonywać, że strajk jest zwykłą przedwyborczą akcją Schetyny, że nauczyciele, którym przecież rząd obiecuje podwyżki („do 8 tysięcy”, jak mówiła premier Szydło), są zmanipulowani przez postkomunistów z ZNP, że sprze­niewierzyli się zawodowej etyce, są egoistami, nieskłonnymi „praco­wać dla idei” - i co tam jeszcze komu przyjdzie do głowy i na język.
   Wielu nauczycieli, wiemy, bardzo źle znosi te krzywdzące, czę­sto obrzydliwe ataki; są zaskoczeni, że można w taki sposób kłamać, pomawiać, poniżać. Na szczęście jest i druga strona: nie brakuje fantastycznych, wzruszających gestów solidarności z protestujący­mi; rozkręca się zbiórka pieniędzy na społeczny fundusz strajkowy. Ważna stała się też samorządowa i rodzicielska samopomoc, przej­mowanie opieki nad dziećmi, organizowanie im atrakcyjnych zajęć, także asysta w przeprowadzeniu egzaminów. To ułatwia kontynuację strajku.
   Odkąd nauczyliśmy się lepiej rozumieć PiS, wiemy jednak, że prezes nie da sygnału do odwrotu, zanim - już nie pamiętam czyja to metafora - nie będzie miał wody powyżej nosa. Kaczyński na ostatniej partyjnej konwencji nawet się nie zająknął na temat szkolnego strajku. Po raz kolejny mógł demonstrować „nienawist­ne milczenie”. Ale problemem nie jest sam Kaczyński, którego patologiczny styl uprawiania polityki znamy od dziesięcioleci, lecz to, że kilka milionów ludzi go popiera, a nawet - sądząc z masy internetowych wpisów - odnajduje w przyłączaniu się do nagon­ki na nauczycieli złośliwą satysfakcję. To kolejna „dobra zmiana”: w polskiej tradycji zawsze silny był odruch solidarności z protestu­jącymi, popierania„strony społecznej” przeciw „stronie rządowej”. Kaczyńskiemu udała się niezwykła sztuka: przekonał swoich zwo­lenników, że polityka to nie jest spór o sposób urządzania kraju, tylko, w istocie, starcie moralne, gdzie każdy przeciwnik jest – jak to zwerbalizował senator Bierecki - „niegodny należeć do naszej wspólnoty narodowej”. Bez końca snuta jest opowieść (także na lu­belskiej konwencji PiS), że trwa starcie ludu, reprezentowanego przez PiS, z potężnymi, w gruncie rzeczy wciąż sprawującymi władzę elita­mi (nawet jeśli te elity zarabiają po 2 tys. miesięcznie, jak nauczyciele). Lecz głębiej tkwi jeszcze coś: sięgająca samych podstaw antyliberalnej rewolucji PiS, zasadnicza zmiana stosunku do wykształcenia.

Od narodzin III RP dominował w Polsce dogmat kształcenia jako najlepszej drogi do kariery i pozycji społecznej. Bez względu na liczne późniejsze rozczarowania, związane z inflacją dyplomów, do dziś nowa klasa średnia ma wręcz obsesję na punkcie edukacji swoich dzieci, doboru szkół, zajęć pozalekcyjnych, uzbrajania mło­dych ludzi w rozmaite kompetencje, które powinny im pomóc w od­niesieniu życiowego sukcesu. PiS werbalnie nie potępia tych starań, ale w każdym niemal politycznym przekazie kwestionuje stojącą za nimi aksjologię: pragnienie osobistego awansu, indywidualną za­pobiegliwość, potrzebę samorealizacji, niezależności, ambicję. Powyżej stawia „wspólnotę” - to słowo obracane jest na wszystkich partyj­nych konwentyklach - uosabianą przez państwo i jego kierownictwo. To władza ma być dysponentem karier, społecznego prestiżu, dobro­bytu. Więc i szkoła, poza dostarczeniem pewnego quantum wiedzy o świecie, powinna być przede wszystkim ośrodkiem wychowania „dla wspólnoty” - formowania postaw patriotycznych, etycznych (re­ligijnych), propaństwowych, konformistycznych. Nauczyciele mieliby być raczej funkcjonariuszami państwa niż „spolegliwymi opiekunami” przewodnikami dla młodych ludzi, z których powinni wyrosnąć świa­domi obywatele i odpowiedzialni dorośli. Złamanie strajku nauczycieli (połączone z czekającą już za progiem „deformą oświaty”), przybli­żyłoby zmianę charakteru polskiej szkoły: z liberalnej na narodową, z kształcącej na formującą, z publicznej na rządową. Nie wierzę, aby to się ostatecznie powiodło, ale czekałyby nas kolejne lata konfliktów i degradacji oświaty. Taka jest także stawka obecnego protestu.

Wobec nieustępliwości władz strajk szkolny w obecnej formie zapewne będzie tracił impet. Nie wiem, czy to jest emocjo­nalnie i organizacyjnie realne, ale wyobrażam sobie, że wobec tego można by było strajk zawiesić - również po to, aby spokojnie prze­prowadzić matury - i zapowiedzieć kontynuację od września. Akurat wtedy wywołany przez PiS szkolny kryzys dwóch roczników, więc i desperacja rodziców, sięgną zenitu; zaś do wyborów parlamen­tarnych zostanie ledwie parę tygodni. I prezesowi woda podejdzie powyżej nosa. Pewnie po drodze warto by też zorganizować oświa­towy, społeczny „okrągły stół” i rozmawiać nie tylko o zarobkach - żeby na wrzesień (i na wyborczy październik) mieć już konkretne propozycje. Widać, że nacisk na PiS może ewentualnie przynieść jakieś doraźne ustępstwa, lecz o przyszłości polskiej szkoły, celach kształcenia, warunkach i sensie pracy nauczycieli zadecydują ostatecznie wybory. Edukacja została przez PiS wpisana do polityki i tego sporu nie da się już od polityki oddzielić.
Jerzy Baczyński

Rach-ciach

Sytuacja w Polsce jest te­raz wyjątkowo normalna. Nadszedł Wielki Tydzień i przez siedem dni sobie postoi, a my będziemy czekać na wielkanocny stół z rzeżuszką, barankiem i kraszankami. W zgodzie narodowej, podzieleni jednym jajkiem, wycałujemy się, śpiewając „Wesoły nam dziś dzień nastał”. Następnego ranka dyngusowym śmichom-chichom nie będzie końca. Hej, święta, święta, Alleluja.
   Nie upadłem na głowę, tylko opi­sałem Wielkanoc, jaką rozwiesił nam przed oczami premier, zanim w ostat­nią niedzielę odleciał do Brukseli.
Trzeba tylko, by nauczyciele przerwali strajk. Choćby na jakiś czas, przecież „zaraz po świętach chcemy ruszyć z inicjatywą okrągłego stołu” - po­wiedział Mateusz Morawiecki. Teraz najważniejsze jest dobro polskich dzieci; my, dorośli, odłóżmy więc spory na bok - zaproponował. Oczy­wiście ma rację. Gdy te spory będą leżały na boku, to na drugim boku zaczniemy sobie spokojnie opowia­dać, jak bardzo jesteśmy silni gospodarczo, bo na szczę­ście mamy złotówkę, a nie słabnące euro. Kłamstwem i straszeniem, że opozycja za chwilę wprowadzi obcą walutę, a ceny niebotycznie podskoczą - wiadomo
- PiS chce zagłuszyć strajk w edukacji. Podobnie jak KNF, Srebrną, Puszczę Białowieską i wyroki Trybunału Sprawiedliwości UE. Dla pewności partia rządząca nie wspomina o pewnym drobiazgu - do wprowadzenia euro trzeba byłoby zmienić polską konstytucję. I po co to dłu­gie ględzenie o czymś, czego i tak na razie nikomu zrobić się nie da?
   Przypomnę jeszcze, że gdy pół roku temu, przed 11 li­stopada, policjanci masowo zaczęli chorować, żadnego stołu u stolarza nie zamawiano. Rach-ciach dano po­rządne podwyżki i następnego dnia wszyscy wyzdro­wieli. Z nauczycielami będzie znacznie trudniej, bo oni strajkują nie tylko z powodów fi­nansowych. Trójka partaczy - Ka­czyński, Szydło, Zalewska - dwa lata temu w obłąkanym pośpiechu rozpoczęła demontaż systemu oświaty. Efekty przeszły najbardziej czarne przewidywa­nia. Nikt wtedy nie mówił o dobru dzieci, bo te zmiany z definicji miały być wspaniałe. Teraz partacze wskazują winnych nauczycielskiego strajku, bo w PiS rządzi zasada: jeśli ktoś został pobity na ulicy, to trzeba ukarać pobi­tego. Nazywa się więc przewodniczą­cego ZNP Sławomira Broniarza pod­nóżkiem Schetyny, ogłasza uśpionym szpiegiem postkomuny, przedstawia jako terrorystę z karabinem, który chce wysadzić w powietrze polską szkołę i wykorzystuje do tego dzieci. Wspomnę tylko, że wśród autorów tych brudów jest dwóch profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego i jeden wiceminister kultury.
   Rozumiem, że protestujący są w tra­gicznej sytuacji. Z jednej strony wiedzą, jak zakończył się strajk okupacyjny ma­tek i opiekunów niepełnosprawnych dorosłych w Sejmie. Z drugiej - wbrew temu, co szczekają funkcjonariusze PiS - czują odpowiedzialność za młodzież i jej przyszłość. Walczą również o szacunek dla siebie, swo­jego zawodu i o to, by do szkół przychodzili uczyć najlepsi.

Chciałbym, żeby nauczyciele wytrzymali, żeby się nie dali zmanipulować ministerialnym kanciarzom, którzy właśnie zwijają manatki z nadzieją na Brukselę. Co się stanie, jeśli w maju nie dojdzie do egzaminów maturalnych? Stanie się źle. Ale jeśli strajk zakończy się triumfem PiS, to będzie jeszcze gorzej. Nie zazdro­ściłbym naszej partii rządzącej takiej wygranej. Przed oczami wciąż mam te tysiące kwiatów, wiwatów i gra­tulacji, gdy Beata Szydło wracała zwycięsko z wyborów szefa Rady Europejskiej z rezultatem 1:27.
Stanisław Tym

Tak idzie ta gra

W każdej partii tkwi większy lub mniejszy pierwiastek samobójczy, dla niepoznaki określany przez jej członków jako godność, honor i tożsamość.

Nauczyciele ogłosili spór zbiorowy z rządem 10 stycznia 2019 r. Swoją „piątkę” Kaczyński ogłosił 23 lutego. Rząd miał więc półtora miesiąca na uwzględnienie w „piątce” potrzeb nauczycieli.
Nie zrobił tego, rozdał 45 mld zł i bezczelnie oświadczył, że pieniądze „wyszły”, a budżet nie jest z gumy. Cynizm - nawet jak na ten rząd - wyjątkowy.

Od lat nie chadzam na konwencje partyjne, ale dwa tygodnie temu zrobiłem wyjątek i wziąłem udział w głównej konwencji Koalicji Europejskiej na warszawskim Żeraniu. Dlaczego? Odpowiedzią jest fragment mojego felietonu zamieszczonego na łamach POLITYKI w marcu 2017 r., a zatytułowanego „Wszystko (prawie) w rękach Schetyny” (POLITYKA 9/17): „Z PiS można wygrać, ale tylko działając wspólnie. Wystawiając wspólne listy, a w wyborach większościowych - wspólnych kandydatów. (...) Partyjne partykularyzmy potrafią znisz­czyć najbardziej oczywiste porozumienie - i wszyscy przegrają. (...)
Na Platformie spoczywa największa odpowiedzialność (...) za przed­wyborcze porozumienia. Ta rola - rola lidera - wymaga samoograniczenia i poszanowania mniejszych partnerów, którzy z kolei muszą przyjąć do wiadomości swój mniejszościowy status. To trudne, ale stawką po raz pierwszy od 1989 r. nie jest zwykłe przejęcie władzy, ale pokonanie autorytaryzmu i uchronienie Polski przed marginalizacją”.
   Wiem, że publiczne zachwycanie się własną przenikliwością to przypadłość zawstydzająca i pragnę zapewnić Czytelników, że bardzo się wstydzę. Jedyne, co mnie usprawiedliwia, to fakt, że po dwóch latach postulowania i uzasadniania potrzeby wybor­czego porozumienia demokratycznej opozycji koalicja taka wresz­cie powstała, a i tytuł felietonu się sprawdził. Wbrew bowiem temu, co czytam w wielu komentarzach, największego problemu nie stanowiło bynajmniej przyciągnięcie na wspólne listy mniejszych partii, ale zrobienie dla nich miejsca przez samoograniczenie się Platformy Obywatelskiej. Osobny start Nowoczesnej czy Zielonych nie dawał im przecież żadnych szans na sukces, a co do lewicy i lu­dowców, to choć dysponują większym poparciem, gwarancji samo­dzielnego przekroczenia progu też nie mają. Jednoczenie powinno więc pójść gładko, jest wszakże jeden problem: w każdej partii tkwi większy lub mniejszy pierwiastek samobójczy, dla niepoznaki okre­ślany przez jej członków jako godność, honor i tożsamość. Wartości te pozostają nienaruszone, jeśli partia wiodąca odstąpi mniejszemu koalicjantowi odpowiednią liczbę dobrych miejsc na wspólnych listach wyborczych - z reguły większą, niż wynikałoby to z jego rzeczywistej siły. Jeśli nie - dotknięty na honorze, godności i tożsa­mości koalicjant może zadeklarować osobny start, nawet jeśli wie, że z honorem i godnością polegnie. Tak właśnie idzie ta gra.
   Dlaczego więc tym razem się udało? Bo Grzegorz Schetyna, o co wcześniej mało kto go podejrzewał, potrafił się cofnąć. Nie spotkały go za to w PO oklaski, ale dzięki temu powstała Koalicja Europejska. Nie znaczy to, że skończyły się kłopoty, ale o tym kiedy indziej.

Wracając do samej konwencji, została dobrze przygotowa­na i sprawnie przeprowadzona. Wszyscy mówcy starali się nawiązywać do wiodącego hasła Koalicji: „Przyszłość Polski. Wielki wybór” i na przykładach udowadniać, na czym w istocie ten wybór polega. Jak dla mnie, palma pierwszeństwa należy się Włodzimierzowi Czarzastemu za „wybór między tymi, co książki palą, a tymi, którzy je czytają”. Choć z drugiej strony hasło to może nie przemówić do 60 proc. rodaków, którzy - jak wykazały opu­blikowane niedawno badania - w ubiegłym roku nie przeczytali żadnej książki.
   Poza tym dużo i źle mówiono o partii prawych i sprawiedliwych, co nie dziwi, bo powody są. Z tego chóru krytyków wyłamała się niespodziewanie Janina Ochojska, proponując, aby „nie mówić o PiS-ie, bo nie warto”, ale rozmawiać o 10-punktowym europejskim programie Koalicji. Program rzeczywiście sympatyczny, ale ta batalia, Szanowna Pani Janko, nie będzie bitwą na programy ani nawet na kompetencje kandydatów, ale właśnie na emocje - czyli kto bardziej przeciwnika przydusi i odbierze mu tlen. Smutne, ale co poradzić?

„Wiosna, ach to ty!” - śpiewał Marek Grechuta, a z nim kilka ty­sięcy uczestników założycielskiej konwencji Roberta Biedro­nia. Konwencja była świeża, sympatyczna i energetyczna, wiosenne słoneczko grzało mocno i przyjemnie. Minęło kilka tygodni i nie jest już tak fajnie. Buńczuczne zapowiedzi „Będę premierem” i „Celuje­my w 20 proc.” ucichły, sondaże są bardzo niestabilne (od 4 proc. do 14 proc.!), a stwierdzenie Biedronia, iż w wyborach do Parlamen­tu Europejskiego liczy na cztery mandaty, zaś sukcesem będzie zdobycie sześciu miejsc, oznacza, że spodziewa się poparcia w gra­nicach 7 proc. Obawiam się, że i tego może nie być, jeśli w dalszym ciągu kampania będzie głównie polegała na kopaniu po kostkach Koalicji Europejskiej. Rzecz w tym, że potencjalni wyborcy Wiosny mogą alternatywnie głosować na KE i źle przyjmują opowieści o „leśnych dziadkach” czy atak pani Spurek (skądinąd zasłużonej dla obrony praw obywatelskich) na europosłankę SLD Krystynę Łybacką („nic tam nie robi”), która właśnie została wybrana przez europarlament na najlepszą posłankę w dziedzinie edukacji!
   Robercie i Wiosno, nie idźcie tą drogą! Głoście i trzymajcie się tego, w czym jesteście najbardziej wiarygodni: walki o świeckie i niedyskryminujące państwo.

Prezes znów straszy wprowadzeniem waluty euro. Liczy na pole­mikę i nowe podziały. Proponuję nie podejmować dyskusji.
Gdy nie ma dopływu zainteresowania, prezes usycha.

W naszym nieustającym konkursie o tytuł „Idiotyzmu Miesią­ca” jak zwykle tłoczno od kandydatów. Jeden z nich wszakże wyraźnie zdominował konkurencję. To bliżej nieznany, skromny i dociekliwy pracownik TVPiS, który specjalnie dla „Wiadomości” dokonał wstrząsającego odkrycia. Po ogłoszeniu, że rząd PO-PSL ukradł VAT w kwocie 250 mld zł, wydawało się, że nic gorszego poprzedniego rządu spotkać już nie może. A tu proszę: „Wiado­mości” oświadczyły, że każde polskie dziecko straciło 48 tys. zł, a to dlatego, że rząd PO-PSL od początku swojej kadencji. nie wprowadził 500+! Organizatorzy konkursu podejmują starania, aby puchar i dyplom autorowi tej wiadomości wręczył oso­biście minister Marek Suski, który w tym konkursie zwyciężał już wielokrotnie.
Marek Borowski

Afrykańskie selfie

Świat obiegło niedawno niezwykłe zdjęcie: gromadka wesołych afrykańskich dzieci na spękanej ziemi, robiących sobie selfie gu­mowym klapkiem. Na czele sfotografowanej grupki stoi kilkuletni chłopiec, właśnie zdjął klapek z nogi i trzyma go nad głową tak, jak trzyma się smartfona przy robie­niu selfie. Tuż za nim kilka dziewczynek i chłopców, po­zujących do „robionego klapkiem” selfie z uśmiechem, robi słodkie miny i dziubki.
   Dziecięca wyobraźnia nie zna limitu. Gdy w 1961 roku przywódca komunistycznych Niemiec Walter Ulbricht polecił zbudować mur odcinający zachodnią część Berlina od komunistycznej reszty świata, dzieci z pobliskich podwórek bawiły się, stawiając swoje włas­ne murki z cegieł. Te po komunistycznej stronie wybie­rały potem spośród siebie „wrogów ludu” i „zdrajców”, ustawiały ich pod murkami i „strzelały” do nich z paty­ków imitujących karabiny. Te po zachodniej - burzyły murki siarczystymi kopniakami zaraz po zbudowaniu.
   To, że dzieci naśladują dorosłych, wiadomo po­wszechnie. Że dokładają do tego swoje imaginacje i tworzą w ten sposób własny świat - też. Wierzę Biereckiemu, że nie miał na myśli fizycznej eksterminacji ludzi w komorach gazowych, kiedy mówił „nie ustanie­my, aż doprowadzimy do pełnego oczyszczenia Polski z ludzi, którzy nie są godni należeć do naszej wspólnoty narodowej”. Rzecz w tym, że on nadal nie rozumie, iż to, co powiedział, jest straszne. Ze owo zdanie ma w sobie bakcyla eksterminacji, czy mu się to podoba, czy nie. I ta treść w Biereckim mieszka, podobnie jak „odszczurzanie z ludzi” mieszka w Kuchcińskim. Niech sobie obaj wyobrażą, że z przeciwnej strony pada zdanie „nie ustaniemy, aż doprowadzimy do pełnego oczyszczenia Polski z Biereckich, Mazurków czy Kuchcińskich, któ­rzy nie są godni należeć do naszej wspólnoty narodo­wej”, to może im to coś powie. Niech sobie wyobrażą, że usłyszałyby to miliony Polaków, w tym małe polskie dzieci, w tym także ich własne wnuki.
   Przed laty stałem w kolejce w domu towarowym Ju­nior. Przede mną sunęła 30-letnia kobieta z małym chłopczykiem na rękach. Zniecierpliwiony dzieciak po­wiedział nagle na głos „Kurrrrwa!”. Matka zbladła. „Ci­eli o bądź!” - warknęła. Na to maluch powtórzył „kurwę” kilkakrotnie i to jeszcze donośniej, wyraźnie bawiąc się świeżo nabytą umiejętnością prawidłowego wymawia­nia głoski „r”. Matka spalona ze wstydu odwróciła się do mnie i przepraszająco wyznała: „Nie wiem, co mu jest, nie wiem, skąd to wziął, przepraszam”. Nie musia­ła. Dzieciak nie był winien.
   Hektolitry agresji, nienawiści i pogardy wlane w ostat­nich latach w polskie głowy będą w nich bulgotać jeszcze przez pokolenia. Nawet jeśli niektórzy dorośli postarają się zapomnieć, dzisiejsze dzieci zaserwują nabyte w tych latach treści innym ludziom w przyszłości. Tak po pro­stu jest. Nie jesteśmy idealnym gatunkiem. Poruszamy się na smyczy otaczających nas obyczajów, języka i tre­ści płynących z ust innych. Niektórzy ludzie rzucają osz­czercze oceny, jakby voodoo je im podesłało. Inni ludzie kulą się wtedy z bólu, choć chcą dobrze. Oszczerstwa ser­wuje się cynicznie, z lekkością puchu, aż do całkowitego przenicowania świata, w którym prawda nazywana jest kłamstwem, a kłamstwo prawdą. Trzeba mieć naprawdę wątłe IQ, by ufać, że tej procedury nie widać, panie Sasin.
   Parę dni temu pewna dziewczyna zadała pytanie Barackowi Obamie: „Wszyscy chcemy, żeby świat był lep­szy. Jaki on może być, jak już będzie lepszy?”. Obama po chwili zastanowienia odpowiedział: „A może zawsze jest najlepszym z możliwych?”. I dodał: „Świat jest, jaki jest. Teorie nie mają znaczenia, bo pewne rzeczy dzie­ją się tuż obok i to jest świat. Jako ludzie jesteśmy dość prymitywnymi istotami, znamy raptem 100 może 150 osób i to jest cały świat według nas. Gdzieś obok chło­pak szuka pracy, matka nie ma na leki, dziewczyna jest w depresji. Staram się naprawiać te małe rzeczy, a nie naprawiać cały świat”.
   W Polsce polityk sieje pogardę wobec nauczycieli, co widzą uczniowie. Mówi o sędziach i lekarzach „złodzie­je”, co słyszy młodzież. Mówi o eksterminacji konkuren­tów. Nienawistne słowa płyną z ekranów bezustannie. Nie ma tu afrykańskiego selfie. Takie coś nie znika i być może młodzi odwiną to w przyszłości z nawiązką. Ze­tknąłem się kiedyś z dzieckiem, które w szkole okłada­ło bezustannie inne dzieci. Gdy zwróciłem na to uwagę jego matki, odpowiedziała: „Nie wiem już co robić, ojciec mu spuszcza wpierdol codziennie i nic nie pomaga”.
Zbigniew Hołdys

Gazem czy maczetami

Nie ustaniemy, aż nie doprowadzimy do peł­nego oczyszczenia Polski z ludzi, którzy nie są godni należeć do naszej wspólnoty narodo­wej” - powiedział senator PiS Grzegorz Bierecki podczas obchodów 9. rocznicy katastrofy smoleńskiej. Na tle biało-czerwonej flagi i asysty honorowej Wojska Polskiego.
   Pod wpływem fali oburzenia, jaką wywołały jego sło­wa, ten wszechwładny przewodniczący senackiej komisji finansów, a zarazem twórca systemu SKOK, zaplecza fi­nansowego PiS, który kosztował już polskich podatników 5 miliardów złotych, oświadczył w kontrolowanym przez siebie portalu braci Karnowskich: „Przepraszam, że moje słowa mogły zostać źle odczytane”. Tłumacząc na język polski: „Pocałujcie mnie w dupę”. I rytualnie dodał, że jego słowa zostały „wyjęte z kontekstu”. Akurat kontekst jest łatwy do sprawdzenia i jakkolwiek by go studiować, wychodzi na to, że senatorowi Biereckiemu nie wystar­cza wyprowadzanie milionów ze SKOK-ów, ale chciałby jeszcze wprowadzić do Polski rozwiązania hitlerowskie.
   Wiadomo, że w porządnym sporze należy unikać reductio ad Hitlerum, czyli porównywania do Hitlera czy nazistów, bo zamyka to dyskusję. Pytanie, z czym moż­na zestawić postulaty polityka PiS? Weźmy antysemicką kampanię i czystkę 1968 roku, skutkującą emigracją tysię­cy obywateli polskich pochodzenia żydowskiego. Zaczęła się od słynnego przemówienia I sekretarza PZPR Włady­sława Gomułki: „W związku z tym, że agresja Izraela na kraje arabskie spotkała się z aplauzem w syjonistycznych środowiskach Żydów - obywateli polskich, którzy nawet z tej okazji urządzali libacje, pragnę oświadczyć, co na­stępuje: nie czyniliśmy i nie czynimy przeszkód obywate­lom polskim narodowości żydowskiej w przeniesieniu się do Izraela, jeżeli tego pragnęli. Stoimy na stanowisku, że każdy obywatel Polski powinien mieć tylko jedną ojczy­znę - Polskę Ludową. Podziela to olbrzymia większość obywateli polskich narodowości żydowskiej i służy wier­nie naszemu krajowi. (...) Ale nie chcemy, aby w naszym kraju powstała piąta kolumna”.
   Ładnie, ale jednak w porównaniu z senatorem Biereckim bardzo delikatnie, bo Gomułka jednoznacznie zale­cał tylko emigrację i to konkretnej grupie: Żydom, ale też nie wszystkim, jedynie tym, którym nie podoba się władza komunistyczna. Polityk PiS mierzy szerzej i zostawia chęt­nym pole do kreatywnej interpretacji, kogo należy się po­zbyć i jakimi metodami. Pewnie typy są oczywiste. Numer jeden to Bianka Mikołajewska, dzisiaj dziennikarka OKO.press, przez lata opisująca biznesy senatora Biereckiego, nękana przez jego prawników i szkalowana przez jego me­dia. A potem jak leci; wedle gustu: elektorat opozycji, daw­na Komisja Nadzoru Finansowego, próbująca zapanować nad SKOK-ami z Wojciechem Kwaśniakiem na czele, który niechybnie uprości życie senatorowi Biereckiemu i sam się pobije do nieprzytomności, niewierzący w zamach smoleń­ski, zwykli niewierzący zresztą też, dziennikarze mediów niepisowskich, geje, strajkujący nauczyciele, ofiary księży pedofilów, wegetarianie, cykliści i kto tam jeszcze podpadł senatorowi Biereckiemu i Słońcu Żoliborza.
   Jak wspomnieliśmy, towarzysz Gomułka to mięczak przy naszym bohaterze. Jakoś rywalizację by wytrzyma­li propagandyści osławionego rwandyjskiego Radia Ty­siąca Wzgórz. Ta rozgłośnia nacjonalistów Hutu długimi miesiącami szykowała grunt pod ludobójstwo Tutsich nieustającą codzienną mową nienawiści, a gdy wybiła go­dzina mordu, na żywo kierowała bojówkarzami, wskazu­jąc, gdzie jeszcze mogą kryć się żywi „niegodni należeć do wspólnoty narodowej”. Dzielnych wojów z maczetami wspierała piosenką: „Wszyscy Tutsi zginą. Znikną z po­wierzchni ziemi. Zniszczymy ich bronią. Powoli, powoli, powoli, zabijemy ich jak szczury”.
   Senatora Biereckiego bronił marszałek Karczewski, który zrozumiał z jego mowy tyle, że kolega mówił o po­jednaniu. Z kolei rzeczniczka Mazurek, znana z tego, że nie popiera, ale rozumie faszystowskich bojówkarzy biją­cych działaczy opozycji, atakowała dziennikarzy, dlaczego nie pytają o słowa polityków opozycji. Minister Brudziń­ski początkowo uznał wypowiedź Biereckiego za „głupią” i oczekiwał przeprosin, ale zaraz potem chwilowy napad przyzwoitości mu minął i wezwał Grzegorza Schetynę do przeproszenia za słowa o „pisowskiej szarańczy”.
   W starym radzieckim dowcipie pracownik fabryki sa­mowarów opowiada, że wnosi z pracy części, aby złożyć sobie sprzęt w domu i jakkolwiek by się starał, to zawsze mu wychodzi kałasznikow. Cokolwiek by zrobić z mową Biereckiego, to na końcu i tak wychodzi to, co wychodzi.
Marcin Meller

Nekrologów nie czytam

Przyjaciołom - lekarzom

Kiedyś moją ulubioną czę­ścią gazety były strony sportowe, resztę wyrzuca­łem. Słuchając radia, czekałem, aż skończą nu­dzić o tym, co wczoraj robił pierwszy sekretarz, i poruszą to, co ważne: Chromik, Drogosz, Królak. Dzisiaj jest - niestety - odwrotnie. Tak zwany grzbiet sportowy pozostawiam nietknięty, natomiast moją ulubioną lek­turą stały się dodatki o zdrowiu, a raczej o jego braku, sponsorowane przez firmy farmaceutyczne.
   Dzięki temu jestem na bieżąco i nie wychodzę na ba­rana. W moim kółku towarzyskim rozmowy zaczynają się od Kaczyńskiego i Spółki, żeby płynnie przejść do kolana, stawu biodrowego, polineuropatii lub podagry. Przyjęli­śmy wśród przyjaciół niepisaną regułę - w towarzystwie każdy ma prawo opowiedzieć o jednej chorobie i o jed­nym wnuku. Wnuki to istna epidemia. Choroba naszej cywilizacji. Dawniej chyba nie było tyle wnuków. W la­tach 50., w październiku, w marcu, nawet w grudniu, nie było tyle wnuków i wnuczek co dzisiaj. Gdzie spojrzeć - wnuki. Jedni dziadkowie skarżą się, że wnuki nie chcą z nimi rozmawiać (- Jak w szkole? - Dobrze. - Obiadek w szkole zjadłeś? - Tak. - A co było na obiad? - Nie pa­miętam...). Inni dumnie opowiadają o wspólnych wypra­wach do Luwru i do Wieliczki, ich genialne wnuki poże­rają książki, mogą godzinami jeść „Śniadanie na trawie”, ja zaś mogę tylko zaśpiewać: „A mój chłopak piłkę kopie, wczoraj bramki strzelił dwie.”.
   Ze względu na zanik pamięci do nazwisk prowadzę alfabetyczny spis telefonów znajomych lekarzy we­dle specjalności - od Alzheimera do Zawałów. Jeżeli na przykład mam ochotę spotkać się na kawie z moim przyjacielem prof. Eugeniuszem Butrukiem, słynnym gastroenterologiem, to NIE zaglądam jak dawniej do kalendarzyka pod literę „B”, gdyż już nie pamię­tam, jak mój przyjaciel się nazywa, tylko co mi dolegało wtedy, kiedy go poznałem, czyli pod „Ż” jak żołądek. Dzięki temu moje dane osobowe pozostają tajemnicą jak Enigma.
   Kiedyś zwierzyłem się przyjaciółce z lat szkolnych, prof. Ewie Kuligowskiej (wybitna radiolożka z Boston University, doktor honoris causa rodzimego Uniwer­sytetu Medycznego itd.), że mam problem natury uro­logicznej. - To musisz pójść do Andrzeja, on jest naj­lepszy - mówi Ewa. Zapisuję więc Andrzeja pod „U”, bo gdybym zapisał pod „A”, to nie pamiętając imienia ani nazwiska, nigdy bym do niego nie trafił. (Lekarza od pamięci też mam, ale zapomniałem, jak się nazywa). W końcu dochodzę do takiego stanu, że chciałbym się wreszcie dodzwonić do jakiegokolwiek lekarza, bo do­lega mi wszystko, mam na co poskarżyć się każdemu. Wybieram na chybił trafił numer na „U”, bo chcę roz­mawiać z „A”. Odzywa się miły głos kobiecy. - Czy do­dzwoniłem się do dr. U? - pytam. - Pomyłka, tu gabinet profesora A - słyszę w słuchawce. „Aaa”, mówi pani?
- Aaa, to przepraszam. Aaa na co trzeba być chorym, żeby rozmawiać z profesorem B?
   Ponownie wybieram numer, a ręce mi drżą (drżenie samoistne - patrz „N” jak „neurolog”). - Czy to gabinet profesora A? - Wrong number, this is the residence of pro­fessor Kuligowska and doctor John Noble. - You mean in Boston?! - No, in Warsaw. O, cholera. Kajam się po an­gielsku, wyjaśniam, że ręce mi się trzęsą i robię częste pomyłki. Zawału można dostać. Zawał? To musi być na „K” - kardiolożka! Jest! Profesor Stępińska. Zajęte. No to prof. Katarzyna Biernacka. Dzwonię i ku mojej rozpa­czy odzywa się męski głos. Znów kogoś pomyliłem. - Czy to gabinet profesor Biernackiej? - pytam. - Nie, to miesz­kanie profesora Rużyłło. - Różyłło? To jak mam zapisać, pod „U” czy pod „Ó”? - Pisz pan pod „R” - mówi profesor. I dodaje: To już może lepiej ja pana zapiszę. Przez jedno „S” czy przez dwa?
   Dzwonię więc do pani kardiolog na „B”, odzywa się. urolog na „B”. - Ale ja nie chcę urologa na „B”, ja chcę dok­tor Agatę na „B”! Tylko ona mnie rozumie! - Dr Agata na „B” już wyszła, ale mamy jeszcze numerki na dyżur psychia­tryczny, reflektuje pan? - Zwariować można. Nie, za psy­chiatrę dziękuję. W moim ulubionym tygodniku „The New Yorker” (8 kwietnia) przeczytałem właśnie rozprawę o tym, jak pewną studentkę Harvardu, imieniem Laura, psychia­trzy starali się wyleczyć z choroby dwubiegunowej (zda­niem jednych) lub z borderline (zdaniem drugich). Kilka­naście lat starań, kilkunastu lekarzy, 19 rozmaitych leków, kilkanaście kilogramów zyskanych na wadze i wreszcie samobójstwo (też nieudane, Laurę odratowano). - To ja dziękuję, poczekam do jutra na dr Agatę - mówię.

Kiedy wreszcie wieczorem mogę sobie poczytać do snu, sięgam po „Rzeczpospolitą”. Nekrologów nie czytam, gdyż boję się znaleźć własny. (Niektórzy od tego zaczynają lekturę gazety). Znalazłem coś dla siebie: „Tani lekarz ostatniego kontaktu” Karoliny Ko­walskiej. Wyobraźcie sobie, że pomimo grubej kreski i „dobrej zmiany” nadal obowiązuje Ustawa o cmenta­rzach i chowaniu zmarłych z 1959 (!) r. (Że też już wtedy ludzie umierali. Śmierć jest stara jak świat).
   Projekt nowej ustawy przewiduje, że zgon mógłby stwier­dzać m.in. kierownik zespołu ratownictwa medycznego. Naczelna Rada Lekarska uważa, że ratownik medyczny nie ma prawa stwierdzać śmierci. We wszystkich krajach jest to przywilej (dodajmy: wątpliwy) lekarzy. Chodzi o to, kto ma prawo wystawić tzw. kartę zgonu, bez której nie war­to umierać. Jeżeli prawo takie zyskają ratownicy, „to będą wzywani do martwych”, a Pogotowie ma ratować żywych - przypomina przewodniczący związku ratowników. Le­karze natomiast sygnalizują, że za stwierdzenie, iż osoba nie żyje, i za wydanie protokołu mieliby dostawać około 40 zł brutto, a gdyby mieli wystawić też liczącą kilkadziesiąt pozycji kartę zgonu - 80 zł brutto. Za takie pieniądze nie warto umierać. Rząd obiecuje podwyżkę. Jak by powiedział premier Morawiecki: Przez osiem lat rząd Tuska nie dopła­cił do kart zgonu ani grosza. Ludzie umierali za bezcen. Teraz przywracamy im godność.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz