Dzisiaj nie ma już
pytania, co się stało pod Smoleńskiem w kwietniu 2010 r. Pytanie brzmi, czy
ktoś kiedykolwiek odpowie za to, co ze Smoleńskiem potem zrobiono.
Sprawa
katastrofy tupolewa
w 2010 r. i wszystko, co potem nastąpiło, to kwintesencja idei, stylu, języka i sposobu trwania w
polityce partii Jarosława Kaczyńskiego - religijno-patriotyczna retoryka,
demonstrowane poczucie skrzywdzenia, wątek zemsty na wrogach, zarzuty zdrady
narodu, moralny szantaż, polityczna histeria. Pozwoliło to Kaczyńskiemu tak
podgrzać atmosferę, że w końcu słabsze materiały się stopiły. Do czasu katastrofy
można mówić o społecznych podziałach, później już o przepaściach.
Mitologia smoleńska została przez PiS tak
skonstruowana, że nie wymaga niezbitego stwierdzenia zamachu, i na tym polega
jej siła. Na zamach nie znajdzie się dowodów o wartości procesowej, ponieważ
one nie istnieją. Zresztą oficjalne potwierdzenie spisku nie miałoby dużych
zalet. Musiałoby się skończyć albo na „nieustalonych sprawcach”, albo na
oskarżeniu Rosji, co byłoby skomplikowane dyplomatycznie i nieskuteczne w
sensie wyegzekwowania prawa. Konkretnych sprawców i tak nie dałoby się wskazać,
a zarówno USA. jak i NATO potraktowałyby to jako przejaw polskiego
awanturnictwa. Dlatego wydajniejsze politycznie od ogłoszenia zamachu stało się
dla Jarosława Kaczyńskiego nielimitowane czasowo, ogłaszane z drabinki na
Krakowskim Przedmieściu podczas kolejnych miesięcznic, „dążenie do prawdy”,
lawirowanie na granicy „prawie zamachu”. W tej specyficznej szarej strefie PiS
pozostaje od dziewięciu lat, zarówno kiedy był w opozycji, jak i przy władzy.
Ten stan niemal zamachu,
pozostający w bezpiecznym lokalnym wymiarze, nietraktowany poważnie na scenie
międzynarodowej, okazał się bardzo użytecznym instrumentem. W lutym zeszłego roku Jarosław Kaczyński powiedział: „Być
może trzeba będzie nawet jeszcze lat, żeby być zupełnie pewnym, co się stało”,
„na 8. rocznicę będziemy mogli powiedzieć przynajmniej, co wiemy, czego nie
wiemy, gdzie są te punkty, które są w tej chwili nie do wyjaśnienia”. Swoją
drogą może zadziwiać konsekwencja Kaczyńskiego w podtrzymywaniu przez tyle lat
tej samej narracyjnej fikcji, wszak już w 2012 r., podczas obchodów 2. rocznicy
smoleńskiego dramatu, powiedział: „jesteśmy coraz bliżej prawdy”. Ale jak
blisko, trudno powiedzieć.
W 2016 r. o filmie „Smoleńsk” lider PiS
stwierdził: „zapraszam każdego Polaka, który chce znać prawdę, aby zobaczy!
ten film”. Jednak nie było jasne, o jaki fragment prawdy mu chodzi, czy o
zamach, czy o podłość i knucie wrogów po katastrofie. W kwietniu 2018 r. Kaczyński
stwierdził: „naiwnością jest sądzić, że ktokolwiek z nas dojdzie do prawdy o
przyczynach śmierci delegacji z moim bratem na czele”, „będziemy wiedzieć
tyle, ile sami ustalimy”. W październiku 2017 r. Kaczyński był podobnie
enigmatyczny: „niebawem dowiemy się prawdy o katastrofie smoleńskiej, bez
względu na to, jaka ona będzie”. Ale to „niebawem” nie nastąpiło. Mówił wtedy
również: „I będzie prawda. Prawda, której jeszcze dzisiaj nie znamy, i ja jej
nie znam, ale prawda albo stwierdzenie:
dzisiaj, w tych okolicznościach, które mamy, tej prawdy do końca ustalić się
nie da. Ale zostanie to powiedziane uczciwie, powiedziane Polakom, polskiemu
społeczeństwu, polskiemu narodowi, bo to się Polakom po prostu należy”. To
kolejne, wariantowe zastosowanie słynnej zasady, jaką szef PiS sformułował
dekadę wcześniej, a która brzmiała: „jeśli to prawda, to wszystkie dowody
zostały zniszczone”. W wywiadzie dla „Uważam Rze” prezes Kaczyński powiedział:
„Wniosek jest jednoznaczny - jedyną koncepcją, która wszystko wyjaśnia jest zamach. A
więc jeśli nie 100, to 99 proc.”. Czyli nawet jeśli wiemy, jaka jest prawda o
Smoleńsku, to właśnie dlatego nigdy jej nie udowodnimy, zostanie ten jeden
procent. Raz opowiadał, że zamach to zemsta Rosji za Gruzję, innym razem mówił
o katastrofie, która musi być zapamiętana, bez względu, co się tam wydarzyło.
To niesamowite, jak łatwo te niezborne opowieści wchodziły w obieg, bez
większej krytyki, logicznego rozbioru. Wystarczyło, że szef PiS nie obrażał
ludzi tak, jakby mógł, gdyby zechciał.
Nawet słynna fraza Kaczyńskiego
z 2012 r., że „zamordowanie 96 osób to zbrodnia" było w istocie niczym
więcej niż czymś w rodzaju bezpiecznej tautologii. Oznaczało to, że gdyby te osoby zamordowano, to byłaby
zbrodnia. I że w ogóle mordowanie jest zbrodnią. Inne opinie szefa PiS są
podobne, zatrzymują się na cienkiej granicy, którą sobie zapewne wyznacza,
nie zawsze dostrzegalną dla innych. Kiedy mówi, że „wszystko wskazuje, że
skończyło się zamachem”, czy „mam poczucie, że Lech Kaczyński został
zamordowany” (z wywiadu z 2012 r. dla Jacka Nizinkiewicza) jest to tylko
subtelna relacja z własnych intuicji, żadna twarda konstatacja. Potwierdza to
kolejny fragment: „Nie ukrywam swojego negatywnego stosunku do Donalda Tuska.
Jeśli to był tylko wypadek, to tym bardziej ponosi odpowiedzialność za śmierć
Lecha Kaczyńskiego i całej delegacji prezydenckiej”. Okazuje się że teoria zamachu
jest tylko jednym z wariantów osaczania wrogów, że brak za machu jest równie, a
nawet „tym bardziej” zbrodniczy.
Nizinkiewicz przytacza w „Rz” także fragment
rozmowy z Andrzejem Dudą, jeszcze wówczas nie prezydentem, który mówi o Lechu
Kaczyńskim: „niestety, nikt nie udowodnił mi jeszcze, że pan prezydent zginął
przypadkowo”. To są istne intelektualne perełki, odkrywanie nowych,
nieznanych nauce obszarów teorii poznania. Duda przyswoił sobie zasady prezesa
i je rozwijał. Wszystko to miało służyć jednemu celowi, możliwości powiedzenia
wszystkiego, bez przesądzania niczego.
Wiele wskazuje na to, że ani
Kaczyński, ani Macierewicz nie wierzą w żaden zamach. Gdyby wierzyli, okazaliby
się zbyt nieracjonalni, aby tak długo utrzymywać się w polityce. Dobrze wiedzą,
że pilot tupolewa spokojnie odliczał 40, 30, 20 m do ziemi, nie widząc
lotniska. Wykorzystali zatem katastrofę jako polityczne paliwo w czysto
politycznym celu. W czerwcu 2016 r. Kaczyński powiedział: „Częścią odbudowy
moralnego porządku w ojczyźnie musi być prawda o katastrofie smoleńskiej. Dobra
zmiana trwa, ale do zwycięstwa daleko”. Znowu nie wiadomo, jaka to ma być
prawda, ale jej szukanie ma być patriotyczną,
trwającą - jak się okazało bez końca - misją.
A ona
przyniosła profity, Smoleńsk, zupełnie niezależnie od kwestii zamachu,
wprowadził do polskiej polityki wątek spraw ostatecznych, patosu, męczeństwa,
śmierci na służbie, pamięci bliskich. Jak powiedział Kaczyński - to najbardziej tragiczne wydarzenie w historii Polski po
1945 r. Te „sprawy ostateczne” zostały potraktowane jako alibi dla nieznanej
wcześniej polityczne] bezwzględności. Paradoksalnie zdarzenie tak wydawałoby
się wymagające ciszy i refleksji jak narodowa tragedia zwolniło wszelkie
moralne hamulce. PiS stale wytwarzało naciski specyficzny szantaż - wasza
żałoba jest gorsza i za krótka, nie przejmujecie się zamienionymi zwłokami, nie
zabiegacie o pomniki, nie robicie miesięcznic,
nie rozumiecie uczuć po stracie brata, wierzycie „wersji Putina”.
Przeciwnicy
PiS weszli w strefę stałego deficytu szacunku i empatii. Na tej narzucanej
przesadzie, hiperżałobie, moralnej histerii w tak intymnej uczuciowo sferze,
jak pamięć po zmarłych bliskich, PiS krok po kroku, brutalnie, budował swoją
przewagę.
Nie mierzyła się ona procentem
ludzi wierzących w „polsko-ruski spisek”, była tworzona winnym wymiarze i
odkładała się głębiej - na poziomie „prawdy”,
„godności”, „suwerenności”. W efekcie doszło do tego, że ofiary katastrofy
smoleńskiej z kręgu PiS stały się ważniejsze, ich śmierć dramatyczniejsza,
pamięć o nich bardziej przejmująca. Z tym został powiązany kult Lecha Kaczyńskiego,
którego postać rosła wraz z rozwijającą się mitologią, wraz ze służącymi jej
rytuałami i obrządkami.
Partia Jarosława Kaczyńskiego
wykorzystała swoją stałą przewagę, czyli zdolność posunięcia się dalej niż
inni, odrzucenia zwyczajowych konwencji,
przekraczania bez żadnego wahania pisanych i niepisanych norm. Tam, gdzie inni
chcą dyskutować, PiS podejmuje natychmiastowe decyzje, a potem bezpardonowo atakuje
tych, którzy się z nimi nie zgadzają. Kiedy przeciwnicy PiS tracą czasami
nerwy i twardo, a nawet brutalnie odpowiadają (a tak się zdarzało), było
przedstawiane jako jeszcze jeden dowód na ich nikczemność. Nie bez przyczyny
końcem wspólnego smutku po 10 kwietnia 2010 r. była wiadomość o planach
pochówku Lecha Kaczyńskiego na Wawelu. To klasyczna zagrywka tej formacji,
pramatka całej późniejszej opowieści - dalece nieoczywista, acz nieodwracalna
decyzja, gwałtowny atak na wątpiących, moralny szantaż w podniosłym tonie.
Oraz tworzenie fraz, które miały, jak mocno wbite słupy, obwarować zajęty teren:
„walka z krzyżem”, „sikanie na znicze”, „oddanie śledztwa Rosji”, „szarganie
pamięci polskich pilotów”, „zdradzeni o świcie”, potem - „zdradzieckie mordy”
itd. I chociaż, jak pokazywały sondaże, teza o zamachu nigdy nie miała w społeczeństwie zbyt wielu zwolenników, to jednak rosła
liczba tych, którzy uważali, że „niewiedzą” co się stało W Smoleńsku. Ten
specyficzny agnostycyzm w zupełności PiS-owi wystarczał. Kiedy Kaczyński i
jego ludzie emocjonalnie przejęli Smoleńsk, było im już wszystko jedno, czy to
zamach, czy katastrofa. Zawłaszczyli energię i legendę tego wydarzenia.
Mitologia zdobyła władzę nad faktami, bo taka jest jej natura.
Wpływ
katastrofy smoleńskiej na polityczne życie kraju wciąż jest niedoceniany.
Argumentem ma tu być przegrana Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich
w 2010 r. Mówi się, że gdyby Smoleńsk miał znaczenie, Kaczyński powinien był
wtedy wygrać w cuglach. Trzeba jednak pamiętać, że te wybory odbyły się w
niecałe trzy miesiące po katastrofie, w czasie wielkiej powodzi. Trwał szok,
wielki konflikt dopiero narastał, a władza w chwilach kryzysu z reguły dostaje
bonus. Ponadto Platforma kończyła pierwszą, udaną kadencję, była jeszcze w
rozpędzie. Smoleńsk rozpoczął swoje drążenie później. Jego głównym działaniem
było powolne, krok po kroku,
odzieranie Platformy, Tuska, Komorowskiego i innych z walorów etycznych i zdolności honorowych. Przy tym PiS
wyrabiał sobie papiery tych, którym „o coś chodzi”, godził się nawet na wizerunek
lekko omszałych rycerzy. Takich surowych, wyklętych żołnierzy prawdy.
Wystarczyło
zatem czekać na załamanie przeciwnika, czym okazała się afera taśmowa w 2014
r. To był punkt przełomowy, kiedy zagrała budowana latami m.in. na Smoleńsku
„przewaga moralna” PiS. Nagle wszystko się zsumowało. Tu zasmuceni ludzie idą
w miesięcznicowym marszu, modlą się pod krzyżami, a tam w drogich restauracjach
elity jedzą ośmiorniczki na koszt państwa. Można było wtedy usłyszeć opinie,
że chociaż PiS wydaje się kuriozalny, niedzisiejszy, nawiedzony, to jednak
przechował jakieś wartości, jest bliżej ludzi. A przeciwnicy znaleźli się w
głębokiej defensywie i to na każdym polu, bo
tak zadziałała suma wszystkiego ze wszystkim. W defensywie etycznej, w
defensywie patriotycznej i religijnej, bo wreszcie rządzącym wystawiono
rachunek za kraj w ruinie, a nad wszystkim unosił się Smoleńsk, Gra
Kaczyńskiego się powiodła, w końcu dała PiS władzę.
Gdyby PiS zatrzymało się na
budowaniu samej legendy, można by to od biedy uznać za wyjątkowo ponury
marketing, niedopuszczalny, ale
pozostający na poziomie werbalnej agresji. Jednak po zwycięstwie w 2015 r. PiS
nie odpuścił. Wydanie kilku milionów złotych na bezsensowne badanie już
zbadanego lotniczego wypadku być może stanie się kiedyś podstawą do zarzutów
niegospodarności i przekroczenia uprawnień. Zarządzenie przez prokuraturę
kilkudziesięciu ekshumacji (z których nic nie wynikło, bo nie mogło), często
przy sprzeciwie rodzin zmarłych, już teraz skutkuje sądowymi wyrokami o
odszkodowania z budżetu państwa. Ale partia rządząca starym zwyczajem
przekracza kolejne granice w przekonaniu, że nic jej za to nie grozi.
Strategia
smoleńska PiS długo była wydajna, ale kiedy przeszła do fazy praktycznej
realizacji, stała się obciążeniem. Dzisiaj komunikat podkomisji Macierewicza o
bezspornym stwierdzeniu zamachu wystawiłby na ostateczne pośmiewisko tych,
którzy się pod tym podpiszą. Tak samo będą potraktowani prokuratorzy, którzy
dojdą do podobnych konkluzji. Będą mieli ten udokumentowany wstyd w biografii
do końca życia. To dlatego Kaczyński mówi o jeszcze „kilku latach” śledztwa.
Może wie, że nawet on nie jest w stanie zmusić ludzi do takiej auto
destrukcji.
Smoleńska
mitologia była wzmocnieniem PiS, kiedy jeszcze przez pięć lat po katastrofie
pozostawał w opozycji. Ale teraz ta opowieść wyraźnie przemija i gnije.
Kaczyński z Macierewiczem ciągną ten wątek od rocznicy do rocznicy z
coraz większym wysiłkiem. Widać, że na postawieniu odpowiedniej liczby pomników
Kaczyński skłonny byłby sprawę zakończyć, ale się tego prosto zrobić nie da,
bo trzeba by było w gruncie rzeczy potwierdzić „wersję Anodyny”. Szef PiS
bardzo rzadko bowiem wspomina o raporcie Millera; podkomisja Macierewicza
walczy z rosyjskim raportem. „Komisja Anodiny nie miała racji” - stwierdził
kiedyś Kaczyński choć nie powiedział, w czym - co jeszcze bardziej komplikuje
sytuację. Macierewicz z uporem potwierdza tezę o eksplozji, by w ostatnim,
rocznicowym wywiadzie stwierdzić: „zidentyfikowaliśmy jako główne miejsce
eksplozji obszar z lewej strony dołu centropłatu, czyli dół środkowej
salonki”. Już nikt, zapewne także sam lider PiS, nie jest w stanie wsłuchiwać
się w kolejne rewelacje byłego ministra obrony, chociaż powiedział niedawno, że
ma do Macierewicza w kwestii podkomisji smoleńskiej pełne zaufanie.
Powstaje pytanie, dlaczego te
lata smoleńskich kłamstw, insynuacji, pomówień i obelg wobec tych, którzy
zawsze mówili o katastrofie lotniczej, uchodzą PiS na sucho, Nie odbija się to w sondażach, nie staje się przedmiotem
publicznej debaty. PiS-owi znowu udał się stary numer: segmentacja i przekierowanie uwagi. Smoleńsk
zniknął z dyskursu, został, jak wiele innych spraw (np. sądownictwo, media
publiczne, Trybunał Konstytucyjny), przykryty 500 plus. Najwidoczniej dla
wyborców, ale też dziennikarzy, nie wchodzi to już do „stanu gry”. Zostało
wybaczone i zapomniane, tak jak wygaszone raptem „miesięcznice”. W końcu jest
„piątka Kaczyńskiego” i szykujące się
„zmiany w rządzie”. Dlatego można mówić, co się chce, bo ludzie się
na to uodporniają traktują jako swojski teatr, który wystawia kolejną groteskę.
Znowu wielu wyborcom nic się z niczym nie łączy.
Sprawa
smoleńska ma szanse zakończyć się chyba tylko w jeden sposób. Po ewentualnej
przegranej PiS w jesiennych wyborach, może jeszcze przed 10. rocznicą
Smoleńska, prokuratura mogłaby ostatecznie zakończyć śledztwo, podkomisja
Macierewicza zostałaby rozwiązana, a raport Millera wróciłby do swojego
poprzedniego statusu. Realność tego scenariusza nie jest przesadnie duża. Ale
rachunek za Smoleńsk czeka.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz