sobota, 27 kwietnia 2019

Polskie drogi,Dzień po dniu,Ślepa kiszka,Plusy Kaczyńskiego,Święto Pracy,Szach i szok i Czcionki



Polskie drogi

Najbardziej fascynująca podróż, jaką kiedykol­wiek odbywali Polacy, nie byłaby pewnie fascy­nująca bez wielkich perypetii, jakie dopadły podróżujących.
   Szybko tych 15 lat zleciało. Od sztucznych ogni i euforii, przez dopłaty, autostrady, stadiony i lotniska, po swoiste zmę­czenie i zniechęcenie wielu, że kierunek może i słuszny, ale za bardzo i za szybko. Rocznica wejścia Polski do Unii Europej­skiej wypada niemal w przeddzień kolejnej fundamentalnej decyzji, którą musi podjąć naród. To chcemy być tak napraw­dę w tej Europie czy nie? Nie tylko w Unii Europejskiej z jej dopłatami, ale właśnie w Europie z jej wartościami. Bo o ile to pierwsze jest oczywiste, to to drugie już niekoniecznie.
   Gdy płonęła katedra Notre Dame, w Polsce zapłonął in­ternet. Odczytywanie znaków i podwórkowy mistycyzm - domokrążcy spiskowych teorii wpadli w ekstazę - oto do czego doprowadza odrzucenie chrześcijaństwa, oto skut­ki kryzysu Zachodu, usłyszeliśmy wyrafinowane diagnozy bliźniaczo podobne do tych, które w tym samym czasie ser­wowała kremlowska propaganda. Oczywiście, wśród pom­pujących w Polsce ten przekaz, obok fanatyków, wielu było zwykłych cwaniaków, korzystających z okazji, by zyskać poklask suwerena, którego sami uważają za niespecjalnie rozgarniętego. Ale poszukiwanie znaków miało charakter całkiem powszechny, co przecież znamy doskonale z cza­sów posmoleńskich.
   Poszukiwanie znaków tam, gdzie rządzi przypadek albo zrządzenie losu, wskazuje, jak dzielnie oparliśmy się nawał­nicy zwanej oświeceniem. Ale jeśli odpustowy mistycyzm nie wynikał wyłącznie z cynicznej gry, nie należy nadmiernie się z niego naśmiewać ani nim irytować. Także tacy jesteśmy. Nie zawsze racjonalni, postępowi, europejscy. A w tę wielką eu­ropejską podróż ruszyliśmy 15 lat temu wspólnie i albo dojedziemy do celu wszyscy, albo w ogóle.
   Ta teza może wywoływać odruch niezgody - wielu Polaków pragnie, co zrozumiałe, by natychmiast było u nas jak w Bar­celonie, Amsterdamie czy w Brugii, ale to są raczej strategie indywidualne i ucieczkowe. Bo owszem, można do Europy ru­szyć samemu albo z rodziną, nie oglądając się na resztę, moż­na sobie europejską enklawę zbudować u nas, nad Wisłą, ale na końcu wszystkich dopadnie taka Polska, jaka jest. Można nie przejmować się innymi, ale wtedy zdarzy nam się jakaś powtórka roku 2015, gdy część pasażerów głośno mówi, że tak jak dotychczas to oni jechać nie chcą.
   I tu dochodzimy do jednej z najważniejszych lekcji tego 15-lecia. Tempo naszej podróży do Europy mogą próbować narzucać jej najwięksi entuzjaści, ale tempo marszu określą w praktyce najwolniejsi i najbardziej sceptyczni. Powinno się o nich zadbać. I o to, jak żyją, i o to, co myślą. Trzeba im tłu­maczyć, co samo w sobie brzmi protekcjonalnie, ale i z nimi poważnie rozmawiać. Jak długo? Tak długo, jak trzeba. Ten wielki pomysł na europejską Polskę trzeba realizować cierp­liwie i metodycznie, dzień po dniu i rok po roku. Bo żadnego „wielkiego skoku” tu już nie będzie.
   Przyznaję, że mniej więcej na półmetku naszego marszu miałem poczucie, że już jest niemal doskonale - są lotni­ska i stadiony mamy Euro 2012, marzenia się spełniły. Ła­two było zapomnieć o wszystkich, którzy autostradą nie pojechali, bo opłaty były za wysokie, na mecz nie poszli, bo za drogie były bilety i nawet w fan zonie miejsc dla nich za­brakło. Droga do wolności - to banał, ale też bezcenna lek­cja - jest dużo bardziej kręta i wyboista niż autostrada, którą dumnie, ale i z pewną egzaltacją ochrzciliśmy Auto­stradą Wolności. Akceptacja owej wyboistości jest absolut­nie fundamentalna, jeśli chcemy dalej jechać we właściwym kierunku. Wymaga ona bowiem pokory i świadomości, że zaległości mamy naprawdę wielkie. W15 lat nie da się prze­skoczyć dziedzictwa rachitycznego oświecenia i równie ra­chitycznej u nas rewolucji przemysłowej, tak jak w 30 lat nie da się zaadaptować demokracji tak, by była ona duchem, a nie tylko zestawem artykułów i paragrafów. Mamy do po­konania dystans, jaki mamy, mamy zaległości, jakie mamy, mamy w plecakach taki, a nie inny balast. Wszystko to spra­wia, że nie da się pójść na skróty.
   Z powodu pożaru katedry Notre Dame prezydent Macron nie wygłosił wystąpienia, w którym miał ogłosić zamknięcie studiów magisterskich na słynnej elitarnej ENA, Ecole Na­tional d Administration, kuźni francuskiej elity. Cel - podjąć prawdziwą walkę z elityzmem. Jeśli ten problem ma Francja, to ma go i Polska. A czyjego wyrazem są żółte kamizelki, czy PiS, to w sumie mniej ważne. Macron do swego wystąpienia wróci. A katedra zostanie odbudowana jako symbol dziedzi­ctwa - europejskiego i chrześcijańskiego. Jak ważnego - to poczuły miliony Europejczyków, patrząc na płonącą katedrę.
Wracając do naszej podróży - jest fascynująca i oby trwała jak najdłużej. Idźmy więc dalej. Razem.
Tomasz Lis

Dzień po dniu

Układ kalendarza mamy taki, że ten podwójny, bar­dzo specjalny numer POLITYKI będzie w kioskach aż do 7 maja. Zawsze to trochę stresujące dla redaktorów gazety zastanawiać się, czy w tym czasie nie wydarzy się coś, na co już będziemy mogli zareagować tylko w internecie. Ot, choćby planowane na 26 kwietnia obrady „oświatowego okrągłego stołu”? Impreza wydaje się przedsięwzięciem czysto propagandowym mającym zagadać strajk szkolny, ale jednak różnym środowiskom związanym z edukacją nie wypada odmówić w niej udziału. Jasne, że autentyczne konsultacje powinny się były odbyć, zanim PiS, z nie­bywałą arogancją, przeprowadził trzy lata temu likwidację gimnazjów. Nie wiem, czy należy się nawet skwitowanie „lepiej późno niż wcale”, bo w żadne dobre intencje rządu tu nie wierzę. Ale może premier usłyszy chociaż trochę gorzkich słów? Może nauczyciele wykorzystają pretekst, aby strajk przełożyć (jak sugerowaliśmy) na wrzesień i przyjść już z dobrze przygotowaną listą postulatów, nie tylko płacowych?
Na pewno trzeba pilnie rozmawiać o tym, co dalej z polską oświatą, tylko że PiS wydaje się tu akurat najgorszym partnerem, bo i tak z ni­kim się nie liczy. To już lepiej umawiać się z opozycją. Jeśli nauczyciele wyjdą z tego strajku, upokorzeni, bez planu na przyszłość, dewastują­ce skutki dla oświaty będziemy odczuwać przez pokolenie.

Po 26 kwietnia - cokolwiek się wtedy wydarzy lub nie - wejdziemy w sekwencję symbolicznych dat, które może niekoniecznie trzeba publicznie celebrować, ale zauważyć, akurat w tym roku, warto. Taki świecki wielki tydzień. Więc najpierw 30 kwietnia, czyli „dzień podatni­ka”, ostatni termin rozliczenia PIT za 2018 r. Większość płatników już za­pewne tej czynności dokonała, ale na koniec sezonu PIT dowiadujemy się, że rząd cichcem (bo w wysłanym do Brukseli „programie konwer­gencji”) ujawnił plany ściągnięcia miliardów złotych, niezbędnych dla sfinansowania wyborczej „piątki Kaczyńskiego”. Czegóż tam nie ma? Zwiększenie składek emerytalnych od lepiej zarabiających oraz podat­ków od jednoosobowych firm; podwyższenie akcyzy na papierosy i al­kohol; ograniczenie wypłaty 13. emerytury tylko do roku wyborczego; a przede wszystkim likwidacja OFE i podatkowa konfiskata 15 proc. zgromadzonych tam przez lata oszczędności (uzysk 24 mld zł).
O tym, że Ministerstwo Finansów zmuszone będzie do kreatywnej księ­gowości na wielką skalę, pisaliśmy od razu po ogłoszeniu „prezentów Kaczyńskiego”, zakładając jednak, że rząd raczej sięgnie po pożyczki zagraniczne niż pieniądze obywateli. Zdecydowano, że koszty obecnej kampanii wyborczej przerzucone zostaną na przyszłe rządy, przyszłe pokolenia i przyszłe podatki. Podatnicy już chyba wiedzą, że to oni zapłacą „jarkowe”; więc 30 kwietnia jest datą złowróżbną.
   Następny dzień - 1 maja, tradycyjne święto związków zawodowych. Po raz pierwszy od lat obchodzone „pod strajkiem”. Jak „społecznie wrażliwy” rząd PiS potraktował nauczycielskie związki, widzieliśmy; mówiąc subtelnie - z buta. Ale masowy strajk pracowników oświaty potwierdził jedynie, że praktycznie cała sfera budżetowa zarobkami mocno odstaje od sektorów gospodarczych, a dziesiątki miliardów wydawane przez rząd lekką ręką na społecznie bezsensowne, wyborcze transfery bardzo budżetówkę rozeźliły i rozżaliły. Zanosi się na następne protesty; dlatego też rząd ćwiczy na nauczycielach technologię łamania, zagadywania, zastraszania protestujących. Ale, nawiązując do dawnych pochodów w Święto Pracy, „bój to nie jest ostatni”. Ludzie wciąż, tak się wydaje, chcą po prostu zarabiać godnie za dobrą pracę, a nie zależeć od łaskawych gestów władzy.

1 maja to w tym roku także 15. rocznica wejścia Polski do Unii Eu­ropejskiej. Ponieważ przypada na kilka tygodni przed wyborami do europarlamentu, na pewno będzie wykorzystywana do celów kampanijnych. PiS, choć - jak pokazuje nasz sondaż - nie jest już podejrzewany przez większość wyborców o zamiar jawnego polexitu, znajdzie zapewne jakąś kolejną formułę, aby Unię obrzydzać. Po „ideologii LGBT i lekcjach masturbacji” ostatnio odbywa się strasze­nie walutą euro, choć nikt w opozycji nie twierdzi, że mamy obecnie warunki do rezygnacji ze złotego. Niestety, PiS zapędza wszelką dyskusję o naszym miejscu i przyszłości w Europie w jakieś retoryczne maliny. A jednocześnie - jak zauważa prof. Aleksander Smolar - w sa­mej Unii rząd PiS jest marginalizowany. Koalicja Europejska ma więc powinność, aby wybory unijne wygrać. I szansę - zwłaszcza że jej kampanię bardzo ożywi przyjazd do Polski i planowane publiczne wystąpienia Donalda Tuska. W każdym razie warto tego dnia pomy­śleć ciepło o Matce-Unii i wywiesić, jako znak wyborczy, gwiaździ­sty sztandar.
   A propos, między 1 a 3 mamy 2 maja - Święto Flagi. Były już na ten dzień ćwiczone różne formuły patriotycznych obchodów i patriotycznych starć i nic się specjalnie nie osadziło. Rządzący PiS ma swoją koncepcję patriotyzmu - wykluczającego, dostępnego dla tych, „którzy bardziej kochają Polskę” - i jednocześnie przy każdej okazji próbuje zawłaszczać barwy biało-czerwone jako naturalnie przynależne „obozowi patriotycznemu". Dlatego to święto robi się coraz mniej przyjemne i mało uroczyste. Właśnie władza uchwaliła, aby polską flagą dekorować polskie kartofle w supermarketach; no, naprawdę, można się ugotować z dumy.
I już Święto Trzeciomajowe, Dzień Konstytucji, który powinien być w tym roku Dniem Opozycji. Nasz sondaż wskazuje co prawda, że dla większości Polaków sprawy ustrojowe nie są specjalnie ważne, lecz właśnie po to jest 3 maja, manifestacje, spotkania, wykłady, aby poziom ignorancji, czy też nonszalancji politycznej, obniżać. Zresztą dla Koalicji Europejskiej, broniącej dziś w Polsce unijnych standardów praworządności, naturalnym kierunkiem ewolucji jest przekształcenie się w Koalicję Konstytucyjną - na wybory jesienne. To się powinno zawiązać między 3 maja a 4 czerwca.

Będziemy zatem mieli w długi weekend serię pretekstów do po­litycznych rozmów przy majówkowym grillu. Ostrzegamy tylko, żeby nie przesadzać - także ze śladem węglowym. Ale - jak pisze Ewa Wilk - mimo całego towarzyszącego nam na każdym kroku niepokoju, oburzenia, lęku, wciąż (przynajmniej jako ludz­kość) żyjemy w najlepszym okresie historii. I nic jeszcze nie zostało przegrane. Nie musimy się podusić od smogu; nie musimy też prze­grać wyborów. Więc miłego wiosennego weekendu.
Jerzy Baczyński

Ślepa kiszka

Drogi Statystyczny Polaku Szaraku! Piszę do Ciebie wyłącznie z potrzeby ser­ca. Nie obawiaj się więc, że będę chciał Ci przysłać 300 zł w prezencie. Miałbyś wtedy ból głowy, i słusznie, bo wiedziałbyś, że w 2020 r. zwrócę sobie te 300 zł sześć razy z Twoich dochodów - w sumie 1800. Szaraku ko­chany, to był tylko taki żart, by na początku napomknąć, z jakim rządem mamy dziś to, co mamy. Gdy zaklina się, że z serca daje, możesz być pewien, że Cię złupi. Oczywiście wyż. wym. nie ma potrzeby do oszustw się przyznawać. Każdy z ministrów, z premierem na czele, przecież przysięgał, że dobro obywateli będzie dla niego najwyższym nakazem, i kończył aktem strzelistym: dopo­móż mi, Panie Boże. Przysięgi dotrzymują - sami sobie przyznają nagrody, premie, dofinansowania, najwyższe stanowiska w spółkach Skarbu Państwa, bywa, że dostają nawet koperty od zagranicznych doradców. Nic w tym dziwnego, przecież w tekście ślubowania nie ma mowy o wszystkich obywatelach. Listę tych, których zobowią­zanie dotyczy, ustala Nowogrodzka. A co z Bogiem? Za­cytuję własny limeryk: Raz Pan Bóg zmęczony Osobami Trzema/Rzekł w sekretariacie do świętego Nikodema/ Wyjeżdżam na ryby/I w tym czasie gdyby/Ktoś się o mnie pytał, to mnie nie ma.
   Drogi Polaku Szaraku, czy Ty wiesz, że żyjesz w europej­skiej Dolinie Krzemowej i nic o tym nie wiesz? Nie przej­muj się, świat o tym także nie wiedział, dopóki do USA nie poleciał - umówiony tam z wiceprezydentem - nasz premier. Wiceprezydent odwołał spotkanie, bo akurat nie miał czasu, więc Mateusz Morawiecki udzielił wywiadu telewizji Fox News. Polska dogania czołówkę w branży nowoczesnych technologii - ogłosił i tu z tą doliną wysko­czył. Skąd miał wiedzieć, że w rankingach innowacyjności Amerykanie są dopiero na ósmym miejscu, a wyżej stoją kraje takie, jak Niemcy, Szwajcaria, Finlandia i Szwecja? Europa znaczy. Może premierowi chodziło o dwutlenek krzemu, którego jest w Polsce pełno w każdej porządnej piaskownicy, że o Mierzei Wiślanej nie wspomnę.

Szaraczyno moja, pisowska zagłuszaczka strajku na­uczycieli chrypi coraz głośniej. Oberprezes wypichcił deklarację, której podpisanie będzie „dowodem dojrza­łości politycznej”. Opozycja ma notarialnie zaświadczyć, że nie wprowadzi euro, dopóki gospodarczo nie dogo­nimy Niemiec (zdaniem ekspertów nastąpi to za 75 lat). Ekonomista roku z Krynicy A.D. 2015 zabronił przy tym opozycji podejmowania zobowiązań wobec „zewnętrz­nych sojuszników”, bo to wbrew interesowi naszego państwa. Co to znaczy zewnętrzny? Niemcy? Francja? Finlandia? Niech prezes wyjdzie z zatęchłego biura i zobaczy, co sam napisał i wywiesił w Alejach Jerozolim­skich: „Polska sercem Europy”. Sercem, nie śledzioną ani wyrostkiem robaczkowym. W przaśnej mowie polskiego ludu wyrostek robaczkowy to ślepa kiszka. Od razu wi­dzę wiceministra kultury Jarosława Sellina i słyszę, jak mówi: opozycja „nakręciła aferę” związaną z pensjami w Narodowym Banku Polskim, by podstępnie zmusić nas do przyjęcia euro. O właśnie, a propos Adama Glapińskiego. To prezes kierujący także Radą Polityki Pie­niężnej w NBP, w której zasiada orzeł - prof. Eryk Łon. Za­proponował on, by cała UE przyjęła naszą złotówkę jako unijną walutę, bo tak nakazuje przepowiednia fatimska, orędzie siostry Łucji oraz objawienia w Gietrzwałdzie. Przysięgam, że to nie jest mój idiotyczny żart, lecz słowa Łona, państwowego urzędnika na odpowiedzialnym sta­nowisku, który zarabia pewnie tyle co ze 20 nauczycieli.
   Szaraczku miły, uszy do góry. Nawet najdłuższa żmi­ja przemija.
Stanisław Tym

Plusy Kaczyńskiego

Partia rządząca idzie szerokim frontem, więc nawet dotychczasowe zasady matematyki przestają obowiązywać. PiS ma własne.

Gdybym nawet teraz wrócił do mojego pokoju w rodzinnym mieszkaniu w bielawskim bloku, pewnie jeszcze bym ją znalazł. Pożółkłą, większą, zakurzoną. Kupowałem POLITYKĘ w wieku lat 15, żeby aspirować do świata, który był dla mnie wtedy bardzo obcy. Czy­tałem, często nie mając wiedzy, żeby zrozumieć. Dzisiaj siedzę w cichej krakowskiej kawiarni i mogę napisać swój pierwszy felieton dla tego tygodnika - bezcenne. Z wami, Czytelnicy, nawet bezcenne plus.

Wszechobecny dzisiaj symbol „+” którym prezes znakuje prawie wszystko i wszystkich - od krów, przez świnie, po dzieci i se­niorów - wcale nie jest dla mnie symbolem rozwoju. Jako małomia­steczkowy chłopak ze świata, w którym na wszystko trzeba samemu zapracować, wiem, jak smakuje kij i mam dystans do marchewki.
Nawet w czasach prawie obowiązkowego stylu wege. Co za odwaga, panie Kuźniar!
   Zaraz, jak to brzmi u właściciela Paszportu POLITYKI Dawida Pod­siadły? ”Z małego miasta wielkie sny/Gromadzą się na twoich ulicach/ Pamiętam, bardzo chciałem tu być/Na pewno dużo bardziej niż dzi­siaj”. Kiedy dawanie wcale nie jest podszyte równaniem krzywd czy dopieszczaniem zapomnianych, ale kupowaniem biernych, dobrze się to nie skończy.
   W odpowiedzialnej matematyce 2 plus 2 to zawsze 4. W mate­matyce prezesa Kaczyńskiego - co świetnie zresztą widać teraz przy okazji majstrowania przy pieniądzach z OFE - 100 proc. to 85 proc.
Albo jeszcze bardziej obrazowo: krowa plus dziecko plus emeryt równa się minus nauczyciel. Pieniężne maski PiS spadają szczególnie łatwo i z wyraźniejszym hukiem, kiedy o swoje proszą grupy społeczne, które mentalnie się od prezesa różnią. Tacy, którzy rozumieją, że dawanie jednym oznacza odbieranie innym, niezależnie od nomenklatury.
   Od kilkunastu dni chłodem brani są nauczyciele, rodzice i ucznio­wie. Jakby ktoś wcisnął pauzę w konstytucyjnym prawie do nauki. Zamiast szkół to firmy prowadzą w tych dniach lekcje biznesu na żywo. Rodzice przechodzą przymusowe kursy logistyki, a dzieciaki plączą się pod nogami prezesów, poznając odpowiedź na pytanie, dlaczego moja mama jest wieczorem taka wykończona. Swoją drogą to potrzeb­na lekcja życia, ale nie wiem, czy powodem do niej powinien być aku­rat nauczycielski strajk. Szczególnie że między komunikatem Jarosława Kaczyńskiego: krowa i świnia też zasługują na swój plus, a słowami Mateusza Morawieckiego: stan finansów państwa nie pozwala na żad­ne dodatkowe ustępstwa, minęło ledwie kilkadziesiąt godzin. Premiera ratuje tylko wizyta w USA i rozmowa z Elonem Muskiem - w tym zestawieniu kosmiczne pomysły jakoś łatwiej bronić. Choć, wtrącę z rozkoszą, porównywanie Polski do Doliny Krzemowej i obiecywanie, że klimat dla biznesu jest tu wybitny, trąci newsem o znalezieniu no­wej cywilizacji.

Plus (kolejny?!) jest taki, że finansowe kombinacje PiS łączą ludzi i wyprowadzają ich na ulice. Setki osób z czarno-pomarańczowymi wykrzyknikami w klapach powtarzają: wspieram protest nauczycieli. Moment wyczuli też uczniowie i chcą skorzystać z okazji, żeby zadbać o lepsze lektury - o ile te nie zostaną spalone. I kiedy wydaje się, że rząd doprowadził do kumulacji absurdu, prezes wyciąga jokera. Pisze list do politycznych wrogów i żąda deklaracji, że dopóki nie za­czniemy żyć jak Niemcy, nie możemy sypiać z euro. Lubię ten jego roz­mach i wiarę w odrodzenie epistolografii. Ale poszedłbym na miejscu prezesa szerzej: dopóki nie wyprodukujemy polskiego mercedesa, nie powinniśmy jeździć samochodami! Albo: do czasu kiedy Ekstraklasa nie zacznie przypominać Bundesligi, stadiony mają być puste! Czy choćby postawienie jasno sprawy jakości piwa: dopóki nasze browary nie nauczą się robić dobrego weissbier, powinniśmy siedzieć w barach o suchym pysku.
   Rozumiem, że lekcje matematyki się nie odbywają, ale matematyczne reguły się nie zmieniły - nie można mieć europejskich zarobków, ale nie mieć europejskich cen. To się nie sklei nigdzie poza ekonomią PiS. Kreatywnie księgować można wprawdzie wszystkie uparte wezwania Kaczyńskiego, ale pamiętajmy, że on już na emeryturze, i choćby żył sto lat, czego mu życzę, to nie będą jego długi.
Jarosław Kuźniar

Święto Pracy

W całkiem pokaźnej kolekcji wartości, które ro­dzice próbowali kłaść do mej opornej głowy, błyszczały: nauka, czytanie i praca. Pierwsze dwie stawały czasem w sprzeczności, gdy tata był wzywa­ny do szkoły, bo po raz enty zostałem przyłapany na czy­taniu pod ławką na lekcjach, które mnie nie interesowały Tata grzmiał, że nie zdam do następnej klasy, a ja czułem się skrzywdzony, czemu dawałem wyraz, no bo przecież to on sam do czytania mnie zachęcał, no naprawdę.
   Już w klasie maturalnej zirytowana nauczycielka skon­fiskowała mi „Sennik współczesny” Tadeusza Konwickie­go, który pochłaniałem z wypiekami na twarzy i bardzo się zdziwiłem, gdy zostałem wywołany do odpowiedzi, bo nie miałem kompletnie pojęcia, o czym się mówi od pół godziny. Tata się ciskał, że „przecież nie będziesz zdawać matury z Konwickiego!”, którego skądinąd sam uwiel­biał. No i się szanowny rodziciel zdziwił, bo jak na pisem­nym polskim podano tematy do wyboru i zobaczyłem ten numer 3: „Od naśladowania rzeczywistości do deforma­cji: które konwencje w literaturze i sztuce odpowiadają ci najbardziej i dlaczego?”, to od razu wiedziałem, że piszę o Konwickim. Myk, piłeczka i gol, bo dostałem najwyż­szą ocenę, która zwalniała mnie z egzaminu ustnego, a na nim, gdyby mnie zapytali choćby o twórczość patrona szkoły, Mikołaja Reja, mogłaby być nieprzyjemnościunia.
   Kiedy zawalałem przedmioty, które mnie nie intere­sowały, mama wzdychała, że skończę na budowie, ale po­mijając ten chwyt retoryczny, w domu panował szacunek do każdej pracy. Praca była świętością. I być może dlate­go od zawsze chciałem pracować. Na pierwszej rozmowie kwalifikacyjnej poniosłem porażkę. Marzyłem, by sprze­dawać gazety w kiosku Ruchu na Rynku Starego Miasta, gdzie kupowała je mama, pracująca obok w Muzeum Hi­storycznym Warszawy. Miałem jakieś 11-13 lat i już się cieszyłem na to, jak będę wzorem dorosłych kioskarzy dorzucać pudełka zapałek klientom, gdy zabraknie mi groszy na wydawanie reszty, ale świat się okazał okrutny i usłyszałem brutalne „nie”.
   Mniej więcej w tym samym czasie postanowiłem pójść w zbieractwo. Na drodze z Pułtuska do Wyszkowa miejsco­wi sprzedawali jagody i poziomki, rodzice mieli niedaleko działkę, ja rower, dodałem dwa do dwóch, sprawdziłem ceny i już zacząłem planować, na co wydam zarobioną for­tunę, bo przecież w pobliskim lesie było aż granatowo-czerwono od owoców. Dziwna sprawa, ale gdy wybrałem się na zbiory, odniosłem wrażenie, jakby jagód i poziomek
było mniej niż wtedy, kiedy je zjadałem z krzaczków. Od śniadania do południa zebrałem mały słoik. Nastrój tro­chę siadł, ale wsiadłem na rower i pojechałem na szosę. Siedziałem, siedziałem, wyciągałem słoiczek do przejeż­dżających samochodów, ale nikt się nie zatrzymał. Wróci­łem przybity do domu i opowiedziałem babci, co się stało. Zapytała, za ile chciałem sprzedać słoik. Odpowiedziałem, a ona powiedziała, że go ode mnie kupi. Ochoczo się zgo­dziłem, a babcia przygotowała jagody i poziomki z prze­pyszną bitą śmietaną, które zjedliśmy z bratem i siostrą.
   Żywot człowieka lasu okazał się trudniejszy, niż przewi­dywałem, postanowiłem więc przerzucić się na truskawki. Ludzie z naszej wsi zarabiali niezłe pieniądze i mówili, że to prosta robota, a dziennie można na luzie zebrać kilkadzie­siąt łubianek. Oczy mi się zaświeciły. Po kilku godzinach roboty miałem spalony kark i twarz, plecy niemiłosiernie rwały, a pierwsza kobiałka nawet się nie zapełniła.
   Odpaliłem dopiero przy myciu szyb w liceum. Rodzi­ce załatwili pierwszych klientów spośród znajomych, a że o dziwo byłem całkiem schludny i dokładny, ci za­częli polecać mnie dalej. Zacząłem zarabiać pierwsze pie­niądze w życiu, byłem niesamowicie dumny i szczęśliwy. Na pierwsze saksy pojechałem po maturze do Holandii, malowałem szkołę w Hadze. Ściemniłem, że jestem wy­trawnym malarzem pokojowym. Wiedziałem, że przed malowaniem trzeba oczyścić mur, ale trochę przesadzi­łem, bo doskrobałem się do siedemnastowiecznych ce­gieł, w panice to Majstrowałem pod okiem zdziwionego majstra, ale po początkowym horrorze przez następne tygodnie uczciwie zarobiłem kopczyk guldenów.
   Na studiach handlowałem książkami podziemnych wydawnictw i było to prawdziwe eldorado, bo schodzi­ło wszystko. Z rozrzewnieniem wspominałem ten bi­znes, gdy już po przełomie 1989 roku i likwidacji cenzury próbowałem sprzedawać książki z łóżka polowego pod Dworcem Centralnym. Zbliżało się Boże Narodzenie, było zimno i wszyscy mnie mijali jak lata wcześniej kie­rowcy pod Pułtuskiem. Niech się święci 1 Maja!
Marcin Meller

Szach i szok

Felieton piszę w połowie kwietnia, ale ma on leżeć w kioskach jeszcze w maju.
Dawniej leżały gazety, teraz leżą kioski, leży Ruch. Niech żyje kapitalizm! (Hasło na 1 maja). Ruch - instytucja be­stialsko zniszczona przez kolejne zarządy - jest w ago­nii. Czy znajdą się winni? Pięknoduchy zastanawiają się, co po PiS, i przestrzegają przed zemstą, bo przecież „oni” nie znikną, nadal będziemy żyć w jednym kraju z tymi, któ­rzy wyrzucili kilkudziesięciu generałów, fałszują historię, oczyścili „złogi” w MSZ aż do podłogi (Pinochet: „Wyciąć tę zarazę do kości”), którzy wyprowadzili pieniądze do Luk­semburga, którzy zlecili pobicie Kwaśniaka, którzy obsa­dzili kluczowe placówki dyplomatyczne i szkalują nasz kraj gorzej niż Erika Steinhoff - oni mają być nietykalni? A zresztą - Bóg z nimi!
   Ze względu na majówkę od razu przejdę do części roz­rywkowej. Nowa kadra dyplomatyczna oraz przyszli europosłowie powinni „wejść w temat”, tak jak piłkarze „wcho­dzą w mecz”. Pierwszym dyplomatą, jakiego poznałem w Warszawie, był młody i niezwykle sympatyczny attache ambasady Indii Alfred Vaz (zmarły przedwcześnie). Były to lata 60. i jako młokos miałem zero obejścia. Kiedy po raz pierwszy zaprosił mnie na cocktail do swojego mieszka­nia przy ulicy Polnej, drzwi otworzył mi ubrany na czar­no dżentelmen, któremu już na wejściu „zafundowałem szuflę”, czyli wyciągnąłem rękę na powitanie. Po chwili pojawił się Alfred, więc zrozumiałem, że wylewnie przy­witałem się z kelnerem, który wyciągał rękę po płaszcz, a nie po moją rękę. Hinduski dyplomata wprowadził mnie na pokoje i bawił krótką rozmową, z której dowiedziałem się, że z wykształcenia jest... fizykiem, a do MSZ trafił z... konkursu. Sądzę, że ta metoda rekrutacji jeszcze do Pol­ski nie trafiła, u nas nadal obowiązuje zasada TKM (teraz k... my), na miejsca wykarczowanych złogów pojawiają się perły w smokingach uszytych przez PiS. W pewnym momencie Alfred, bez żadnego ostrzeżenia, usiadł „po turecku”... na pokrytej dywanem podłodze, stawiając mnie w trudnej sytuacji. Chcąc nie chcąc, zrobiłem to samo, na szczęście byłem młody i stawiałem dopiero pierwsze kroki. Dyplomacja wymaga łamańców.
   Przed wyjazdem na stanowisko ambasadora w Chile dowiedziałem się w MSZ, że powinienem mieć smoking, oczywiście na koszt własny. Nabyłem więc odpowiedni strój i nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie w nim wy­stąpię. Miałem także sugestie z Centrali, żeby w rozmowie z prezydentem i ministrem poruszyć kwestię ewentual­nej pomocy dla Polski z powodu powodzi, jaka nawiedziła nasz kraj (1997 r.). Pech chciał, że także w Chile była wtedy koszmarna powódź. Nie wiedziałem, co robić - wykony­wać instrukcje i prosić o wsparcie, czyli ośmieszyć się już w czasie pierwszej wizyty, czy też puścić instrukcje mimo uszu. Dyplomaci często muszą udawać, że pewnych po­leceń nie dosłyszeli.
   Wracam do smokingu. Pierwszą okazją wystąpienia w nim miało być złożenie listów uwierzytelniających u pre­zydenta Republiki Eduardo Freia. Jakież było moje rozcza­rowanie, kiedy zostałem poinformowany przez protokół chilijski, że obowiązuje ciemny gar­nitur. I tak mijały lata bez smokingu. Przyjęcia, święta narodowe różnych krajów, doroczne spotkanie prezy­denta z korpusem dyplomatycz­nym, a mój smoking usychał z tęsknoty. Do tego stopnia, że towarzysząc prezydentowi Chile w oficjalnej wizycie w Polsce, zapomniałem zabrać ze sobą smokingu. Kie­dy wreszcie (17 godzin lotu) wylądowałem w Warszawie, otrzymałem zaproszenie na oficjalną kolację, którą prezy­dent Kwaśniewski z małżonką wydadzą na cześć chilijskiej pary prezydenckiej. W rogu na dole zaproszenia było tylko jedno słowo: smoking. O, Boże, cóż ze mnie za fujara! Mój smoking pozostał w Santiago! Udałem się do wypożyczalni w Warszawie, a mojego smokingu nie założyłem ani razu.
   W kołach dyplomatycznych znana jest anegdota opisana przez ambasadora Edwarda Pietkiewicza o tym, jak pewien wyższy urzędnik otrzymał zaproszenie do pałacu wilanow­skiego na przyjęcie wydane przez szacha Iranu. Od czasu powrotu z placówki jego smoking bezużytecznie wisiał w szafie. Wreszcie nadszedł ten dzień. Przejrzawszy się w lustrze, zadowolony z wyniku oględzin, pomknął do Wi­lanowa. Gdy przybył na miejsce, przeżył szok. Szach i za­proszeni goście byli w garniturach wizytowych. Smokingi nosili tylko kelnerzy. Nasz bohater po prostu zapomniał, że smoking można włożyć tylko wtedy, gdy na zaproszeniu „stoi napisane”: smoking.

Wiele anegdot znajduje się w nowej książce byłego dyplomaty (1972-2016), ambasadora Jakuba T. Wol­skiego, także pisarza. Z Wikipedii dowiaduję się, że JTW został jesienią 2005 r. wiceministrem spraw zagranicz­nych, z którego to stanowiska odwołano go w kwietniu 2006 r., po zaledwie kilku miesiącach, czyli - jak można się domyśleć - został zdmuchnięty przez „dobrą zmia­nę”, a jego stanowisko potrzebne było dla jakiegoś dyplomatołka. Książka Wolskiego „Dyplomatyczny cicer cum caule” (Wyd. Iskry) to odpowiednia lektura na majówkę.
   Znajomy parlamentarzysta opowiadał mi, czytamy, że przyszedł kiedyś na męskie przyjęcie z żoną, ponieważ mieli potem wspólne plany. Przyjęcie wydawał attache wojskowy. Na dole, przed schodami, stał młody oficer, który mówił każdemu „how do you do” i wskazywał dro­gę na górę. Kiedy wchodziłem, mówił parlamentarzysta, przywitał mnie tak samo, następnie spojrzał zakłopotany na moją małżonkę i rzekł: „how do you do your wife”. Oficer założył, że skoro pierwsze oznacza z grubsza „jak się masz”, to drugie powinno znaczyć „jak się ma twoja żona”. Tymczasem znaczyło to „jak używasz swoją żonę”. Na to parlamentarzysta odpowiedział: „robię, co mogę”, ale tego już oficer nie zrozumiał.
   Ponieważ przed wyborami do Parlamentu Europej­skiego liczni polscy politycy uczą się angielskiego, jesz­cze jedna anegdota. Pewien ambasador, który znał an­gielski, na przyjęciu pożegnalnym innego ambasadora, chcąc podkreślić, że jego serdeczne słowa płyną „from the bottom of my hart”, powiedział „from the bottom of my wife”.
Daniel Passent

Czcionki

Zacznę od zdania, które siedzi mi w głowie od ponad roku i dotychczas nie miałem okazji, by je wygłosić w felietonie. Otóż mam gorącą prośbę do wydawców książek, by jakąś niewielką część nakładu drukowali większą czcionką. Przynajmniej - by to rozważyli. Wiem, że to oznacza komplikacje, więcej papieru, podraża druk, ale są wśród nas ludzie, którzy gorzej widzą z różnych powodów, a już na pewno słabiej widzą seniorzy - i ci ludzie mają poważny kłopot, kiedy ich najdzie czytelnictwo. Doświadczam tego od pewnego czasu osobiście, ale nie tylko.
   Moja mama Ala ma 91 lat, czyta tygodniki i dość spraw­nie posługuje się iPadem. Nie jest źle, bodaj tylko jedno pismo było dla niej za ciasne i zrezygnowała, na iPadzie można wielkość liter regulować, zdjęcie powiększyć, wia­domo. Natomiast teściowa Zofia ma lat 87 i całymi dnia­mi zaczytuje się w książkach. Połyka je w ogromnych ilościach, głównie powieści obyczajowe, romanse i kla­syczne kryminały. Kupujemy je więc regularnie, a zaku­py zaczynamy od wertowania kartek, by ocenić wielkość druku. Niestety, większość odpada. W tym wieku nie ma się sokolego wzroku, przedzieranie się przez niewielkie literki staje się udręką, a tu nawet przygody Sherlocka Holmesa są drukowane maczkiem. Więc? Zofia nie jest wyjątkiem, czytanie dla takich jak ona to jedyny kontakt z pozadomowym światem. Może jakaś specjalna seria dla seniorów? Wysyłkowa? 1 proc. nakładu za 5 złotych dro­żej? I to wszystko. Dziękuję.
   Jestem zauroczony panią Magdaleną Adamowicz. Chamski atak na nią w wykonaniu posłanki Pawłowicz dał tym samym jakiś pozytywny wynik: pozwolił wielu Polakom odróżnić klasę od obory. Odpowiedź pani Mag­daleny przebiła wszelkie znane mi teksty marketingowe ze świata polityki - w jednym tweecie pomieściła eru­dycję, inteligencję, szacunek dla ludzi, urok i ogromny dorobek. Komplet. Gdybym mieszkał w Gdańsku, w wy­borach zagłosowałbym na nią bez chwili wahania.
   I to jest coś, co mnie cieszy w tych wyborach. Daje się wyłuskać parę osób metodą nie plemiennego nakazu czy oślepłego odruchu kibica. Można znaleźć perełki. Ale najpierw mały background. Nie lubię wyborów. Syn mi wytknął, że jak tylko mogę, to nie chodzę, a nie chodzę, bo nie uznaję list układanych przez bonzów partyjnych (uważam je za zabójstwo dla demokracji), więc najczęś­ciej nie znajduję na nich nazwisk, którym bym chciał powierzyć swoje losy. Jestem gorącym zwolennikiem wjazdu do świata polityki kolejnych pokoleń ambitnych młodych ludzi, a takich od lat nie widać. Wciskają się więc do tego świata cwaniacy z młodzieżówek, co jest ni­czym awans z poprawczaka do pierdla - już tam na dole zaczynają się zło i demoralizacja, kwitną układy i gierki.
   Niestety, pojawianie się w polityce całkiem nowych bytów jest jeszcze bardziej ryzykowne. Wszelkie zjawy, nagłe meteory - począwszy od Tymińskiego (,,pieczątki z kartofla”), Leppera (który jednak był wersalem, na to wychodzi), lawiranta Palikota, Kukiza (zgroza, młodzi, którzy na niego głosowali, powinni mieć wydrukowa­ne w dowodach „głosowałem na Kukiza w 2015”), a te­raz ćmy lecące do Biedronia (nawet moja początkowa ufność się tu poślizgnęła) - to jest wciąż ten sam mecha­nizm selekcji negatywnej, wprowadzania na listy oszu­stów, świrów, neofitów, żuli i faszystów.
   Na tym tle w wyborach do Parlamentu Europejskiego daje się zauważyć intrygujące zjawisko. Z rekomenda­cji istniejących ugrupowań kandydują ludzie niezależni z ogromnym dorobkiem własnym (działaczka charyta­tywna Janina Ochojska, mecenas Michał Wawrykiewicz z Wolnych Sądów), politycznie nieprzekupni (antropo­log Władysław Teofil Bartoszewski, ambasador Marcin Bosacki), odważni, którzy mają własne zdanie (Joan­na Scheuring-Wielgus). I to jest w jakimś sensie polska wersja objawienia na miarę kongreswomanki Alexandrii Ocasio-Cortez w USA, która odmienia właśnie obli­cze polityki amerykańskiej (ona akurat lewicuje, ale jest mocno niezależna od własnej Partii Demokratycznej).
Są jak wolne elektrony. Odświeżające dla polityki bardzo.
   W PiS takie zjawisko jest niemożliwe. Tam imadło ści­ska mocno, selekcja jest jak w gangu. Musiałby się obja­wić w kręgu Kaczyńskiego jakiś Gorbaczow odnowiciel, jak to było za Czernienki, a jest Błaszczak. Pozostaje więc wyłuskiwać z pro demokratycznych list wyborczych ludzi intrygujących, niosących nadzieję na zmianę i cieszyć się, że każde złe słowo, jakie wypowie o nich Pawłowicz, jest instrukcją, bo jej strach jest najlepszą rekomendacją i mówi: „Głosuj na niego!”.
Zbigniew Hołdys


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz