środa, 10 kwietnia 2019

Rachunek za Smoleńsk

Dzisiaj nie ma już pytania, co się stało pod Smoleńskiem w kwietniu 2010 r. Pytanie brzmi, czy ktoś kiedykolwiek odpowie za to, co ze Smoleńskiem potem zrobiono.

Sprawa katastrofy tupolewa w 2010 r. i wszystko, co potem nastąpiło, to kwinte­sencja idei, stylu, języka i sposobu trwania w polityce partii Jarosława Kaczyń­skiego - religijno-patriotyczna retoryka, demonstrowane poczucie skrzywdze­nia, wątek zemsty na wrogach, zarzuty zdrady narodu, moralny szantaż, polityczna histeria. Pozwoliło to Kaczyńskiemu tak podgrzać atmosferę, że w końcu słabsze materiały się stopiły. Do czasu katastro­fy można mówić o społecznych podziałach, później już o przepaściach.
   Mitologia smoleńska została przez PiS tak skonstru­owana, że nie wymaga niezbitego stwierdzenia zama­chu, i na tym polega jej siła. Na zamach nie znajdzie się dowodów o wartości procesowej, ponieważ one nie istnieją. Zresztą oficjalne potwierdzenie spisku nie miałoby dużych zalet. Musiałoby się skończyć albo na „nieustalonych sprawcach”, albo na oskarżeniu Ro­sji, co byłoby skomplikowane dyplomatycznie i niesku­teczne w sensie wyegzekwowania prawa. Konkretnych sprawców i tak nie dałoby się wskazać, a zarówno USA. jak i NATO potraktowałyby to jako przejaw polskie­go awanturnictwa. Dlatego wydajniejsze politycznie od ogłoszenia zamachu stało się dla Jarosława Kaczyń­skiego nielimitowane czasowo, ogłaszane z drabinki na Krakowskim Przedmieściu podczas kolejnych mie­sięcznic, „dążenie do prawdy”, lawirowanie na granicy „prawie zamachu”. W tej specyficznej szarej strefie PiS pozostaje od dziewięciu lat, zarówno kiedy był w opo­zycji, jak i przy władzy.

Ten stan niemal zamachu, pozostający w bezpiecz­nym lokalnym wymiarze, nietraktowany poważ­nie na scenie międzynarodowej, okazał się bardzo użytecznym instrumentem. W lutym zeszłego roku Jarosław Kaczyński powiedział: „Być może trzeba bę­dzie nawet jeszcze lat, żeby być zupełnie pewnym, co się stało”, „na 8. rocznicę będziemy mogli powiedzieć przy­najmniej, co wiemy, czego nie wiemy, gdzie są te punkty, które są w tej chwili nie do wyjaśnienia”. Swoją drogą może zadziwiać konsekwencja Kaczyńskiego w podtrzy­mywaniu przez tyle lat tej samej narracyjnej fikcji, wszak już w 2012 r., podczas obchodów 2. rocznicy smoleńskie­go dramatu, powiedział: „jesteśmy coraz bliżej prawdy”. Ale jak blisko, trudno powiedzieć.
   W 2016 r. o filmie „Smoleńsk” lider PiS stwierdził: „za­praszam każdego Polaka, który chce znać prawdę, aby zobaczy! ten film”. Jednak nie było jasne, o jaki fragment prawdy mu chodzi, czy o zamach, czy o podłość i knucie wrogów po katastrofie. W kwietniu 2018 r. Kaczyń­ski stwierdził: „naiwnością jest sądzić, że ktokolwiek z nas dojdzie do prawdy o przyczynach śmierci delega­cji z moim bratem na czele”, „będziemy wiedzieć tyle, ile sami ustalimy”. W październiku 2017 r. Kaczyński był podobnie enigmatyczny: „niebawem dowiemy się prawdy o katastrofie smoleńskiej, bez względu na to, jaka ona będzie”. Ale to „niebawem” nie nastąpiło. Mó­wił wtedy również: „I będzie prawda. Prawda, której jeszcze dzisiaj nie znamy, i ja jej nie znam, ale prawda albo stwierdzenie: dzisiaj, w tych okolicznościach, które mamy, tej prawdy do końca ustalić się nie da. Ale zosta­nie to powiedziane uczciwie, powiedziane Polakom, pol­skiemu społeczeństwu, polskiemu narodowi, bo to się Polakom po prostu należy”. To kolejne, wariantowe za­stosowanie słynnej zasady, jaką szef PiS sformułował dekadę wcześniej, a która brzmiała: „jeśli to prawda, to wszystkie dowody zostały zniszczone”. W wywiadzie dla „Uważam Rze” prezes Kaczyński powiedział: „Wnio­sek jest jednoznaczny - jedyną koncepcją, która wszyst­ko wyjaśnia jest zamach. A więc jeśli nie 100, to 99 proc.”. Czyli nawet jeśli wiemy, jaka jest prawda o Smoleńsku, to właśnie dlatego nigdy jej nie udowodnimy, zostanie ten jeden procent. Raz opowiadał, że zamach to zemsta Rosji za Gruzję, innym razem mówił o katastrofie, która musi być zapamiętana, bez względu, co się tam wyda­rzyło. To niesamowite, jak łatwo te niezborne opowie­ści wchodziły w obieg, bez większej krytyki, logicznego rozbioru. Wystarczyło, że szef PiS nie obrażał ludzi tak, jakby mógł, gdyby zechciał.

Nawet słynna fraza Kaczyńskiego z 2012 r., że „za­mordowanie 96 osób to zbrodnia" było w istocie niczym więcej niż czymś w rodzaju bezpiecznej tautologii. Oznaczało to, że gdyby te osoby zamordo­wano, to byłaby zbrodnia. I że w ogóle mordowanie jest zbrodnią. Inne opinie szefa PiS są podobne, zatrzymu­ją się na cienkiej granicy, którą sobie zapewne wyzna­cza, nie zawsze dostrzegalną dla innych. Kiedy mówi, że „wszystko wskazuje, że skończyło się zamachem”, czy „mam poczucie, że Lech Kaczyński został zamordowany” (z wywiadu z 2012 r. dla Jacka Nizinkiewicza) jest to tylko subtelna relacja z własnych intuicji, żadna twarda kon­statacja. Potwierdza to kolejny fragment: „Nie ukrywam swojego negatywnego stosunku do Donalda Tuska. Jeśli to był tylko wypadek, to tym bardziej ponosi odpowie­dzialność za śmierć Lecha Kaczyńskiego i całej delegacji prezydenckiej”. Okazuje się że teoria zamachu jest tylko jednym z wariantów osaczania wrogów, że brak za machu jest równie, a nawet „tym bardziej” zbrodniczy.
   Nizinkiewicz przytacza w „Rz” także fragment rozmo­wy z Andrzejem Dudą, jeszcze wówczas nie prezyden­tem, który mówi o Lechu Kaczyńskim: „niestety, nikt nie udowodnił mi jeszcze, że pan prezydent zginął przy­padkowo”. To są istne intelektualne perełki, odkrywa­nie nowych, nieznanych nauce obszarów teorii pozna­nia. Duda przyswoił sobie zasady prezesa i je rozwijał. Wszystko to miało służyć jednemu celowi, możliwości powiedzenia wszystkiego, bez przesądzania niczego.
Wiele wskazuje na to, że ani Kaczyński, ani Maciere­wicz nie wierzą w żaden zamach. Gdyby wierzyli, oka­zaliby się zbyt nieracjonalni, aby tak długo utrzymywać się w polityce. Dobrze wiedzą, że pilot tupolewa spokoj­nie odliczał 40, 30, 20 m do ziemi, nie widząc lotniska. Wykorzystali zatem katastrofę jako polityczne paliwo w czysto politycznym celu. W czerwcu 2016 r. Kaczyński powiedział: „Częścią odbudowy moralnego porządku w ojczyźnie musi być prawda o katastrofie smoleńskiej. Dobra zmiana trwa, ale do zwycięstwa daleko”. Znowu nie wiadomo, jaka to ma być prawda, ale jej szukanie ma być patriotyczną, trwającą - jak się okazało bez końca - misją.
   A ona przyniosła profity, Smoleńsk, zupełnie niezależnie od kwestii zamachu, wprowadził do polskiej polityki wątek spraw ostatecznych, patosu, męczeństwa, śmierci na służbie, pamięci bliskich. Jak powiedział Kaczyński - to najbardziej tragiczne wydarzenie w historii Pol­ski po 1945 r. Te „sprawy ostateczne” zostały potrak­towane jako alibi dla nieznanej wcześniej polityczne] bezwzględności. Paradoksalnie zdarzenie tak wyda­wałoby się wymagające ciszy i refleksji jak narodowa tragedia zwolniło wszelkie moralne hamulce. PiS stale wytwarzało naciski specyficzny szantaż - wasza żałoba jest gorsza i za krótka, nie przejmujecie się zamienionymi zwłokami, nie zabiegacie o pomniki, nie robicie miesięcznic, nie rozumiecie uczuć po stracie brata, wierzycie „wersji Putina”.
   Przeciwnicy PiS weszli w strefę stałego deficytu szacunku i em­patii. Na tej narzucanej przesa­dzie, hiperżałobie, moralnej hi­sterii w tak intymnej uczuciowo sferze, jak pamięć po zmarłych bliskich, PiS krok po kroku, bru­talnie, budował swoją przewagę.
Nie mierzyła się ona procentem ludzi wierzących w „polsko-ruski spisek”, była tworzona winnym wymiarze i odkładała się głębiej - na poziomie „prawdy”, „god­ności”, „suwerenności”. W efek­cie doszło do tego, że ofiary ka­tastrofy smoleńskiej z kręgu PiS stały się ważniejsze, ich śmierć dramatyczniejsza, pamięć o nich bardziej przejmująca. Z tym zo­stał powiązany kult Lecha Ka­czyńskiego, którego postać rosła wraz z rozwijającą się mitologią, wraz ze służącymi jej rytuałami i obrządkami.


Partia Jarosława Kaczyńskiego wykorzystała swoją stałą przewagę, czyli zdolność posunięcia się dalej niż inni, odrzucenia zwyczajowych konwencji, prze­kraczania bez żadnego wahania pisanych i niepisanych norm. Tam, gdzie inni chcą dyskutować, PiS podejmuje natychmiastowe decyzje, a potem bezpardonowo ata­kuje tych, którzy się z nimi nie zgadzają. Kiedy przeciw­nicy PiS tracą czasami nerwy i twardo, a nawet brutalnie odpowiadają (a tak się zdarzało), było przedstawiane jako jeszcze jeden dowód na ich nikczemność. Nie bez przyczyny końcem wspólnego smutku po 10 kwietnia 2010 r. była wiadomość o planach pochówku Lecha Ka­czyńskiego na Wawelu. To klasyczna zagrywka tej for­macji, pramatka całej późniejszej opowieści - dalece nieoczywista, acz nieodwracalna decyzja, gwałtowny atak na wątpiących, moralny szantaż w podniosłym to­nie. Oraz tworzenie fraz, które miały, jak mocno wbi­te słupy, obwarować zajęty teren: „walka z krzyżem”, „sikanie na znicze”, „oddanie śledztwa Rosji”, „szar­ganie pamięci polskich pilotów”, „zdradzeni o świ­cie”, potem - „zdradzieckie mordy” itd. I chociaż, jak pokazywały sondaże, teza o zamachu nigdy nie miała w społeczeństwie zbyt wielu zwolenników, to jednak rosła liczba tych, którzy uważali, że „niewiedzą” co się sta­ło W Smoleńsku. Ten specyficzny agnostycyzm w zupeł­ności PiS-owi wystarczał. Kiedy Kaczyński i jego ludzie emocjonalnie przejęli Smoleńsk, było im już wszystko jedno, czy to zamach, czy katastrofa. Zawłaszczyli ener­gię i legendę tego wydarzenia. Mitologia zdobyła władzę nad faktami, bo taka jest jej natura.
   Wpływ katastrofy smoleńskiej na polityczne życie kraju wciąż jest niedoceniany. Argumentem ma tu być przegra­na Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich w 2010 r. Mówi się, że gdyby Smoleńsk miał znaczenie, Kaczyński powinien był wtedy wygrać w cuglach. Trzeba jednak pamiętać, że te wybory odby­ły się w niecałe trzy miesiące po ka­tastrofie, w czasie wielkiej powodzi. Trwał szok, wielki konflikt dopiero narastał, a władza w chwilach kry­zysu z reguły dostaje bonus. Ponadto Platforma kończyła pierwszą, udaną kadencję, była jeszcze w rozpędzie. Smoleńsk rozpoczął swoje drążenie później. Jego głównym działaniem było powolne, krok po kroku, odzie­ranie Platformy, Tuska, Komorow­skiego i innych z walorów etycznych i zdolności honorowych. Przy tym PiS wyrabiał sobie papiery tych, któ­rym „o coś chodzi”, godził się nawet na wizerunek lekko omszałych ry­cerzy. Takich surowych, wyklętych żołnierzy prawdy.
   Wystarczyło zatem czekać na za­łamanie przeciwnika, czym okaza­ła się afera taśmowa w 2014 r. To był punkt przełomowy, kiedy zagrała budowana latami m.in. na Smoleń­sku „przewaga moralna” PiS. Nagle wszystko się zsumowało. Tu zasmu­ceni ludzie idą w miesięcznicowym marszu, modlą się pod krzyżami, a tam w drogich restauracjach elity jedzą ośmiorniczki na koszt pań­stwa. Można było wtedy usłyszeć opinie, że chociaż PiS wydaje się kuriozalny, niedzisiejszy, nawiedzony, to jednak przechował jakieś wartości, jest bliżej lu­dzi. A przeciwnicy znaleźli się w głębokiej defensywie i to na każdym polu, bo tak zadziałała suma wszystkie­go ze wszystkim. W defensywie etycznej, w defensywie patriotycznej i religijnej, bo wreszcie rządzącym wysta­wiono rachunek za kraj w ruinie, a nad wszystkim unosił się Smoleńsk, Gra Kaczyńskiego się powiodła, w końcu dała PiS władzę.

Gdyby PiS zatrzymało się na budowaniu samej le­gendy, można by to od biedy uznać za wyjątkowo ponury marketing, niedopuszczalny, ale pozostający na poziomie werbalnej agresji. Jednak po zwycięstwie w 2015 r. PiS nie odpuścił. Wydanie kilku milionów złotych na bezsensowne badanie już zbadanego lotni­czego wypadku być może stanie się kiedyś podstawą do zarzutów niegospodarności i przekroczenia upraw­nień. Zarządzenie przez prokuraturę kilkudziesięciu ekshumacji (z których nic nie wynikło, bo nie mogło), często przy sprzeciwie rodzin zmarłych, już teraz skutkuje sądowymi wyrokami o odszkodowania z bu­dżetu państwa. Ale partia rządząca starym zwyczajem przekracza kolejne granice w przekonaniu, że nic jej za to nie grozi.
   Strategia smoleńska PiS długo była wydajna, ale kiedy przeszła do fazy praktycznej realizacji, stała się obciąże­niem. Dzisiaj komunikat podkomisji Macierewicza o bez­spornym stwierdzeniu zamachu wystawiłby na ostateczne pośmiewisko tych, którzy się pod tym podpiszą. Tak samo będą potraktowani prokuratorzy, którzy dojdą do podobnych konkluzji. Będą mieli ten udokumento­wany wstyd w biografii do końca życia. To dlatego Ka­czyński mówi o jeszcze „kilku latach” śledztwa. Może wie, że nawet on nie jest w stanie zmusić ludzi do ta­kiej auto destrukcji.
   Smoleńska mitologia była wzmocnieniem PiS, kiedy jeszcze przez pięć lat po katastrofie pozostawał w opo­zycji. Ale teraz ta opowieść wyraźnie przemija i gnije. Kaczyński z Macierewiczem ciągną ten wątek od rocz­nicy do rocznicy z coraz większym wysiłkiem. Widać, że na postawieniu odpowiedniej liczby pomników Ka­czyński skłonny byłby sprawę zakończyć, ale się tego prosto zrobić nie da, bo trzeba by było w gruncie rzeczy potwierdzić „wersję Anodyny”. Szef PiS bardzo rzadko bowiem wspomina o raporcie Millera; podkomisja Ma­cierewicza walczy z rosyjskim raportem. „Komisja Ano­diny nie miała racji” - stwierdził kiedyś Kaczyński choć nie powiedział, w czym - co jeszcze bardziej komplikuje sytuację. Macierewicz z uporem potwierdza tezę o eks­plozji, by w ostatnim, rocznicowym wywiadzie stwier­dzić: „zidentyfikowaliśmy jako główne miejsce eksplozji obszar z lewej strony dołu centropłatu, czyli dół środko­wej salonki”. Już nikt, zapewne także sam lider PiS, nie jest w stanie wsłuchiwać się w kolejne rewelacje byłego ministra obrony, chociaż powiedział niedawno, że ma do Macierewicza w kwestii podkomisji smoleńskiej peł­ne zaufanie.

Powstaje pytanie, dlaczego te lata smoleńskich kłamstw, insynuacji, pomówień i obelg wobec tych, którzy zawsze mówili o katastrofie lotniczej, uchodzą PiS na sucho, Nie odbija się to w sondażach, nie staje się przedmiotem publicznej debaty. PiS-owi znowu udał się stary numer: segmentacja i przekierowanie uwagi. Smo­leńsk zniknął z dyskursu, został, jak wiele innych spraw (np. sądownictwo, media publiczne, Trybunał Konstytu­cyjny), przykryty 500 plus. Najwidoczniej dla wyborców, ale też dziennikarzy, nie wchodzi to już do „stanu gry”. Zostało wybaczone i zapomniane, tak jak wygaszone rap­tem „miesięcznice”. W końcu jest „piątka Kaczyńskiego” i szykujące się „zmiany w rządzie”. Dlatego można mówić, co się chce, bo ludzie się na to uodporniają traktują jako swojski teatr, który wystawia kolejną groteskę. Znowu wielu wyborcom nic się z niczym nie łączy.
   Sprawa smoleńska ma szanse zakończyć się chyba tylko w jeden sposób. Po ewentualnej przegranej PiS w jesiennych wyborach, może jeszcze przed 10. rocznicą Smoleńska, prokuratura mogłaby ostatecznie zakończyć śledztwo, podkomisja Macierewicza zostałaby rozwiąza­na, a raport Millera wróciłby do swojego poprzedniego statusu. Realność tego scenariusza nie jest przesadnie duża. Ale rachunek za Smoleńsk czeka.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz