Jeśli ktoś miał
szczęście, to na realizacji obietnic wyborczych PiS może teoretycznie zarobić
nawet kilkanaście tysięcy złotych rocznie. A praktycznie? Praktycznie to trzeba
na to znaleźć pieniądze.
RADOSŁAW OMACHEL
Jeśli
w styczniu PiS nie wypłaci zapowiadanego dodatku 500 zł na dziecko, to
zorganizuję pozew zbiorowy - zapowiedział kilka dni temu w telewizji Roman
Giertych. Były wicepremier, który kandydował z rekomendacji Platformy
Obywatelskiej do Senatu, sam ma czwórkę małych dzieci. Więc choć jest majętnym
człowiekiem, to jeśli potraktować poważnie projekt Prawa i Sprawiedliwości,
może liczyć na 18 tysięcy złotych rocznego
wsparcia. Wszystko jednak wskazuje, że pr2ynajmniej jeszcze w przyszłym roku
aż tyle nie dostanie. - Wypłata mszy w okolicach kwietnia - mówi „Newsweekowi”
Henryk Kowalczyk, jeden ze współautorów programu gospodarczego Prawa i
Sprawiedliwości, bliski współpracownik Beaty Szydło.
500 zł będzie przysługiwać rodzicom na drugie, trzecie i kolejne dziecko.
W rodzinach, w których dochód na głowę nie przekracza ok. 800 zł miesięcznie,
premia obejmie wszystkie dzieci. Takich rodzin jest jednak tylko 7-8 proc. Czy
rozdawanie pieniędzy jak leci, nawet tym słabo zarabiającym i dobrze
sytuowanym, jak Roman Giertych, ma sens? Zdaniem byłej wiceminister pracy
Agnieszki Chłoń-Domińczak PiS-owski program 500+ to przede wszystkim chwyt
wyborczy.
- Jeśli ten dodatek miałby zastąpić dotychczasowe zasiłki i zapomogi dla
rodzin, to być może taki prosty system miałby sens. Ale jeśli będzie to
dodatkowa premia za posiadanie dzieci, to wiele rodzin wpadnie w pułapkę
dochodową. Rodzice przyzwyczają się do nie pracowania, a kiedy dzieci podrosną i
wypłaty się skończą, powrót na rynek pracy będzie już w zasadzie niemożliwy -
ostrzega Chłoń-Domińczak.
Znacznie taniej byłoby te pieniądze przeznaczyć na żłobki i inwestycje,
tak by rodzicom łatwiej było znaleźć pracę. Albo skorzystać z rozwiązania,
które właśnie wdrażają władze Nysy: tam 500 zł miesięcznej premii będzie przysługiwać
rodzicom dzieci w wieku od 13 miesięcy do 6 lat. Czyli wtedy, kiedy opieka nad
dzieckiem jest najbardziej kłopotliwa - choćby z tego powodu, że brakuje miejsc
w przedszkolach i żłobkach.
KRÓTKA KOŁDRA
Jeszcze później, bo dopiero od 2017 roku, wejdzie w życie drugi filar kampanijnego programu PiS:
podwyższenie kwoty wolnej od podatku. - Podwyższanie kwoty wolnej w trakcie
roku jest niemożliwe, a na uchwalanie zmian w tym roku jest już za późno -
tłumaczy Henryk Kowalczyk.
Nowy rząd musi podwyższyć kwotę wolną od podatku, bo Trybunał
Konstytucyjny uznał, że obecna - niewaloryzowane od niepamiętnych czasów 3081
zł, które można zarobić w ciągu
roku, nie budząc zainteresowania
fiskusa - to zdecydowanie za mało. PO zapowiadała zwiększenie tej sumy do około
4,5 tysiąca złotych. Prawo i Sprawiedliwość rzuciło w kampanii na stół 8
tysięcy zł.
Tyle że, jak przyznawał niedawno minister finansów Mateusz Szczurek,
kwota wolna to tępe narzędzie polityki podatkowej, które bynajmniej nie wspiera
najbardziej tych, którzy zarabiają najmniej. Przeciętnie zarabiający Polak na
zwiększeniu kwoty wolnej do 8 tysięcy złotych rocznie zyska 888 złotych, czyli
74 zł miesięcznie. Ale osoby zarabiające w okolicach pensji minimalnej płacą PIT zbyt niski, żeby z dobrodziejstw dużej kwoty wolnej
skorzystać. Dużo więcej zyskają ci, którzy zarabiają średnią krajową.
- Państwo powinno wydawać pieniądze bardziej precyzyjnie - uważa
Agnieszka Chłoń-Domińczak. Tłumaczy, że wolne środki na cele polityki
społecznej powinny posłużyć raczej do podniesienia zasiłków rodzinnych czy
pielęgnacyjnych, które dziś są symboliczne, albo obniżenia podatków osób
najmniej zarabiających.
MILIARD W ŚRODĘ...
Problem w tym, że „wolnych środków” tak naprawdę nie ma. Owszem, po zdjęciu z Polski unijnej procedury nadmiernego
deficytu nowy minister finansów ma nieco większe pole manewru, ale przecież
rząd PO już przygotował na przyszły
rok hojny budżet z deficytem na poziomie 54 mld zł. Zgodnie z wyliczeniami PiS od 2017 roku wypłata dodatku na dzieci
będzie kosztować 21,5 mld zł rocznie (w przyszłym roku nieco mniej, bo premia
obejmie tylko osiem-dziewięć miesięcy). A pis
liczy, że może nie wszyscy uprawnieni zgłoszą się po pieniądze osobiście
do urzędów gminy (będzie je można odbierać tylko w ten sposób, co między
innymi ma wyeliminować osoby przebywające za granicą).
W 2017 roku do kosztów programu 500+ dojdą koszty zwiększenia kwoty
wolnej - PiS szacuje ubytek dochodów z tego tytułu na kolejne ok. 10 mld zł
rocznie. Ale niezależna fundacja Centrum Analiz Ekonomicznych CenEA ocenia, że
może on być dwa razy wyższy.
Podwyższenie kwoty wolnej uderzy w finanse samorządów, do których trafia
połowa wpływów z PIT
zebranych na ich terenie. Ze wstępnych
wyliczeń wynika, że Warszawa straci około 800 min zł rocznie, a miasta takie
jak Kraków czy Wrocław - po około ćwierć miliarda. Paweł Szałamacha, który w
rządzie PiS będzie ministrem finansów, zapowiada, że ubytki w samorządowych
budżetach będą łatane przez budżet centralny. W sumie jednak dwa główne projekty
wyborcze PiS maj ą kosztować 30-40 mld zł rocznie. A na tym przecież nie
koniec.
KONIEC „PRACY DO
ŚMIERCI”?
Nowy rząd chce obniżenia wieku emerytalnego. -
Będziemy bazować na projekcie, który prezydent Andrzej Duda wysłał do Sejmu
poprzedniej kadencji - mówi Henryk Kowalczyk. Przypomnijmy, że prezydencki
projekt znosił wspólny dla kobiet i mężczyzn wiek przechodzenia na emeryturę
(67 lat) i przywracał możliwość odchodzenia z rynku pracy przez kobiety po 60.
roku życia, mężczyzn - po 65.
PiS zapewnia, że koszty tej operacji nie będą wysokie, przynajmniej w
pierwszej fazie. Jednak potem ruszy lawina. Z prognoz Ministerstwa Pracy i
Polityki Społecznej wynika, że po 2023 roku coraz gorsza sytuacja demograficzna
spowoduje, że koszty przywrócenia obniżonego wieku emerytalnego będą wynosić po
kilkanaście miliardów złotych rocznie.
Autorzy programu PiS mają
nadzieję, że nie będzie tak źle. - Wcześniejsze odejście z rynku pracy oznacza,
że świadczenie będzie niższe, więc wcale nie jest powiedziane, że będzie na to
wielu chętnych - spekuluje Henryk Kowalczyk. Najwyraźniej PiS liczy tu na
elektorat Platformy Obywatelskiej. Z badań opinii publicznej wynika, że mniej
więcej dwie trzecie wyborców PO i Nowoczesnej wolałoby dłużej pracować w
zamian za wyższą emeryturę. Wśród wyborców PiS czy PSL taką wolę wyraża
zaledwie co czwarty. Sama Beata Szydło przekonywała niedawno, że „wmawianie
ludziom, którzy mają uwierzyć w to, że podwyższenie wieku emerytalnego wpłynie
korzystnie na wysokość ich emerytur, to tylko i wyłącznie zabieg PR-owski”.
Ostateczny rachunek za zgłaszane w kampanii pomysły obejmie też
prawdopodobnie 1,5 miliarda zł ulgi dla KGHM (po zniesieniu podatku od kopalin)
i to już w 2016 roku. Kolejne 1,5 mld zł ma kosztować wprowadzenie niższej
stawki CIT dla małych firm. Zaś 5 mld zł to koszt zapowiadanych nowych wydatków
na obronność. Sporo kosztowałoby też zrealizowanie zapowiedzi finansowania
przez państwo zakupu leków przez seniorów. Skąd PiS weźmie na to pieniądze?
PAN PŁACI, PANI PŁACI...
Koncepcja podatku od sklepów wielkopowierzchniowych jeszcze się dociera. Pierwotnie PiS planowało, że nową
daninę zapłaci każdy sklep o powierzchni ponad 250 metrów kwadratowych.
- Może minimum powinno być wyższe, około 400 mkw. - zastanawia się Henryk Kowalczyk. Stawki podatku będą progresywne;
najwięcej, po około 2 proc., od obrotów mają płacić właściciele dużych sieci
handlowych.
Wojciech Kruszewski, prezes firmy Lewiatan Holding, zarządzającej
siecią sklepów Lewiatan, uważa, że pomysł jest nietrafny. - Właściciele
sklepów będą je dzielić na mniejsze.
Ci, którzy przekroczą limit,
nieznacznie będą sklepy zmniejszać, byle podatku nie płacić. Zahamuje to rozwój
polskich firm i ułatwi ekspansję zagranicznym korporacjom. Podatek powinien
być progresywny - uważa. W ostatecznym rachunku
nowy podatek i tak spadnie na klientów. - Nie będą to wielkie podwyżki.
Towar kosztujący 5 zł podrożeje o
grosz, dwa - mówi Kruszewski.
Z naszych szacunków wynika, że ten podatek będzie kosztował przeciętną
rodzinę zaopatrującą się w supermarkecie kilkadziesiąt złotych rocznie. Na Węgrzech
wprowadzenie podobnego podatku od sieci handlowych podbiło wskaźnik inflacji o
0,3 punktu proc. Wcale nie tak mało.
Podobnie będzie z drugą nową daniną - od aktywów firm finansowych. PiS
zapowiedziało wprowadzenie od 1 stycznia 2016 r. podatku w wysokości 0,39 proc.
od wartości aktywów banków, ale też funduszy inwestycyjnych. Wiadomo, że
formalnego wyłączenia kojarzonych z PiS SKOK-ów nie będzie. Będzie za to
ustawowy limit wielkości aktywów, które zostaną objęte podatkiem. - Małe banki
spółdzielcze czy SKOK-i podatku nie zapłacą. Ale duże kasy SKOK już tak -
zaznacza Henryk Kowalczyk.
Co wprowadzenie takiego podatku
oznacza dla podatników? Nic dobrego. Dziś zyskowność sektora bankowego - mierzona
wskaźnikiem ROE, czyli stopą zwrotu z kapitału własnego - to średnio 8-9 proc. Jak wylicza Marcin Materna, szef departamentu
analiz Domu Maklerskiego Millennium, po wprowadzeniu podatku wskaźnik spadnie
do 6-7 proc. Jednocześnie Komisja Nadzoru Finansowego podwyższa wymagane wskaźniki
wypłacalności, zmuszając banki do większej dyscypliny finansowej, a Kancelaria
Prezydenta szykuje kosztowną dla niektórych banków ustawę o kredytach
walutowych. - Właściciele banków staną przed wyborem: albo zrezygnują z części
dywidendy, albo ograniczą sprzedaż produktów, na których zarabiają mało. Moim
zdaniem wybiorą to drugie rozwiązanie - mówi Marcin Materna.
CO ONO W PRAKTYCE OZNACZA?
Oznacza to między innymi, że gminom będzie trudniej zaciągnąć
kredyty (marże takich kredytów są symboliczne).
Zamiast sprzedawać kredyty hipoteczne, banki postawią na pożyczki
konsumpcyjne. - Marże kredytowe wzrosną, a oprocentowanie depozytów
nieznacznie spadnie - uważa Materna. Do tego dojdzie zwiększanie opłat i
prowizji za korzystanie z usług bankowych, które ostatnio i tak rosną, po tym
jak trzeba było podnieść obowiązkowe składki na Bankowy Fundusz Gwarancyjny,
wydrenowany z 3,5 mld zł na ratowanie SKOK. Na Węgrzech po wprowadzeniu
podatku bankowego opłaty i prowizje za usługi bankowe w ciągu dwóch lat wzrosły
prawie o połowę. W sumie, w przeliczeniu na klienta detalicznego, koszt nowego
podatku można szacować na 87 zł rocznie.
NIE
IGRAĆ Z OGNIEM
Nowe podatki przyniosą w ciągu roku góra 8-9 mld zł. Ułamek tego, co potrzeba na sfinansowanie powyborczego
karnawału. Brakujące dziesiątki miliardów mają pochodzić z uszczelnienia
systemu podatkowego, czyli likwidacji dziur w systemie poboru CIT i VAT. PiS planuje utworzenie centralnego rejestru
przedsiębiorców-podatników (choć taki rejestr można już obecnie znaleźć na
stronach Ministerstwa Finansów). Zapowiada też powstanie centralnej bazy
faktur, czyli narzędzia do walki z przestępcami wyłudzającymi zwroty VAT (i znowu - w resorcie
finansów można usłyszeć, że taka baza już powstaje, będzie gotowa w 2017 r.).
Narzędzi do walki z unikającymi płacenia podatków jest więcej, ale na
efekty trzeba poczekać. Może nawet kilka lat. - Z jednej strony mamy więc
bardzo konkretne zapowiedzi zwiększania wydatków przez nowy rząd oraz dość
mglisty i niepewny sposób ich sfinansowania. Apeluję do rządu o rozwagę. Niech
najpierw uszczelni system podatkowy i dopiero jeśli w budżecie pojawią się
dodatkowe miliardy, zajmie się ich wydawaniem - mówi prof. Stanisław Gomułka, były wiceminister finansów w rządzie PO.
W podobnym tonie (najpierw efekty, potem nowe wydatki) wypowiadał się do
niedawna Paweł Szałamacha, ale przecież ton zarówno w PiS, jak i w rządzie tej
partii nadaje Jarosław Kaczyński. - Jeśli efekty walki z wyłudzeniami i
unikaniem płacenia podatków będą słabe, to po przeforsowaniu wszystkich
pomysłów wyborczych PiS deficyt sektora finansów publicznych wzrośnie z
obecnych 3 do 6 proc. - prognozuje prof. Gomułka. A w razie spowolnienia
gospodarczego skoczy nawet do 8-9 proc.
To oznaczałoby, że inwestorzy kupujący obligacje skarbowe polskiego
rządu zażądają ogromnej premii za ryzyko. Koszty obsługi długu - i tak dziś
niemałe - sporo wzrosną. No, ale to nie wcześniej niż za cztery lata. Może
nawet po kolejnych wyborach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz