poniedziałek, 8 kwietnia 2019

Porwany młodością



Oddalił się od dawnych przyjaciół, zmęczyło go jego własne pokolenie, rozczarowała wolna Polska. Oto dlaczego Zbigniew Bujak wstąpił w szeregi Wiosny.

Szanse na mandat w okręgu lubel­skim są znikome, ale Zbigniew Bujak nie ma z tym problemu. Zapewnia, że o kandydowanie do Parlamentu Europejskiego w ogóle nie zabiegał. Obejrzał inaugu­racyjną konwencję Wiosny na Torwarze, poczuł energię nowego ruchu i pomyślał sobie, że warto przyjrzeć się temu bliżej, w miarę możliwości wesprzeć, czasem doradzić. A gdy już się z Biedroniem po­znali (za pośrednictwem Barbary Labudy), lider Wiosny miał stwierdzić, iż grzechem byłoby nie wykorzystać Bujaka w nadcho­dzących wyborach.
   Podczas oficjalnej prezentacji „jedy­nek” Wiosny był szczególnie fetowany. Ale gdy na koniec wszyscy kandydaci znaleźli się na jednej scenie, ustąpił miejsca kandydatom zazwyczaj młod­szym co najmniej o pokolenie i stanął z boku. Nieśmiało podrygując (czy - jak sam mówi - bujając się) w rytm kampa­nijnej piosenki.
   Dawna znajoma z podziemia komen­tuje, że nie zaskoczył jej Bujak wchodzący do Wiosny, ale Wiosna przyjmująca Buja­ka. Przecież miała być ofensywa młodo­ści na kontrze wobec „leśnych dziadków” obsiadających pozostałe partie. Z dru­giej strony Bujaka uwiodła właśnie owa młodość. I już się dogadał z Biedroniem, że niezależnie od kandydowania zajmie się demokratyczną edukacją Przedwio­śnia, czyli młodzieżówki Wiosny. Ma doświadczenie w pracy z nastolatka­mi, od lat prowadzi podobne warsztaty w szkołach. Opowiada tam o wartościach europejskich, konstytucji, obywatel­skim zaangażowaniu.
   - Czy już się zapisałem? Nie, ale to są szczegóły. Kiedy w naszych rozmowach mó­wię „my”, mam na myśli Wiosnę. Nie chodzi mi tylko o kandydowanie. To już ostatnie lata mojej aktywności i zamierzam je do­brze wykorzystać - podkreśla.

Bujak znika z notesów
Większość młodych z Przedwiośnia pewnie do końca nie wie, z kim ma do czy­nienia. W końcu Bujak już dawno zniknął z życia politycznego. W 2005 r. po raz ostatni kandydował z listy Unii Wolności do Parlamentu Europejskiego (bez sukce­su) . Potem co najwyżej udzielał wywiadów albo podpisywał listy otwarte.
   Stopniowo oddalał się również od dawnego środowiska politycznego. Nie zamienił go na inne, po prostu był out­siderem. Już tylko sporadycznie uświet­niał, coraz rzadziej bywał, jego numer telefonu zniknął z wielu notesów. Nie to, że ich właściciele z premedytacją skre­ślali Bujaka. Nadal był ich „Zbyszkiem” z tamtych lat. Choć poza wspomnienia­mi już niewiele ich łączyło, wzajemnie się sobą męczyli, nieliczne okazje do spo­tkań kończyły się sporami.
   Bujak: - Moje stosunki z Adamem Mich­nikiem są więcej niż napięte. Nawet spro­stowania o swojej śmierci już w „Gazecie” nie zamieszczę. Ale gdy się spotykamy, to oczywiście rozmawiamy.
   Nieco lepiej żyje z Władysławem Frasyniukiem, choć politycznie więcej ich teraz dzieli. - Tym się różnię od Władka, że nie uważam pokonania PiS za najważ­niejszego zadania dla Polski na najbliższe tysiąc lat - ironizuje. Kiedyś ich nazwiska przeważnie wymieniano obok siebie. Obaj z tego samego rocznika '54, ujawnili swe przywódcze talenty podczas wielkiej straj­kowej fali w sierpniu 1980 r. Elektryk Bujak w Ursusie, natomiast kierowca Frasyniuk - we Wrocławiu. Współtworzyli fenomen młodych robotników z maturą, energicz­nych i jednocześnie rozważnych, którzy zaważyli na obliczu 10-milionowej Soli­darności. Obaj stanęli na czele swych re­gionów (odpowiednio: Mazowsze i Dol­ny Śląsk).
   Także w stanie wojennym niezależ­nie od siebie urwali się bezpiece, biorąc na siebie ciężar organizowania solidar­nościowego podziemia. Frasyniuk wpadł po kilku miesiącach. Bujak wytrwał aż 4,5 roku, najdłużej ze wszystkich. Stał się w tamtych latach symbolem oporu. Ulica opowiadała o nim heroiczne legen­dy, był niemalże bohaterem narodowym.
   W 1989 r. okazało się, że z robotniczego trzonu Solidarności ostali się, praktycznie rzecz biorąc, tylko oni dwaj. Inni powykruszali się w stanie wojennym, wielu wybrało emigrację. Obecność Bujaka i Frasyniuka przy Okrągłym Stole jeszcze miała przypo­minać o prawdziwych korzeniach Solidar­ności. Ale obaj stanowili już część nowej elity, ich naturalnym środowiskiem była teraz warszawska inteligencja. Niechętny im Krzysztof Wyszkowski stwierdzi póź­niej, że stanowili (zwłaszcza Bujak) me­dium, które postkorowska elita wykorzy­stała do komunikacji ze społeczeństwem.
   I było w tym sporo prawdy. Poparcie niedawnych robotników Bujaka i Fra­syniuka było dla reformy rynkowej bez­cenne. W końcu chodziło głównie o to, aby to załogi fabryczne zacisnęły zęby na trudy tych reform. I tak się stało, choć kosztem gromadzenia się frustra­cji, gniewu, nienawiści. Bujak z Frasyniukiem z ludowych bohaterów stali się wkrótce wrogami ludu.
   - To ja byłem tym, który zdradził - wspo­mina tamte czasy Bujak. - Jeździłem pociągiem na linii Warszawa-Żyrardów. Przez dwa lata codziennie to samo. Po wej­ściu słyszałem: „O, to ten skurwysyn”. Zmie­niałem przedział i jeśli nie uspokajało się, to wysiadałem, aby poczekać na następny pociąg. Dwa razy poczułem się osobiście zagrożony. Bo jak by pan się czuł, gdyby usłyszał pod swoim adresem: „Otwórzmy drzwi, niech skurwysyn po fruwa”?
   Frasyniuk okazał się odporniejszy. Być może lepiej pasował do nowej epoki, był już nieźle prosperującym przedsiębior­cą. Bujakowi tamte napięcia zwichnęły karierę. Od tego czasu jego drogi z Frasyniukiem (i całym dotychczasowym środowiskiem) stopniowo zaczynają się rozchodzić.

Bujak na ukraińskim froncie
Teraz jest szczególnie zakręcony na punkcie dwóch spraw. Po pierwsze, marzy mu się obniżenie wieku wybor­czego do 16 lat. Przekonuje, że im czło­wiek wcześniej uzyska prawa obywa­telskie, tym lepiej się wdroży w swoje obywatelstwo. W końcu to czas forma­cyjny, kiedy kształtują się nawyki na całe życie. Pisze o tym w swojej książce i w ar­tykułach, których nie chcą mu drukować.
   - Zbyszka nie da się przekonać, że zyskałyby przede wszystkim ruchy faszystow­skie i lewackie. Jest w tej sprawie pryn­cypialny - potwierdza Krzysztof Król, sąsiad z podwarszawskiego Milanówka, niegdyś polityk, ostatnio działacz ulicz­nej antypisowskiej opozycji. Sam Bujak podkreśla, że nawet na listach Wiosny brakuje mu kandydatów z najmłodszego pokolenia: - Jasne, gdyby dwudziestola­tek poszedł do Parlamentu Europejskie­go, byłbym zaniepokojony. Ale niech tylko kandydują, biorą za to odpowiedzialność, uczą w kampaniach życia publicznego.
   Drugim wielkim idee fixe Bujaka jest wsparcie dla Ukrainy. I to jak najszersze, bezwarunkowe, bez obaw o konsekwen­cje w polityce wewnętrznej i zagranicz­nej. O to pokłócił się przed kilkoma laty z Platformą Obywatelską.
   Ukraińskiego bakcyla połknął przy lek­turze czytanych za młodu tekstów Giedroycia i Mieroszewskiego w „Kulturze”. Jeszcze przed sierpniowymi strajkami za­angażował się w opozycyjną akcję na rzecz uwolnienia Wiaczesława Czornowiła. Poprzecinali wtedy kłódki w gablotach na publiczne ogłoszenia w całym Ursusie i powstawiali zdjęcia ukraińskiego dysy­denta. Niektóre wisiały przez wiele tygo­dni, nim władza się zorientowała.
   Dekadę później osobiście już witał się z Czornowiłem, który razem z równie zasłużonymi dla kiełkującej ukraińskiej państwowości braćmi Horyniami odwie­dzał wyzwalającą się spod komunizmu Polskę. Bujak do dziś wspomina wielką klasę gości: - Byli partnerami dla Ge­remka, Kuronia. Mówili tak, jakby to był europejski salon. Kilka miesięcy później ruszyli z Michnikiem do Kijowa, aby oso­biście poprzeć samostijną Ukrainę.
Od pomarańczowej rewolucji znów się angażuje. Współpracuje z tamtej­szymi organizacjami pozarządowymi i prowadzi warsztaty o tym, jak zasypy­wać głębokie podziały. Ale przełomowa była wizyta na froncie pod Mariupolem w 2014 r. Nad głową śmigały snajperskie kule. Oglądał fioletowe twarze ukraińskich żołnierzy, zaatakowanych odbitymi falami z eksplodujących rosyjskich rakiet. Odpa­lanych przez separatystów tuż obok, z od­ległości raptem kilkudziesięciu metrów. Dziwił się, że podstawowym środkiem łączności ukraińskich oddziałów są tele­fony komórkowe załogowane w rosyjskiej sieci. Trzeba więc było przekazać szybki komunikat i dawać dyla, bo za chwilę walił w to miejsce pocisk z Grada.
   Opowiada, że zrobił wtedy gruntowne rozeznanie. I okazało się, że Polska ma wszystko, czego potrzeba ukraińskim braciom. Doskonałe termowizory po­zwalające zlokalizować podchodzące­go wroga na cały kilometr. Nowoczesne systemy łączności. A wszystko to zalega­ło w wojskowych magazynach, w trak­cie wymiany na sprzęt jeszcze nowszej generacji. Odwiedził więc Grzegorza Schetynę, wówczas ministra spraw za­granicznych w rządzie Ewy Kopacz, aby lobbować o pomoc dla Ukrainy. - I nic, gadał dziad do obrazu! - nawet po czte­rech latach Bujak aż się unosi. - Pomy­ślałem sobie: O nie, moi drodzy! Ja do was przychodzę, a wy tak mnie traktujecie? Koniec tej zabawy!
   Publicznie wtedy powiedział, że Polska powinna wspomóc Ukrainę. Ale już nie termowizorami i środkami łączności, lecz dostawami broni ofensywnej. A nawet dodał, że na wschodnim froncie powinni walczyć polscy żołnierze. Teraz tłumaczy, że wyostrzył postulaty, gdyż był wkurzo­ny na Platformę. Akurat ruszała w Polsce kampania prezydencka. Radykalne postu­laty Bujaka natychmiast poparł Andrzej Duda. Za co zaraz zebrał srogie cięgi.
   Ale Bujak zapamiętał Dudzie ten gest. Oświadczył, że nie zagłosuje na Bro­nisława Komorowskiego. A po wyborach potwierdził, że słowa dotrzymał. Teraz w rozmowie z POLITYKĄ zastrzega, że od­mowa głosowania na poprzedniego prezy­denta wcale nie oznaczała jego poparcia dla Dudy. Tyle że zaraz po wyborach wy­raźnie dał to do zrozumienia na łamach „Rzeczpospolitej” („biorąc pod uwagę, że głosowałem tylko w drugiej turze, to zbyt wielu możliwości nie miałem”).
   Politycy Platformy niechętnie wspo­minają Bujakowe starania. Chodzi o bez­pieczeństwo państwa, nie o wszystkim można mówić. Ale Polska na różne spo­soby Ukrainę wspomagała, czego Bujak ponoć nie chciał przyjąć do wiadomości. A wbrew temu, co dziś twierdzi, w tamtym czasie naprawdę zabiegał o dostawy broni i wysłanie wojska. Schetyna jedynie po­twierdza, że odbył spotkanie z Bujakiem. Dodając, że właściwym adresatem żądań powinien być MON. Ówczesny minister obrony Tomasz Siemoniak nie rozmawiał z legendarnym opozycjonistą o Ukrainie. Niemniej dziwi się roszczeniom Buja­ka. W końcu nie ma reguły, wedle której osoba prywatna wywiera nacisk na rząd, aby zaangażował się w konflikt zbrojny z udziałem obcych państw. Niezależnie od osobistych zasług tej osoby.
   Lecz Bujak trwa przy swoim. Twier­dzi, że wielkopańska Polska dała wtedy wyraz swej pogardy wobec ukraińskiej czerni. Toteż nie chce mieć więcej z Plat­formą do czynienia. Opowiada: - Już nie byłbym w stanie znaleźć się na jednej sce­nie ze Schetyną. Są granice politycznej bezczelności. Z tego powodu nigdy mnie nie ciągnęło na manifestacje KOD.

Bujak zostaje Zbigniewem
Po raz pierwszy zerwał ze swoją forma­cją na początku lat 90. Po przegranych wyborach prezydenckich Tadeusz Ma­zowiecki wezwał swych zwolenników, aby wstąpili do nowo założonej Unii Demokratycznej. Bujak z Frasyniukiem stali wtedy na czele też będącego do­piero na rozruchu ugrupowania ROAD (Ruch Obywatelski Akcji Demokratycz­nej). Oferta Mazowieckiego ich podzie­liła. Frasyniuk poszedł do UD, Bujak został na swoim. „Zrozumiałem, że je­stem od innej małpy” - wspominał dwa lata później.
   W 1991 r. założył Ruch Demokratyczno-Społeczny. To był pomysł na solidar­nościową lewicę, która odbiera postkomu­nistom wyborców. Aby się uwiarygodnić, Bujak wykonał szereg posunięć, którymi zaszokował swoje dawne środowisko. Najpierw na aukcji charytatywnej, zor­ganizowanej przez żonę gen. Kiszcza­ka, wystawił legitymację Solidarności. Po czym opublikował książkę napisaną wspólnie z Januszem Rolickim, dawniej partyjnym dziennikarzem, później au­torem bestsellerowego wywiadu rzeki z Gierkiem. Choć tak naprawdę nie o Rolickiego tu poszło, ale o tytuł jego książko­wej rozmowy z Bujakiem: „Przepraszam za Solidarność”.
   - Palnąłem głupotę - bije się w pier­si Bujak. - Potrzebowałem pieniędzy na kampanię wyborczą. Młodzi ludzie z działu promocji wydawnictwa przeko­nali mnie, że pod takim tytułem książka sprzeda się w co najmniej pół milionie eg­zemplarzy. Nie przewidzieli, że środowi­sko solidarnościowe po prostu tę książkę zbojkotuje. I tak się stało, sprzedaż była poniżej oczekiwań.
   Tytuł bowiem sugerował, że Bujak wyrzuca na śmietnik całą tradycję Soli­darności. A jemu chodziło tylko o to, jak obóz solidarnościowy wykorzystał daną mu w 1989 r. wielką szansę. Przepraszał za bolesne reformy bez należytych osłon socjalnych, wojnę na górze, korupcję, miałkość nowych kadr. Raczej jednak bił się w cudze piersi niż własne. Z książki biła pewność siebie autora, przywiąza­nie do własnych racji. Bez dwóch zdań widział siebie w roli alternatywy wobec Wałęsy, Mazowieckiego i innych.
   Znajomi pamiętają, że w prywatnych rozmowach był jeszcze bardziej buń­czuczny. Twierdził, że wygra wybory i zmierza po władzę. Ale z listy RDS tylko on jeden dostał się do Sejmu. Później jeszcze współzakładał (wraz ze swoim RDS) Unię Pracy, a pod koniec lat 90. przeprosił się z dawnymi przyjaciółmi i wstąpił do Unii Wolności. Z rekomenda­cji Leszka Balcerowicza nieoczekiwanie stanął wtedy na czele Głównego Urzędu Ceł. To był ten jedyny raz w jego życiu, kiedy naprawdę wziął odpowiedzialność za państwo. I mimo obaw świetnie so­bie poradził.
   O takich jak on przeważnie dotąd mówiono, że byli ludźmi walki. Któ­rzy po 1989 r. powinni ustąpić miejsca specjalistom od budowania. Ale Bujak był na to zbyt ambitny. Jeszcze w Soli­darności poznał największych polskich intelektualistów i chciał być jak oni. Warszawskim inteligentom przeważnie imponował pęd do wiedzy młodego ro­botnika z Ursusa. Ale już Geremek pró­bował Bujaka leczyć z inteligenckiego kompleksu. Przekonywał, że absolwen­tów Oksfordu bądź Cambridge jest peł­no, za to niewiele kto mógł organizować solidarnościowe strajki, kierować kon­spiracją, negocjować zmianę systemo­wą. To unikatowe doświadczenie miało - wedle Geremka - czynić doświadczenie Bujaka wyjątkowym.
   Nietrudno to zrozumieć, w końcu profesorowie w Unii Wolności wręcz się tłoczyli, a Zbyszek Bujak był je den. Choć on sam już od dawna widział siebie jako Zbigniewa. Skończył nauki polityczne, potem dorzucił filozofię, sposobił się do doktoratu. Kierowanie służbą celną miało być ledwie początkiem poważnej państwowej służby. Ale gdy po 2,5 roku odchodził z urzędu, jego Unia już scho­dziła ze sceny i nic więcej nie była mu w stanie zaoferować.
   Po latach wyznał, że nosi w sobie „ogromne poczucie niewykorzystania”. Jakoś to się złożyło z jego ogólną oce­ną III RP jako okresem niewykorzysta­nych szans i zmarnowanej solidarno­ściowej utopii. Niewykluczone zresztą, że stąd również wzięło się jego zaanga­żowanie na Ukrainie.
   Alergia na „Zbyszka” pozostała mu do dziś: - Syn dostał imię po mnie. Ale nie pozwoliłem, aby mówiono na niego Zbyszek. Udało się, teraz jest Zbigniewem.

Bujak szanuje Kaczyńskiego
„Dobrą zmianę” ocenia wstrzemięź­liwie. Choć protestował przeciwko zmianom w sądownictwie, woli mówić o grzechach poprzednich ekip. - Gdyby konstytucja i sądy działały dobrze, Kaczyń­ski nie odważyłby się tego ruszyć - prze­konuje. Bardziej od łamania konstytucji przez PiS martwi też Bujaka przeniesienie tego sporu na poziom unijny (choć nie pada słowo „donoszenie”). W manifesta­cjach opozycji widzi przede wszystkim destrukcyjne dla kultury politycznej „se­anse nienawiści”. Liderów partii tworzą­cych Koalicję Europejską nazywa „ludźmi o wielkich ambicjach i pustych głowach”. A co z Kaczyńskim? - Nikomu nie pozwa­lam w mojej obecności obśmiewać go ani lekceważyć. Traktuję go śmiertelnie po­ważnie jako wielkiej klasy przeciwnika. Pod wieloma względami trudniejszego od Jaruzelskiego i Kiszczaka. Z tego po­wodu on zasługuje na szacunek.
   Zbigniew Bujak mówi, że „wiosenny” entuzjazm przypomina mu Solidarność. Znów jest gotów do walki. Choć do końca nie wiadomo, z kim tak naprawdę chciał­by walczyć.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz