Wojna
obiektywna
W wojnie z nauczycielami
PiS-owi nie chodzi tylko o nauczycieli, tak jak w wojnie o sądy nie chodziło
tylko o sędziów. To wojna PiS z inteligencją, czyli z elitą, której ta partia
organicznie nie znosi.
W obecnym konflikcie jest masa emocji, ale jest i zimna kalkulacja.
Brakuje pieniędzy na podwyżki (bo pieniądze poszły już na coś innego), ale też
ta władza pieniędzy nauczycielom nie chciałaby dać nawet, gdyby je miała.
Zamiast podwyżek chce im zafundować upokorzenie.
Konflikt ma charakter obiektywny nie dlatego, że nauczyciele są z
założenia antyprawicowi i akurat PiS nie lubią. Jest obiektywny, bo nauczyciele
nie mogą nie przeciwstawiać się władzy, która wypowiedziała wojnę edukacji,
inteligencji, oświeceniu i prawdzie. Władza z kolei nie może lubić środowiska,
które jest z natury krytyczne, a do tego nie wykazuje tak docenianej przez tę
władzę pokory i uległości.
Nauczyciele są więc wrogiem obiektywnym, a znaleźli się na celowniku
tylko dlatego, że akurat teraz podnieśli głowę. I są pod ostrzałem PiS-owskiej
propagandy tak jak wcześniejsi domniemani wrogowie partii i prezesa. Są
nauczyciele po prostu kolejną „kastą”, taką jak za „pierwszego PiS” lekarze, a
za obecnego - sędziowie, niezależni dziennikarze czy artyści.
PiS uważa polską inteligencję za swego wroga ze względu na jej
przeszłość, poglądy i naturę. Inteligencja stała się elitą w czasach, gdy PiS
nie sprawował jeszcze władzy, a więc w epoce, kiedy Polska nie była jeszcze Polską,
a elita była PRL-owska, post-PRL-owska, jakakolwiek, w każdym razie w optyce
PiS nie dość patriotyczna. To inteligencja była po 1989 roku współtwórcą
nowego, demokratycznego państwa i to państwo, nawet przy często dość
kategorycznym krytycyzmie, uznawała i uznaje absolutnie za swoje. Na dodatek
ma inteligencja cechy niejako skazujące ją na wyrzucenie poza - parafrazując
„norymberskie” w swej istocie przemyślenia senatora Biereckiego - nawias
prawdziwie patriotycznej wspólnoty. Otóż inteligencja, jako elita, ma
wątpliwości, kwestionuje, jest sceptyczna, a nawet jak kogoś popiera, to nie
bezrefleksyjnie i bezwarunkowo. Ta władza wątpliwości nie lubi - potrzebuje
gorących serc i nieskalanych w poparciu dla niej umysłów, a nie mędrkowania i
niejednoznaczności.
Rozwalenie polskiej edukacji wcale nie wynikało z jakiegoś sentymentu
pana Kaczyńskiego do ośmioletniej podstawówki, który to koncept jest mu
doskonale obojętny. Wynikało, po pierwsze, z potrzeby destrukcji, po drugie
zaś, z potrzeby zemsty. Tej samej zemsty, która była motywem w demolce
Trybunału Konstytucyjnego, niedokończonej demolce sądów i nierozpoczętej z
powodu presji zagranicznej demolce niezależnych mediów. Skala wrogości nie wynika
tu z poziomu zarobków nielubianych, ale z tego, jaką formację umysłową oni
reprezentują. Wrogiem mogą więc być i bardzo dobrze zarabiający dziennikarze, i
dobrze zarabiający sędziowie, słabo zarabiający lekarze rezydenci i nędznie
zarabiający nauczyciele. Wrogiem są wszyscy podejrzewani o to, że nie poznali
się na geniuszu prezesa i nie podziwiają go szczerze i bezgranicznie.
Poza tym po cóż PiS-owi dobra szkoła. Mogłaby ona być istotna wyłącznie
dla władzy myślącej w kategoriach dobra państwa i społeczeństwa, a nie w
kategoriach dobra partii i jej lidera. PiS dobrej szkoły nie potrzebuje. Dzieci
PiS-owskiej elity mogą pójść do szkół prywatnych, a publiczne nawet lepiej,
żeby nie były za dobre. Ktoś musi przecież wierzyć w prymitywną PiS-owską
propagandę TVP. Nie będą w nią wierzyć niezależnie myślący inteligenci. Będzie
w nią wierzył, jak to ujął naczelny propagandzista TVPiS, ciemny lud.
Opozycja w Polsce ma szansę pokonać władzę, jeśli - zabrzmi to
paradoksalnie - przejdzie do opozycji. Cały trikpopulistów, od Trumpa przez
Orbana i Erdogana po Kaczyńskiego, polega na tym, że prowadzą politykę tak,
jakby to oni byli w opozycji. Jakkolwiek długo by rządzili, jakąkolwiek władzę
by skumulowali, dalej desperacko walczą z niby-wszechwładnym establishmentem,
czyli elitą. W tych krajach opozycja ulega swoistemu szantażowi moralnemu i
odgrywa rolę napisaną przez autokratów, jakby przepraszała, że żyje. A tu nie
ma co przepraszać, bo toczy się właśnie walka o życie, w naszym przypadku
polskiej inteligencji i polskiej klasy średniej. Elita i klasa średnia w
dojrzałych demokracjach są fundamentem stabilizacji i gwarancją ciągłości. W
autokracjach są wyłącznie barierą dla rządzących, dążących do wszechwładzy.
Dlatego obrona nauczycieli i wspieranie ich protestu nie powinny być
wyłącznie kwestią solidarności, szlachetności i empatii. To kwestia oczywistego
interesu państwa, które potrzebuje dobrej edukacji, i interesu narodu, który
musi chronić i umacniać swą elitę.
Popierajmy więc nauczycieli nie
tylko dla nich, ale dla siebie.
Tomasz Lis
Ostatni dzwonek
Tegoroczne Święta odbędą się
w cieniu strajku. W każdej polskiej rodzinie są dzieci w wieku szkolnym, więc
trwający już drugi tydzień masowy protest nauczycieli dotyka prawie wszystkich.
W zasadzie jest niemożliwe, aby
strajk wygasł przed Wielkanocą, nawet jeśli niektórzy nauczyciele i szkoły
wrócą do zajęć. Fakt, że premier Morawiecki ostentacyjnie nie znalazł dotąd
„czasu” na spotkanie ze strajkującymi nauczycielami, wyraźnie określa intencje
władz. PiS ewidentnie liczy na złamanie strajku, zmęczenie i zwątpienie
strajkujących, rozbicie solidarności między nauczycielami i szkołami. Liczy na
skuteczną presję finansową, także na naciski rodziców, straszonych
niedopuszczeniem dzieci do matur, „zawaleniem roku”, chaosem przy rekrutacji
do liceów i na studia.
I zapewne dokładnie obserwuje sondaże. Na razie poparcie dla
strajkujących rozkłada się według linii podziału politycznego. W elektoracie
PiS trzy czwarte ankietowanych potępia strajk; dokładnie odwrotnie jest wśród
potencjalnych wyborców antyPiSu. Ta polaryzacja jest zapewne dla Jarosława
Kaczyńskiego kolejnym powodem, żeby nie ustępować.
Nie przypadkiem rusza właśnie,
opłacana z publicznych pieniędzy, kampania promująca tzw. piątkę Kaczyńskiego.
Bez względu na formę, przekaz będzie mniej więcej taki: dajemy pieniądze, ale
to my sami decydujemy, co komu i kiedy. Jednocześnie cały aparat propagandowy
partii dostał dyspozycje, aby - mających jednak jakiś moralny dyskomfort -
codziennie przekonywać, że strajk jest zwykłą przedwyborczą akcją Schetyny, że
nauczyciele, którym przecież rząd obiecuje podwyżki („do 8 tysięcy”, jak mówiła
premier Szydło), są zmanipulowani przez postkomunistów z ZNP, że sprzeniewierzyli
się zawodowej etyce, są egoistami, nieskłonnymi „pracować dla idei” - i co tam
jeszcze komu przyjdzie do głowy i na język.
Wielu nauczycieli, wiemy, bardzo źle znosi te krzywdzące, często
obrzydliwe ataki; są zaskoczeni, że można w taki sposób kłamać, pomawiać,
poniżać. Na szczęście jest i druga strona: nie brakuje fantastycznych,
wzruszających gestów solidarności z protestującymi; rozkręca się zbiórka
pieniędzy na społeczny fundusz strajkowy. Ważna stała się też samorządowa i
rodzicielska samopomoc, przejmowanie opieki nad dziećmi, organizowanie im
atrakcyjnych zajęć, także asysta w przeprowadzeniu egzaminów. To ułatwia
kontynuację strajku.
Odkąd nauczyliśmy się lepiej rozumieć PiS, wiemy jednak, że prezes nie
da sygnału do odwrotu, zanim - już nie pamiętam czyja to metafora - nie będzie
miał wody powyżej nosa. Kaczyński na ostatniej partyjnej konwencji nawet się
nie zająknął na temat szkolnego strajku. Po raz kolejny mógł demonstrować
„nienawistne milczenie”. Ale problemem nie jest sam Kaczyński, którego
patologiczny styl uprawiania polityki znamy od dziesięcioleci, lecz to, że
kilka milionów ludzi go popiera, a nawet - sądząc z masy internetowych wpisów -
odnajduje w przyłączaniu się do nagonki na nauczycieli złośliwą satysfakcję.
To kolejna „dobra zmiana”: w polskiej tradycji zawsze silny był odruch
solidarności z protestującymi, popierania„strony społecznej” przeciw „stronie
rządowej”. Kaczyńskiemu udała się niezwykła sztuka: przekonał swoich zwolenników,
że polityka to nie jest spór o sposób urządzania kraju, tylko, w istocie,
starcie moralne, gdzie każdy przeciwnik jest – jak to zwerbalizował senator
Bierecki - „niegodny należeć do naszej wspólnoty narodowej”. Bez końca snuta
jest opowieść (także na lubelskiej konwencji PiS), że trwa starcie ludu,
reprezentowanego przez PiS, z potężnymi, w gruncie rzeczy wciąż sprawującymi
władzę elitami (nawet jeśli te elity zarabiają po 2 tys. miesięcznie, jak
nauczyciele). Lecz głębiej tkwi jeszcze coś: sięgająca samych podstaw
antyliberalnej rewolucji PiS, zasadnicza zmiana stosunku do wykształcenia.
Od narodzin III RP dominował
w Polsce dogmat kształcenia jako najlepszej drogi do kariery i pozycji
społecznej. Bez względu na liczne późniejsze rozczarowania, związane z inflacją
dyplomów, do dziś nowa klasa średnia ma wręcz obsesję na punkcie edukacji
swoich dzieci, doboru szkół, zajęć pozalekcyjnych, uzbrajania młodych ludzi w
rozmaite kompetencje, które powinny im pomóc w odniesieniu życiowego sukcesu.
PiS werbalnie nie potępia tych starań, ale w każdym niemal politycznym
przekazie kwestionuje stojącą za nimi aksjologię: pragnienie osobistego awansu,
indywidualną zapobiegliwość, potrzebę samorealizacji, niezależności, ambicję.
Powyżej stawia „wspólnotę” - to słowo obracane jest na wszystkich partyjnych
konwentyklach - uosabianą przez państwo i jego kierownictwo. To władza ma być
dysponentem karier, społecznego prestiżu, dobrobytu. Więc i szkoła, poza
dostarczeniem pewnego quantum wiedzy o świecie, powinna być przede wszystkim
ośrodkiem wychowania „dla wspólnoty” - formowania postaw patriotycznych,
etycznych (religijnych), propaństwowych, konformistycznych. Nauczyciele
mieliby być raczej funkcjonariuszami państwa niż „spolegliwymi opiekunami”
przewodnikami dla młodych ludzi, z których powinni wyrosnąć świadomi obywatele
i odpowiedzialni dorośli. Złamanie strajku nauczycieli (połączone z czekającą
już za progiem „deformą oświaty”), przybliżyłoby zmianę charakteru polskiej
szkoły: z liberalnej na narodową, z kształcącej na formującą, z publicznej na
rządową. Nie wierzę, aby to się ostatecznie powiodło, ale czekałyby nas kolejne
lata konfliktów i degradacji oświaty. Taka jest także stawka obecnego protestu.
Wobec nieustępliwości władz
strajk szkolny w obecnej formie zapewne będzie tracił impet. Nie wiem, czy to
jest emocjonalnie i organizacyjnie realne, ale wyobrażam sobie, że wobec tego
można by było strajk zawiesić - również po to, aby spokojnie przeprowadzić
matury - i zapowiedzieć kontynuację od września. Akurat wtedy wywołany przez
PiS szkolny kryzys dwóch roczników, więc i desperacja rodziców, sięgną zenitu;
zaś do wyborów parlamentarnych zostanie ledwie parę tygodni. I prezesowi woda
podejdzie powyżej nosa. Pewnie po drodze warto by też zorganizować oświatowy,
społeczny „okrągły stół” i rozmawiać nie tylko o zarobkach - żeby na wrzesień
(i na wyborczy październik) mieć już konkretne propozycje. Widać, że nacisk na
PiS może ewentualnie przynieść jakieś doraźne ustępstwa, lecz o przyszłości
polskiej szkoły, celach kształcenia, warunkach i sensie pracy nauczycieli
zadecydują ostatecznie wybory. Edukacja została przez PiS wpisana do polityki i
tego sporu nie da się już od polityki oddzielić.
Jerzy Baczyński
Rach-ciach
Sytuacja w Polsce jest teraz
wyjątkowo normalna. Nadszedł Wielki Tydzień i przez siedem dni sobie postoi, a
my będziemy czekać na wielkanocny stół z rzeżuszką, barankiem i kraszankami. W
zgodzie narodowej, podzieleni jednym jajkiem, wycałujemy się, śpiewając „Wesoły
nam dziś dzień nastał”. Następnego ranka dyngusowym śmichom-chichom nie będzie
końca. Hej, święta, święta, Alleluja.
Nie upadłem na głowę, tylko opisałem Wielkanoc, jaką rozwiesił nam
przed oczami premier, zanim w ostatnią niedzielę odleciał do Brukseli.
Trzeba tylko, by nauczyciele
przerwali strajk. Choćby na jakiś czas, przecież „zaraz po świętach chcemy
ruszyć z inicjatywą okrągłego stołu” - powiedział Mateusz Morawiecki. Teraz
najważniejsze jest dobro polskich dzieci; my, dorośli, odłóżmy więc spory na
bok - zaproponował. Oczywiście ma rację. Gdy te spory będą leżały na boku, to
na drugim boku zaczniemy sobie spokojnie opowiadać, jak bardzo jesteśmy silni
gospodarczo, bo na szczęście mamy złotówkę, a nie słabnące euro. Kłamstwem i
straszeniem, że opozycja za chwilę wprowadzi obcą walutę, a ceny niebotycznie
podskoczą - wiadomo
- PiS chce zagłuszyć strajk w
edukacji. Podobnie jak KNF, Srebrną, Puszczę Białowieską i wyroki Trybunału
Sprawiedliwości UE. Dla pewności partia rządząca nie wspomina o pewnym
drobiazgu - do wprowadzenia euro trzeba byłoby zmienić polską konstytucję. I po
co to długie ględzenie o czymś, czego i tak na razie nikomu zrobić się nie da?
Przypomnę jeszcze, że gdy pół roku temu, przed 11 listopada, policjanci
masowo zaczęli chorować, żadnego stołu u stolarza nie zamawiano. Rach-ciach
dano porządne podwyżki i następnego dnia wszyscy wyzdrowieli. Z nauczycielami
będzie znacznie trudniej, bo oni strajkują nie tylko z powodów finansowych.
Trójka partaczy - Kaczyński, Szydło, Zalewska - dwa lata temu w obłąkanym
pośpiechu rozpoczęła demontaż systemu oświaty. Efekty przeszły najbardziej
czarne przewidywania. Nikt wtedy nie mówił o dobru dzieci, bo te zmiany z
definicji miały być wspaniałe. Teraz partacze wskazują winnych nauczycielskiego
strajku, bo w PiS rządzi zasada: jeśli ktoś został pobity na ulicy, to trzeba
ukarać pobitego. Nazywa się więc przewodniczącego ZNP Sławomira Broniarza podnóżkiem
Schetyny, ogłasza uśpionym szpiegiem postkomuny, przedstawia jako terrorystę z
karabinem, który chce wysadzić w powietrze polską szkołę i wykorzystuje do tego
dzieci. Wspomnę tylko, że wśród autorów tych brudów jest dwóch profesorów
Uniwersytetu Jagiellońskiego i jeden wiceminister kultury.
Rozumiem, że protestujący są w tragicznej sytuacji. Z jednej strony
wiedzą, jak zakończył się strajk okupacyjny matek i opiekunów
niepełnosprawnych dorosłych w Sejmie. Z drugiej - wbrew temu, co szczekają
funkcjonariusze PiS - czują odpowiedzialność za młodzież i jej przyszłość.
Walczą również o szacunek dla siebie, swojego zawodu i o to, by do szkół
przychodzili uczyć najlepsi.
Chciałbym, żeby nauczyciele
wytrzymali, żeby się nie dali zmanipulować ministerialnym kanciarzom, którzy
właśnie zwijają manatki z nadzieją na Brukselę. Co się stanie, jeśli w maju nie
dojdzie do egzaminów maturalnych? Stanie się źle. Ale jeśli strajk zakończy się
triumfem PiS, to będzie jeszcze gorzej. Nie zazdrościłbym naszej partii
rządzącej takiej wygranej. Przed oczami wciąż mam te tysiące kwiatów, wiwatów i
gratulacji, gdy Beata Szydło wracała zwycięsko z wyborów szefa Rady
Europejskiej z rezultatem 1:27.
Stanisław Tym
Tak idzie ta gra
W każdej partii tkwi większy lub mniejszy
pierwiastek samobójczy, dla niepoznaki określany przez jej członków jako
godność, honor i tożsamość.
Nauczyciele ogłosili spór
zbiorowy z rządem 10 stycznia 2019 r. Swoją „piątkę” Kaczyński ogłosił 23
lutego. Rząd miał więc półtora miesiąca na uwzględnienie w „piątce” potrzeb
nauczycieli.
Nie zrobił tego, rozdał 45 mld zł
i bezczelnie oświadczył, że pieniądze „wyszły”, a budżet nie jest z gumy.
Cynizm - nawet jak na ten rząd - wyjątkowy.
Od lat nie chadzam na
konwencje partyjne, ale dwa tygodnie temu zrobiłem wyjątek i wziąłem udział w
głównej konwencji Koalicji Europejskiej na warszawskim Żeraniu. Dlaczego?
Odpowiedzią jest fragment mojego felietonu zamieszczonego na łamach POLITYKI w
marcu 2017 r., a zatytułowanego „Wszystko (prawie) w rękach Schetyny” (POLITYKA
9/17): „Z PiS można wygrać, ale tylko działając wspólnie. Wystawiając wspólne
listy, a w wyborach większościowych - wspólnych kandydatów. (...) Partyjne
partykularyzmy potrafią zniszczyć najbardziej oczywiste porozumienie - i
wszyscy przegrają. (...)
Na Platformie spoczywa największa
odpowiedzialność (...) za przedwyborcze porozumienia. Ta rola - rola lidera -
wymaga samoograniczenia i poszanowania mniejszych partnerów, którzy z kolei
muszą przyjąć do wiadomości swój mniejszościowy status. To trudne, ale stawką
po raz pierwszy od 1989 r. nie jest zwykłe przejęcie władzy, ale pokonanie
autorytaryzmu i uchronienie Polski przed marginalizacją”.
Wiem, że publiczne zachwycanie się własną przenikliwością to przypadłość
zawstydzająca i pragnę zapewnić Czytelników, że bardzo się wstydzę. Jedyne, co
mnie usprawiedliwia, to fakt, że po dwóch latach postulowania i uzasadniania
potrzeby wyborczego porozumienia demokratycznej opozycji koalicja taka wreszcie
powstała, a i tytuł felietonu się sprawdził. Wbrew bowiem temu, co czytam w
wielu komentarzach, największego problemu nie stanowiło bynajmniej
przyciągnięcie na wspólne listy mniejszych partii, ale zrobienie dla nich
miejsca przez samoograniczenie się Platformy Obywatelskiej. Osobny start
Nowoczesnej czy Zielonych nie dawał im przecież żadnych szans na sukces, a co
do lewicy i ludowców, to choć dysponują większym poparciem, gwarancji samodzielnego
przekroczenia progu też nie mają. Jednoczenie powinno więc pójść gładko, jest
wszakże jeden problem: w każdej partii tkwi większy lub mniejszy pierwiastek
samobójczy, dla niepoznaki określany przez jej członków jako godność, honor i
tożsamość. Wartości te pozostają nienaruszone, jeśli partia wiodąca odstąpi
mniejszemu koalicjantowi odpowiednią liczbę dobrych miejsc na wspólnych listach
wyborczych - z reguły większą, niż wynikałoby to z jego rzeczywistej siły.
Jeśli nie - dotknięty na honorze, godności i tożsamości koalicjant może
zadeklarować osobny start, nawet jeśli wie, że z honorem i godnością polegnie.
Tak właśnie idzie ta gra.
Dlaczego więc tym razem się udało? Bo Grzegorz Schetyna, o co wcześniej
mało kto go podejrzewał, potrafił się cofnąć. Nie spotkały go za to w PO
oklaski, ale dzięki temu powstała Koalicja Europejska. Nie znaczy to, że
skończyły się kłopoty, ale o tym kiedy indziej.
Wracając do samej konwencji,
została dobrze przygotowana i sprawnie przeprowadzona. Wszyscy mówcy starali
się nawiązywać do wiodącego hasła Koalicji: „Przyszłość Polski. Wielki wybór” i
na przykładach udowadniać, na czym w istocie ten wybór polega. Jak dla mnie,
palma pierwszeństwa należy się Włodzimierzowi Czarzastemu za „wybór między
tymi, co książki palą, a tymi, którzy je czytają”. Choć z drugiej strony hasło
to może nie przemówić do 60 proc. rodaków, którzy - jak wykazały opublikowane
niedawno badania - w ubiegłym roku nie przeczytali żadnej książki.
Poza tym dużo i źle mówiono o partii prawych i sprawiedliwych, co nie
dziwi, bo powody są. Z tego chóru krytyków wyłamała się niespodziewanie Janina
Ochojska, proponując, aby „nie mówić o PiS-ie, bo nie warto”, ale rozmawiać o
10-punktowym europejskim programie Koalicji. Program rzeczywiście sympatyczny,
ale ta batalia, Szanowna Pani Janko, nie będzie bitwą na programy ani nawet na
kompetencje kandydatów, ale właśnie na emocje - czyli kto bardziej przeciwnika
przydusi i odbierze mu tlen. Smutne, ale co poradzić?
„Wiosna, ach to ty!” -
śpiewał Marek Grechuta, a z nim kilka tysięcy uczestników założycielskiej
konwencji Roberta Biedronia. Konwencja była świeża, sympatyczna i
energetyczna, wiosenne słoneczko grzało mocno i przyjemnie. Minęło kilka
tygodni i nie jest już tak fajnie. Buńczuczne zapowiedzi „Będę premierem” i
„Celujemy w 20 proc.” ucichły, sondaże są bardzo niestabilne (od 4 proc. do 14
proc.!), a stwierdzenie Biedronia, iż w wyborach do Parlamentu Europejskiego
liczy na cztery mandaty, zaś sukcesem będzie zdobycie sześciu miejsc, oznacza,
że spodziewa się poparcia w granicach 7 proc. Obawiam się, że i tego może nie
być, jeśli w dalszym ciągu kampania będzie głównie polegała na kopaniu po
kostkach Koalicji Europejskiej. Rzecz w tym, że potencjalni wyborcy Wiosny mogą
alternatywnie głosować na KE i źle przyjmują opowieści o „leśnych dziadkach”
czy atak pani Spurek (skądinąd zasłużonej dla obrony praw obywatelskich) na
europosłankę SLD Krystynę Łybacką („nic tam nie robi”), która właśnie została
wybrana przez europarlament na najlepszą posłankę w dziedzinie edukacji!
Robercie i Wiosno, nie idźcie tą drogą! Głoście i trzymajcie się tego, w
czym jesteście najbardziej wiarygodni: walki o świeckie i niedyskryminujące
państwo.
Prezes znów straszy
wprowadzeniem waluty euro. Liczy na polemikę i nowe podziały. Proponuję nie
podejmować dyskusji.
Gdy nie ma dopływu
zainteresowania, prezes usycha.
W naszym nieustającym
konkursie o tytuł „Idiotyzmu Miesiąca” jak zwykle tłoczno od kandydatów. Jeden
z nich wszakże wyraźnie zdominował konkurencję. To bliżej nieznany, skromny i
dociekliwy pracownik TVPiS, który specjalnie dla „Wiadomości” dokonał
wstrząsającego odkrycia. Po ogłoszeniu, że rząd PO-PSL ukradł VAT w kwocie 250
mld zł, wydawało się, że nic gorszego poprzedniego rządu spotkać już nie może.
A tu proszę: „Wiadomości” oświadczyły, że każde polskie dziecko straciło 48
tys. zł, a to dlatego, że rząd PO-PSL od początku swojej kadencji. nie
wprowadził 500+! Organizatorzy konkursu podejmują starania, aby puchar i dyplom
autorowi tej wiadomości wręczył osobiście minister Marek Suski, który w tym
konkursie zwyciężał już wielokrotnie.
Marek Borowski
Afrykańskie selfie
Świat obiegło niedawno
niezwykłe zdjęcie: gromadka wesołych afrykańskich dzieci na spękanej ziemi,
robiących sobie selfie gumowym klapkiem. Na czele sfotografowanej grupki stoi
kilkuletni chłopiec, właśnie zdjął klapek z nogi i trzyma go nad głową tak, jak
trzyma się smartfona przy robieniu selfie. Tuż za nim kilka dziewczynek i chłopców,
pozujących do „robionego klapkiem” selfie z uśmiechem, robi słodkie miny i
dziubki.
Dziecięca wyobraźnia nie zna limitu. Gdy w 1961 roku przywódca
komunistycznych Niemiec Walter Ulbricht polecił zbudować mur odcinający
zachodnią część Berlina od komunistycznej reszty świata, dzieci z pobliskich
podwórek bawiły się, stawiając swoje własne murki z cegieł. Te po
komunistycznej stronie wybierały potem spośród siebie „wrogów ludu” i
„zdrajców”, ustawiały ich pod murkami i „strzelały” do nich z patyków
imitujących karabiny. Te po zachodniej - burzyły murki siarczystymi kopniakami
zaraz po zbudowaniu.
To, że dzieci naśladują dorosłych, wiadomo powszechnie. Że dokładają do
tego swoje imaginacje i tworzą w ten sposób własny świat - też. Wierzę Biereckiemu,
że nie miał na myśli fizycznej eksterminacji ludzi w komorach gazowych, kiedy
mówił „nie ustaniemy, aż doprowadzimy do pełnego oczyszczenia Polski z ludzi,
którzy nie są godni należeć do naszej wspólnoty narodowej”. Rzecz w tym, że on
nadal nie rozumie, iż to, co powiedział, jest straszne. Ze owo zdanie ma w
sobie bakcyla eksterminacji, czy mu się to podoba, czy nie. I ta treść w
Biereckim mieszka, podobnie jak „odszczurzanie z ludzi” mieszka w Kuchcińskim.
Niech sobie obaj wyobrażą, że z przeciwnej strony pada zdanie „nie ustaniemy,
aż doprowadzimy do pełnego oczyszczenia Polski z Biereckich, Mazurków czy
Kuchcińskich, którzy nie są godni należeć do naszej wspólnoty narodowej”, to
może im to coś powie. Niech sobie wyobrażą, że usłyszałyby to miliony Polaków,
w tym małe polskie dzieci, w tym także ich własne wnuki.
Przed laty stałem w kolejce w domu towarowym Junior. Przede mną sunęła
30-letnia kobieta z małym chłopczykiem na rękach. Zniecierpliwiony dzieciak powiedział
nagle na głos „Kurrrrwa!”. Matka zbladła. „Cieli o bądź!” - warknęła. Na to
maluch powtórzył „kurwę” kilkakrotnie i to jeszcze donośniej, wyraźnie bawiąc
się świeżo nabytą umiejętnością prawidłowego wymawiania głoski „r”. Matka
spalona ze wstydu odwróciła się do mnie i przepraszająco wyznała: „Nie wiem, co
mu jest, nie wiem, skąd to wziął, przepraszam”. Nie musiała. Dzieciak nie był
winien.
Hektolitry agresji, nienawiści i pogardy wlane w ostatnich latach w
polskie głowy będą w nich bulgotać jeszcze przez pokolenia. Nawet jeśli
niektórzy dorośli postarają się zapomnieć, dzisiejsze dzieci zaserwują nabyte w
tych latach treści innym ludziom w przyszłości. Tak po prostu jest. Nie
jesteśmy idealnym gatunkiem. Poruszamy się na smyczy otaczających nas
obyczajów, języka i treści płynących z ust innych. Niektórzy ludzie rzucają
oszczercze oceny, jakby voodoo je im podesłało. Inni ludzie kulą się wtedy z
bólu, choć chcą dobrze. Oszczerstwa serwuje się cynicznie, z lekkością puchu,
aż do całkowitego przenicowania świata, w którym prawda nazywana jest
kłamstwem, a kłamstwo prawdą. Trzeba mieć naprawdę wątłe IQ, by ufać, że tej
procedury nie widać, panie Sasin.
Parę dni temu pewna dziewczyna zadała pytanie Barackowi Obamie: „Wszyscy
chcemy, żeby świat był lepszy. Jaki on może być, jak już będzie lepszy?”.
Obama po chwili zastanowienia odpowiedział: „A może zawsze jest najlepszym z
możliwych?”. I dodał: „Świat jest, jaki jest. Teorie nie mają znaczenia, bo
pewne rzeczy dzieją się tuż obok i to jest świat. Jako ludzie jesteśmy dość
prymitywnymi istotami, znamy raptem 100 może 150 osób i to jest cały świat
według nas. Gdzieś obok chłopak szuka pracy, matka nie ma na leki, dziewczyna
jest w depresji. Staram się naprawiać te małe rzeczy, a nie naprawiać cały
świat”.
W Polsce polityk sieje pogardę wobec nauczycieli, co widzą uczniowie.
Mówi o sędziach i lekarzach „złodzieje”, co słyszy młodzież. Mówi o
eksterminacji konkurentów. Nienawistne słowa płyną z ekranów bezustannie. Nie
ma tu afrykańskiego selfie. Takie coś nie znika i być może młodzi odwiną to w
przyszłości z nawiązką. Zetknąłem się kiedyś z dzieckiem, które w szkole
okładało bezustannie inne dzieci. Gdy zwróciłem na to uwagę jego matki,
odpowiedziała: „Nie wiem już co robić, ojciec mu spuszcza wpierdol codziennie i
nic nie pomaga”.
Zbigniew Hołdys
Gazem czy maczetami
Nie ustaniemy, aż nie
doprowadzimy do pełnego oczyszczenia Polski z ludzi, którzy nie są godni
należeć do naszej wspólnoty narodowej” - powiedział senator PiS Grzegorz
Bierecki podczas obchodów 9. rocznicy katastrofy smoleńskiej. Na tle biało-czerwonej
flagi i asysty honorowej Wojska Polskiego.
Pod wpływem fali oburzenia, jaką wywołały jego słowa, ten wszechwładny
przewodniczący senackiej komisji finansów, a zarazem twórca systemu SKOK,
zaplecza finansowego PiS, który kosztował już polskich podatników 5 miliardów
złotych, oświadczył w kontrolowanym przez siebie portalu braci Karnowskich:
„Przepraszam, że moje słowa mogły zostać źle odczytane”. Tłumacząc na język
polski: „Pocałujcie mnie w dupę”. I rytualnie dodał, że jego słowa zostały
„wyjęte z kontekstu”. Akurat kontekst jest łatwy do sprawdzenia i jakkolwiek by
go studiować, wychodzi na to, że senatorowi Biereckiemu nie wystarcza
wyprowadzanie milionów ze SKOK-ów, ale chciałby jeszcze wprowadzić do Polski
rozwiązania hitlerowskie.
Wiadomo, że w porządnym sporze należy unikać reductio ad Hitlerum, czyli
porównywania do Hitlera czy nazistów, bo zamyka to dyskusję. Pytanie, z czym
można zestawić postulaty polityka PiS? Weźmy antysemicką kampanię i czystkę
1968 roku, skutkującą emigracją tysięcy obywateli polskich pochodzenia
żydowskiego. Zaczęła się od słynnego przemówienia I sekretarza PZPR Władysława
Gomułki: „W związku z tym, że agresja Izraela na kraje arabskie spotkała się z
aplauzem w syjonistycznych środowiskach Żydów - obywateli polskich, którzy
nawet z tej okazji urządzali libacje, pragnę oświadczyć, co następuje: nie
czyniliśmy i nie czynimy przeszkód obywatelom polskim narodowości żydowskiej w
przeniesieniu się do Izraela, jeżeli tego pragnęli. Stoimy na stanowisku, że
każdy obywatel Polski powinien mieć tylko jedną ojczyznę - Polskę Ludową.
Podziela to olbrzymia większość obywateli polskich narodowości żydowskiej i
służy wiernie naszemu krajowi. (...) Ale nie chcemy, aby w naszym kraju
powstała piąta kolumna”.
Ładnie, ale jednak w porównaniu z senatorem Biereckim bardzo delikatnie,
bo Gomułka jednoznacznie zalecał tylko emigrację i to konkretnej grupie:
Żydom, ale też nie wszystkim, jedynie tym, którym nie podoba się władza
komunistyczna. Polityk PiS mierzy szerzej i zostawia chętnym pole do
kreatywnej interpretacji, kogo należy się pozbyć i jakimi metodami. Pewnie
typy są oczywiste. Numer jeden to Bianka Mikołajewska, dzisiaj dziennikarka
OKO.press, przez lata opisująca biznesy senatora Biereckiego, nękana przez jego
prawników i szkalowana przez jego media. A potem jak leci; wedle gustu:
elektorat opozycji, dawna Komisja Nadzoru Finansowego, próbująca zapanować nad
SKOK-ami z Wojciechem Kwaśniakiem na czele, który niechybnie uprości życie
senatorowi Biereckiemu i sam się pobije do nieprzytomności, niewierzący w
zamach smoleński, zwykli niewierzący zresztą też, dziennikarze mediów
niepisowskich, geje, strajkujący nauczyciele, ofiary księży pedofilów,
wegetarianie, cykliści i kto tam jeszcze podpadł senatorowi Biereckiemu i
Słońcu Żoliborza.
Jak wspomnieliśmy, towarzysz Gomułka to mięczak przy naszym bohaterze.
Jakoś rywalizację by wytrzymali propagandyści osławionego rwandyjskiego Radia
Tysiąca Wzgórz. Ta rozgłośnia nacjonalistów Hutu długimi miesiącami szykowała
grunt pod ludobójstwo Tutsich nieustającą codzienną mową nienawiści, a gdy
wybiła godzina mordu, na żywo kierowała bojówkarzami, wskazując, gdzie
jeszcze mogą kryć się żywi „niegodni należeć do wspólnoty narodowej”. Dzielnych
wojów z maczetami wspierała piosenką: „Wszyscy Tutsi zginą. Znikną z powierzchni
ziemi. Zniszczymy ich bronią. Powoli, powoli, powoli, zabijemy ich jak
szczury”.
Senatora Biereckiego bronił marszałek Karczewski, który zrozumiał z jego
mowy tyle, że kolega mówił o pojednaniu. Z kolei rzeczniczka Mazurek, znana z
tego, że nie popiera, ale rozumie faszystowskich bojówkarzy bijących działaczy
opozycji, atakowała dziennikarzy, dlaczego nie pytają o słowa polityków
opozycji. Minister Brudziński początkowo uznał wypowiedź Biereckiego za
„głupią” i oczekiwał przeprosin, ale zaraz potem chwilowy napad przyzwoitości
mu minął i wezwał Grzegorza Schetynę do przeproszenia za słowa o „pisowskiej
szarańczy”.
W starym radzieckim dowcipie pracownik fabryki samowarów opowiada, że
wnosi z pracy części, aby złożyć sobie sprzęt w domu i jakkolwiek by się
starał, to zawsze mu wychodzi kałasznikow. Cokolwiek by zrobić z mową
Biereckiego, to na końcu i tak wychodzi to, co wychodzi.
Marcin Meller
Nekrologów nie czytam
Przyjaciołom - lekarzom
Kiedyś moją ulubioną częścią
gazety były strony sportowe, resztę wyrzucałem. Słuchając radia, czekałem, aż
skończą nudzić o tym, co wczoraj robił pierwszy sekretarz, i poruszą to, co
ważne: Chromik, Drogosz, Królak. Dzisiaj jest - niestety - odwrotnie. Tak zwany
grzbiet sportowy pozostawiam nietknięty, natomiast moją ulubioną lekturą stały
się dodatki o zdrowiu, a raczej o jego braku, sponsorowane przez firmy
farmaceutyczne.
Dzięki temu jestem na bieżąco i nie wychodzę na barana. W moim kółku
towarzyskim rozmowy zaczynają się od Kaczyńskiego i Spółki, żeby płynnie
przejść do kolana, stawu biodrowego, polineuropatii lub podagry. Przyjęliśmy
wśród przyjaciół niepisaną regułę - w towarzystwie każdy ma prawo opowiedzieć o
jednej chorobie i o jednym wnuku. Wnuki to istna epidemia. Choroba naszej
cywilizacji. Dawniej chyba nie było tyle wnuków. W latach 50., w październiku,
w marcu, nawet w grudniu, nie było tyle wnuków i wnuczek co dzisiaj. Gdzie
spojrzeć - wnuki. Jedni dziadkowie skarżą się, że wnuki nie chcą z nimi
rozmawiać (- Jak w szkole? - Dobrze. - Obiadek w szkole zjadłeś? - Tak. - A co
było na obiad? - Nie pamiętam...). Inni dumnie opowiadają o wspólnych wyprawach
do Luwru i do Wieliczki, ich genialne wnuki pożerają książki, mogą godzinami
jeść „Śniadanie na trawie”, ja zaś mogę tylko zaśpiewać: „A mój chłopak piłkę
kopie, wczoraj bramki strzelił dwie.”.
Ze względu na zanik pamięci do nazwisk prowadzę alfabetyczny spis
telefonów znajomych lekarzy wedle specjalności - od Alzheimera do Zawałów.
Jeżeli na przykład mam ochotę spotkać się na kawie z moim przyjacielem prof.
Eugeniuszem Butrukiem, słynnym gastroenterologiem, to NIE zaglądam jak dawniej
do kalendarzyka pod literę „B”, gdyż już nie pamiętam, jak mój przyjaciel się
nazywa, tylko co mi dolegało wtedy, kiedy go poznałem, czyli pod „Ż” jak
żołądek. Dzięki temu moje dane osobowe pozostają tajemnicą jak Enigma.
Kiedyś zwierzyłem się przyjaciółce z lat szkolnych, prof. Ewie
Kuligowskiej (wybitna radiolożka z Boston University, doktor honoris causa
rodzimego Uniwersytetu Medycznego itd.), że mam problem natury urologicznej.
- To musisz pójść do Andrzeja, on jest najlepszy - mówi Ewa. Zapisuję więc
Andrzeja pod „U”, bo gdybym zapisał pod „A”, to nie pamiętając imienia ani
nazwiska, nigdy bym do niego nie trafił. (Lekarza od pamięci też mam, ale
zapomniałem, jak się nazywa). W końcu dochodzę do takiego stanu, że chciałbym
się wreszcie dodzwonić do jakiegokolwiek lekarza, bo dolega mi wszystko, mam
na co poskarżyć się każdemu. Wybieram na chybił trafił numer na „U”, bo chcę
rozmawiać z „A”. Odzywa się miły głos kobiecy. - Czy dodzwoniłem się do dr.
U? - pytam. - Pomyłka, tu gabinet profesora A - słyszę w słuchawce. „Aaa”, mówi
pani?
- Aaa, to przepraszam. Aaa na co
trzeba być chorym, żeby rozmawiać z profesorem B?
Ponownie wybieram
numer, a ręce mi drżą (drżenie samoistne - patrz „N” jak „neurolog”). - Czy to
gabinet profesora A? - Wrong number, this is the residence of professor
Kuligowska and doctor John Noble. - You mean in Boston?! - No, in Warsaw. O, cholera. Kajam się po angielsku,
wyjaśniam, że ręce mi się trzęsą i robię częste pomyłki. Zawału można dostać.
Zawał? To musi być na „K” - kardiolożka! Jest! Profesor Stępińska. Zajęte. No
to prof. Katarzyna Biernacka. Dzwonię i ku mojej rozpaczy odzywa się męski
głos. Znów kogoś pomyliłem. - Czy to gabinet profesor Biernackiej? - pytam. -
Nie, to mieszkanie profesora Rużyłło. - Różyłło? To jak mam zapisać, pod „U”
czy pod „Ó”? - Pisz pan pod „R” - mówi profesor. I dodaje: To już może lepiej
ja pana zapiszę. Przez jedno „S” czy przez dwa?
Dzwonię więc do pani kardiolog na „B”, odzywa się. urolog na „B”. - Ale
ja nie chcę urologa na „B”, ja chcę doktor Agatę na „B”! Tylko ona mnie
rozumie! - Dr Agata na „B” już wyszła, ale mamy jeszcze numerki na dyżur
psychiatryczny, reflektuje pan? - Zwariować można. Nie, za psychiatrę
dziękuję. W moim ulubionym tygodniku „The New Yorker” (8 kwietnia) przeczytałem
właśnie rozprawę o tym, jak pewną studentkę Harvardu, imieniem Laura, psychiatrzy
starali się wyleczyć z choroby dwubiegunowej (zdaniem jednych) lub z
borderline (zdaniem drugich). Kilkanaście lat starań, kilkunastu lekarzy, 19
rozmaitych leków, kilkanaście kilogramów zyskanych na wadze i wreszcie
samobójstwo (też nieudane, Laurę odratowano). - To ja dziękuję, poczekam do
jutra na dr Agatę - mówię.
Kiedy wreszcie wieczorem mogę
sobie poczytać do snu, sięgam po „Rzeczpospolitą”. Nekrologów nie czytam, gdyż
boję się znaleźć własny. (Niektórzy od tego zaczynają lekturę gazety).
Znalazłem coś dla siebie: „Tani lekarz ostatniego kontaktu” Karoliny Kowalskiej.
Wyobraźcie sobie, że pomimo grubej kreski i „dobrej zmiany” nadal obowiązuje
Ustawa o cmentarzach i chowaniu zmarłych z 1959 (!) r. (Że też już wtedy
ludzie umierali. Śmierć jest stara jak świat).
Projekt nowej ustawy przewiduje, że zgon mógłby stwierdzać m.in.
kierownik zespołu ratownictwa medycznego. Naczelna Rada Lekarska uważa, że
ratownik medyczny nie ma prawa stwierdzać śmierci. We wszystkich krajach jest
to przywilej (dodajmy: wątpliwy) lekarzy. Chodzi o to, kto ma prawo wystawić
tzw. kartę zgonu, bez której nie warto umierać. Jeżeli prawo takie zyskają
ratownicy, „to będą wzywani do martwych”, a Pogotowie ma ratować żywych - przypomina
przewodniczący związku ratowników. Lekarze natomiast sygnalizują, że za
stwierdzenie, iż osoba nie żyje, i za wydanie protokołu mieliby dostawać około
40 zł brutto, a gdyby mieli wystawić też liczącą kilkadziesiąt pozycji kartę
zgonu - 80 zł brutto. Za takie pieniądze nie warto umierać. Rząd obiecuje
podwyżkę. Jak by powiedział premier Morawiecki: Przez osiem lat rząd Tuska nie
dopłacił do kart zgonu ani grosza. Ludzie umierali za bezcen. Teraz
przywracamy im godność.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz