Oddalił się od
dawnych przyjaciół, zmęczyło go jego własne pokolenie, rozczarowała wolna
Polska. Oto dlaczego Zbigniew Bujak wstąpił w szeregi Wiosny.
Szanse na mandat
w okręgu lubelskim są znikome, ale Zbigniew Bujak nie ma z tym problemu.
Zapewnia, że o kandydowanie do Parlamentu Europejskiego w ogóle nie zabiegał.
Obejrzał inauguracyjną konwencję Wiosny na Torwarze, poczuł energię nowego
ruchu i pomyślał sobie, że warto przyjrzeć się temu bliżej, w miarę możliwości
wesprzeć, czasem doradzić. A gdy już się z Biedroniem poznali (za pośrednictwem
Barbary Labudy), lider Wiosny miał stwierdzić, iż grzechem byłoby nie
wykorzystać Bujaka w nadchodzących wyborach.
Podczas oficjalnej prezentacji „jedynek” Wiosny był
szczególnie fetowany. Ale gdy na koniec wszyscy kandydaci znaleźli się na
jednej scenie, ustąpił miejsca kandydatom zazwyczaj młodszym co najmniej o
pokolenie i stanął z boku. Nieśmiało podrygując (czy - jak sam mówi - bujając
się) w rytm kampanijnej piosenki.
Dawna znajoma z podziemia komentuje, że nie zaskoczył jej
Bujak wchodzący do Wiosny, ale Wiosna przyjmująca Bujaka. Przecież miała być
ofensywa młodości na kontrze wobec „leśnych dziadków” obsiadających pozostałe
partie. Z drugiej strony Bujaka uwiodła właśnie owa młodość. I już się dogadał
z Biedroniem, że niezależnie od kandydowania zajmie się demokratyczną edukacją
Przedwiośnia, czyli młodzieżówki Wiosny. Ma doświadczenie w pracy z nastolatkami,
od lat prowadzi podobne warsztaty w szkołach. Opowiada tam o wartościach
europejskich, konstytucji, obywatelskim zaangażowaniu.
- Czy już się zapisałem? Nie, ale to są szczegóły. Kiedy w
naszych rozmowach mówię „my”, mam na myśli Wiosnę. Nie chodzi mi tylko o
kandydowanie. To już ostatnie lata mojej aktywności i zamierzam je dobrze
wykorzystać - podkreśla.
Bujak znika z notesów
Większość młodych z Przedwiośnia
pewnie do końca nie wie, z kim ma do czynienia. W końcu Bujak już dawno
zniknął z życia politycznego. W 2005 r. po raz ostatni kandydował z listy Unii
Wolności do Parlamentu Europejskiego (bez sukcesu) . Potem co najwyżej
udzielał wywiadów albo podpisywał listy otwarte.
Stopniowo oddalał się również od dawnego środowiska
politycznego. Nie zamienił go na inne, po prostu był outsiderem. Już tylko
sporadycznie uświetniał, coraz rzadziej bywał, jego numer telefonu zniknął z
wielu notesów. Nie to, że ich właściciele z premedytacją skreślali Bujaka.
Nadal był ich „Zbyszkiem” z tamtych lat. Choć poza wspomnieniami już niewiele
ich łączyło, wzajemnie się sobą męczyli, nieliczne okazje do spotkań kończyły
się sporami.
Bujak: - Moje stosunki z Adamem Michnikiem są więcej
niż napięte. Nawet sprostowania o swojej śmierci już w „Gazecie” nie
zamieszczę. Ale gdy się spotykamy, to oczywiście rozmawiamy.
Nieco lepiej żyje z Władysławem Frasyniukiem, choć
politycznie więcej ich teraz dzieli. - Tym się różnię od Władka, że nie
uważam pokonania PiS za najważniejszego zadania dla Polski na najbliższe
tysiąc lat - ironizuje. Kiedyś ich nazwiska przeważnie wymieniano obok
siebie. Obaj z tego samego rocznika '54, ujawnili swe przywódcze talenty
podczas wielkiej strajkowej fali w sierpniu 1980 r. Elektryk Bujak w Ursusie,
natomiast kierowca Frasyniuk - we Wrocławiu.
Współtworzyli fenomen młodych robotników z maturą, energicznych i jednocześnie
rozważnych, którzy zaważyli na obliczu 10-milionowej Solidarności. Obaj
stanęli na czele swych regionów (odpowiednio: Mazowsze i Dolny Śląsk).
Także w stanie wojennym niezależnie od siebie urwali się
bezpiece, biorąc na siebie ciężar organizowania solidarnościowego podziemia.
Frasyniuk wpadł po kilku miesiącach. Bujak wytrwał aż 4,5 roku, najdłużej ze
wszystkich. Stał się w tamtych latach symbolem oporu. Ulica opowiadała o nim
heroiczne legendy, był niemalże bohaterem narodowym.
W 1989 r. okazało się, że z robotniczego trzonu
Solidarności ostali się, praktycznie rzecz biorąc, tylko oni dwaj. Inni powykruszali
się w stanie wojennym, wielu wybrało emigrację. Obecność Bujaka i Frasyniuka
przy Okrągłym Stole jeszcze miała przypominać o prawdziwych korzeniach Solidarności.
Ale obaj stanowili już część nowej elity, ich naturalnym środowiskiem była
teraz warszawska inteligencja. Niechętny im Krzysztof Wyszkowski stwierdzi później,
że stanowili (zwłaszcza Bujak) medium, które postkorowska elita wykorzystała
do komunikacji ze społeczeństwem.
I było w tym sporo prawdy. Poparcie niedawnych robotników
Bujaka i Frasyniuka było dla reformy rynkowej bezcenne. W końcu chodziło
głównie o to, aby to załogi fabryczne zacisnęły zęby na trudy tych reform. I
tak się stało, choć kosztem gromadzenia się frustracji, gniewu, nienawiści.
Bujak z Frasyniukiem z ludowych bohaterów stali się wkrótce wrogami ludu.
- To ja byłem tym, który zdradził - wspomina tamte czasy Bujak. - Jeździłem pociągiem na
linii Warszawa-Żyrardów. Przez dwa lata codziennie to samo. Po wejściu
słyszałem: „O, to ten skurwysyn”. Zmieniałem przedział i jeśli nie uspokajało
się, to wysiadałem, aby poczekać na następny pociąg. Dwa razy poczułem się
osobiście zagrożony. Bo jak by pan się czuł, gdyby usłyszał pod swoim adresem:
„Otwórzmy drzwi, niech skurwysyn po fruwa”?
Frasyniuk okazał się odporniejszy. Być może lepiej pasował
do nowej epoki, był już nieźle prosperującym przedsiębiorcą. Bujakowi tamte
napięcia zwichnęły karierę. Od tego czasu jego drogi z Frasyniukiem (i całym
dotychczasowym środowiskiem) stopniowo zaczynają się rozchodzić.
Bujak na ukraińskim froncie
Teraz jest szczególnie zakręcony
na punkcie dwóch spraw. Po pierwsze, marzy mu się obniżenie wieku wyborczego
do 16 lat. Przekonuje, że im człowiek wcześniej uzyska prawa obywatelskie,
tym lepiej się wdroży w swoje obywatelstwo. W końcu to czas formacyjny, kiedy
kształtują się nawyki na całe życie. Pisze o tym w swojej książce i w artykułach,
których nie chcą mu drukować.
- Zbyszka nie da się przekonać, że zyskałyby przede
wszystkim ruchy faszystowskie i lewackie. Jest w tej sprawie pryncypialny - potwierdza Krzysztof Król, sąsiad z podwarszawskiego
Milanówka, niegdyś polityk, ostatnio działacz ulicznej antypisowskiej
opozycji. Sam Bujak podkreśla, że nawet na listach Wiosny brakuje mu kandydatów
z najmłodszego pokolenia: - Jasne, gdyby dwudziestolatek poszedł do
Parlamentu Europejskiego, byłbym zaniepokojony. Ale niech tylko kandydują,
biorą za to odpowiedzialność, uczą w kampaniach życia publicznego.
Drugim wielkim idee fixe Bujaka
jest wsparcie dla Ukrainy. I to jak najszersze, bezwarunkowe, bez obaw o
konsekwencje w polityce wewnętrznej i zagranicznej. O to pokłócił się przed kilkoma
laty z Platformą Obywatelską.
Ukraińskiego bakcyla połknął przy lekturze czytanych za
młodu tekstów Giedroycia i Mieroszewskiego w „Kulturze”. Jeszcze przed
sierpniowymi strajkami zaangażował się w opozycyjną akcję na rzecz uwolnienia
Wiaczesława Czornowiła. Poprzecinali wtedy kłódki w gablotach na publiczne
ogłoszenia w całym Ursusie i powstawiali
zdjęcia ukraińskiego dysydenta. Niektóre wisiały przez wiele tygodni, nim
władza się zorientowała.
Dekadę później osobiście już witał się z Czornowiłem, który
razem z równie zasłużonymi dla kiełkującej ukraińskiej państwowości braćmi
Horyniami odwiedzał wyzwalającą się spod komunizmu Polskę. Bujak do dziś wspomina wielką klasę gości: - Byli
partnerami dla Geremka, Kuronia. Mówili tak, jakby to był europejski salon.
Kilka miesięcy później ruszyli z Michnikiem do Kijowa, aby osobiście poprzeć samostijną
Ukrainę.
Od pomarańczowej rewolucji znów
się angażuje. Współpracuje z tamtejszymi organizacjami pozarządowymi i prowadzi warsztaty o tym, jak zasypywać głębokie podziały.
Ale przełomowa była wizyta na froncie pod Mariupolem w 2014 r. Nad głową
śmigały snajperskie kule. Oglądał fioletowe twarze ukraińskich żołnierzy,
zaatakowanych odbitymi falami z eksplodujących
rosyjskich rakiet. Odpalanych przez separatystów tuż obok, z odległości
raptem kilkudziesięciu metrów. Dziwił się, że podstawowym środkiem łączności
ukraińskich oddziałów są telefony komórkowe załogowane w rosyjskiej sieci.
Trzeba więc było przekazać szybki komunikat i dawać dyla, bo za chwilę walił w
to miejsce pocisk z Grada.
Opowiada, że zrobił wtedy gruntowne rozeznanie. I okazało
się, że Polska ma wszystko, czego potrzeba ukraińskim braciom. Doskonałe
termowizory pozwalające zlokalizować podchodzącego wroga na cały kilometr.
Nowoczesne systemy łączności. A wszystko to zalegało w wojskowych magazynach,
w trakcie wymiany na sprzęt jeszcze nowszej generacji. Odwiedził więc
Grzegorza Schetynę, wówczas ministra spraw zagranicznych w rządzie Ewy Kopacz,
aby lobbować o pomoc dla Ukrainy. - I nic, gadał dziad do obrazu! -
nawet po czterech latach Bujak aż się unosi. - Pomyślałem sobie: O nie,
moi drodzy! Ja do was przychodzę, a wy tak mnie traktujecie? Koniec tej zabawy!
Publicznie wtedy powiedział, że Polska powinna wspomóc
Ukrainę. Ale już nie termowizorami i środkami łączności, lecz dostawami broni
ofensywnej. A nawet dodał, że na wschodnim froncie powinni walczyć polscy żołnierze. Teraz tłumaczy, że wyostrzył
postulaty, gdyż był wkurzony na Platformę. Akurat ruszała w Polsce kampania
prezydencka. Radykalne postulaty Bujaka natychmiast poparł Andrzej Duda. Za co
zaraz zebrał srogie cięgi.
Ale Bujak zapamiętał Dudzie ten gest. Oświadczył, że nie
zagłosuje na Bronisława Komorowskiego. A po wyborach potwierdził, że słowa
dotrzymał. Teraz w rozmowie z POLITYKĄ zastrzega, że odmowa głosowania na
poprzedniego prezydenta wcale nie oznaczała jego poparcia dla Dudy. Tyle że
zaraz po wyborach wyraźnie dał to do zrozumienia na łamach „Rzeczpospolitej”
(„biorąc pod uwagę, że głosowałem tylko w drugiej turze, to zbyt wielu
możliwości nie miałem”).
Politycy Platformy niechętnie wspominają Bujakowe
starania. Chodzi o bezpieczeństwo państwa, nie o wszystkim można mówić. Ale
Polska na różne sposoby Ukrainę wspomagała, czego Bujak ponoć nie chciał
przyjąć do wiadomości. A wbrew temu, co dziś twierdzi, w tamtym czasie naprawdę
zabiegał o dostawy broni i wysłanie wojska.
Schetyna jedynie potwierdza, że odbył spotkanie z Bujakiem. Dodając, że
właściwym adresatem żądań powinien być MON. Ówczesny minister obrony Tomasz
Siemoniak nie rozmawiał z legendarnym opozycjonistą o Ukrainie. Niemniej dziwi
się roszczeniom Bujaka. W końcu nie ma reguły, wedle której osoba prywatna
wywiera nacisk na rząd, aby zaangażował się w konflikt zbrojny z udziałem
obcych państw. Niezależnie od osobistych zasług tej osoby.
Lecz Bujak trwa przy swoim. Twierdzi, że wielkopańska
Polska dała wtedy wyraz swej pogardy wobec ukraińskiej czerni. Toteż nie chce
mieć więcej z Platformą do czynienia. Opowiada: - Już nie byłbym w stanie
znaleźć się na jednej scenie ze Schetyną. Są granice politycznej bezczelności.
Z tego powodu nigdy mnie nie ciągnęło na manifestacje KOD.
Bujak zostaje Zbigniewem
Po raz pierwszy zerwał ze swoją
formacją na początku lat 90. Po przegranych wyborach prezydenckich Tadeusz Mazowiecki
wezwał swych zwolenników, aby wstąpili do nowo założonej Unii Demokratycznej.
Bujak z Frasyniukiem stali wtedy na czele też będącego dopiero na rozruchu
ugrupowania ROAD (Ruch Obywatelski Akcji Demokratycznej). Oferta Mazowieckiego
ich podzieliła. Frasyniuk poszedł do UD, Bujak został na swoim. „Zrozumiałem,
że jestem od innej małpy” - wspominał dwa lata później.
W 1991 r. założył Ruch Demokratyczno-Społeczny. To był
pomysł na solidarnościową lewicę, która odbiera postkomunistom wyborców. Aby
się uwiarygodnić, Bujak wykonał szereg posunięć, którymi zaszokował swoje dawne
środowisko. Najpierw na aukcji charytatywnej, zorganizowanej przez żonę gen.
Kiszczaka, wystawił legitymację Solidarności. Po czym opublikował książkę
napisaną wspólnie z Januszem Rolickim, dawniej partyjnym dziennikarzem, później
autorem bestsellerowego wywiadu rzeki z Gierkiem. Choć tak naprawdę nie o Rolickiego
tu poszło, ale o tytuł jego książkowej rozmowy z Bujakiem: „Przepraszam za
Solidarność”.
- Palnąłem głupotę -
bije się w piersi Bujak. - Potrzebowałem pieniędzy na kampanię wyborczą.
Młodzi ludzie z działu promocji wydawnictwa przekonali mnie, że pod takim
tytułem książka sprzeda się w co najmniej pół milionie egzemplarzy. Nie przewidzieli,
że środowisko solidarnościowe po prostu tę książkę zbojkotuje. I tak się
stało, sprzedaż była poniżej oczekiwań.
Tytuł bowiem sugerował, że Bujak wyrzuca na śmietnik całą
tradycję Solidarności. A jemu chodziło tylko o to, jak obóz solidarnościowy
wykorzystał daną mu w 1989 r. wielką szansę. Przepraszał za bolesne reformy bez
należytych osłon socjalnych, wojnę na górze, korupcję, miałkość nowych kadr.
Raczej jednak bił się w cudze piersi niż własne. Z książki biła pewność siebie
autora, przywiązanie do własnych racji. Bez dwóch zdań widział siebie w roli
alternatywy wobec Wałęsy, Mazowieckiego i innych.
Znajomi pamiętają, że w prywatnych rozmowach był jeszcze
bardziej buńczuczny. Twierdził, że wygra wybory i zmierza po władzę. Ale z listy RDS tylko on jeden dostał się do Sejmu. Później jeszcze współzakładał
(wraz ze swoim RDS) Unię Pracy, a pod koniec lat 90. przeprosił się z dawnymi
przyjaciółmi i wstąpił do Unii Wolności. Z
rekomendacji Leszka Balcerowicza nieoczekiwanie stanął wtedy na czele Głównego
Urzędu Ceł. To był ten jedyny raz w jego życiu, kiedy naprawdę wziął
odpowiedzialność za państwo. I mimo obaw świetnie sobie poradził.
O takich jak on przeważnie dotąd mówiono, że byli ludźmi
walki. Którzy po 1989 r. powinni ustąpić miejsca specjalistom od budowania.
Ale Bujak był na to zbyt ambitny. Jeszcze w Solidarności poznał największych
polskich intelektualistów i chciał być jak oni. Warszawskim inteligentom
przeważnie imponował pęd do wiedzy młodego robotnika z Ursusa. Ale już Geremek
próbował Bujaka leczyć z inteligenckiego kompleksu. Przekonywał, że absolwentów
Oksfordu bądź Cambridge jest pełno, za to niewiele kto mógł organizować
solidarnościowe strajki, kierować konspiracją, negocjować zmianę systemową.
To unikatowe doświadczenie miało - wedle Geremka - czynić doświadczenie Bujaka
wyjątkowym.
Nietrudno to zrozumieć, w końcu profesorowie w Unii
Wolności wręcz się tłoczyli, a Zbyszek Bujak był je den. Choć on sam już od
dawna widział siebie jako Zbigniewa. Skończył nauki polityczne, potem dorzucił
filozofię, sposobił się do doktoratu. Kierowanie służbą celną miało być ledwie
początkiem poważnej państwowej służby. Ale gdy po 2,5 roku odchodził z urzędu,
jego Unia już schodziła ze sceny i nic więcej nie była mu w stanie zaoferować.
Po latach wyznał, że nosi w sobie „ogromne poczucie
niewykorzystania”. Jakoś to się złożyło z jego ogólną oceną III RP jako
okresem niewykorzystanych szans i zmarnowanej solidarnościowej utopii.
Niewykluczone zresztą, że stąd również wzięło się jego zaangażowanie na
Ukrainie.
Alergia na „Zbyszka” pozostała mu do dziś: - Syn dostał
imię po mnie. Ale nie pozwoliłem, aby mówiono na niego Zbyszek. Udało się,
teraz jest Zbigniewem.
Bujak szanuje Kaczyńskiego
„Dobrą zmianę” ocenia wstrzemięźliwie.
Choć protestował przeciwko zmianom w sądownictwie, woli mówić o grzechach
poprzednich ekip. - Gdyby konstytucja i sądy działały dobrze, Kaczyński nie
odważyłby się tego ruszyć - przekonuje. Bardziej od łamania konstytucji
przez PiS martwi też Bujaka przeniesienie tego sporu na poziom unijny (choć nie
pada słowo „donoszenie”). W manifestacjach opozycji widzi przede wszystkim
destrukcyjne dla kultury politycznej „seanse nienawiści”. Liderów partii
tworzących Koalicję Europejską nazywa „ludźmi o wielkich ambicjach i pustych
głowach”. A co z Kaczyńskim? - Nikomu nie pozwalam w mojej obecności
obśmiewać go ani lekceważyć. Traktuję go śmiertelnie poważnie jako wielkiej
klasy przeciwnika. Pod wieloma względami trudniejszego od Jaruzelskiego i
Kiszczaka. Z tego powodu on zasługuje na szacunek.
Zbigniew Bujak mówi, że „wiosenny” entuzjazm przypomina mu
Solidarność. Znów jest gotów do walki. Choć do końca nie wiadomo, z kim tak
naprawdę chciałby walczyć.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz