Dobry wieczór
państwu, mówię z pałacu prezydenckiego niósł się w eterze głos prezesa
Polskiego Radia, w tle trzaskał kominek. Był rok 2007. Dziś przed Krzysztofem
Czabańskim nowe zadanie: oczyścić media z kłamców.
MICHAŁ KRZYMOWSKI
Koniec
sierpnia, ulica Nowogrodzka. Jarosław Kaczyński rekomenduje komitetowi
politycznemu PiS kandydatów do Sejmu. Gdy dochodzi do okręgu toruńsko-włocławskiego,
pada nazwisko Krzysztofa Czabańskiego, który ma wystartować z pierwszego
miejsca na liście: - To niezależny dziennikarz. W przeszłości wielokrotnie mi
się sprzeciwiał.
Półtora miesiąca później Czabański
wystąpi w telewizji internetowej „Gazety Polskiej”, gdzie wyjawi, jakie
zadanie stawia mu prezes. - Jarosław Kaczyński potrzebuje mnie w parlamencie
do przeprowadzenia zmiany w mediach publicznych - powie. - To jest moje zobowiązanie
wyborcze, które traktuję śmiertelnie poważnie. Odbierzemy kłamcom radio i
telewizję. Funkcjonariusze władzy znikną z ekranu.
Czabański będzie odbijać media
jako poseł i wiceminister kultury. Zacznie od przeprowadzenia nowej ustawy
medialnej, a potem zajmie się tym, na czym zna się najlepiej: kadrami.
JESTEŚMY STARE KOMUCHY
W przejmowaniu władzy
nad mediami publicznymi Czabański ma niemałe
doświadczenie. Za rządów Jana Olszewskiego kierował Polską Agencją Prasową, a w
latach 2006-2009 z rekomendacji PiS zasiadał w fotelu prezesa Polskiego
Radia. Jego byli podwładni pamiętają te rządy przede wszystkim z czystek.
- Mnie usunięto za pół zdania odczytane w audycji zagranicznej - wspomina
jeden z dziennikarzy. - Podobno był telefon z pałacu prezydenckiego, że działam
niezgodnie z polską racją stanu.
- To znaczy?
- Chodziło o wstęp do materiału o okolicznościach wybuchu wojny w
Gruzji. Do dziś mam w głowie ten tekst: „Miała być krótka wyprawa na
zbuntowaną prowincję, tymczasem...”. Dokładnie tak to brzmiało. Była to
prawda, bo przecież konflikt w sensie bezpośrednim zaczął się od strzałów w
Osetii Południowej, które padły ze strony gruzińskiej. W materiale mówiono
oczywiście o rosyjskich prowokacjach, były wypowiedzi ekspertów, ale uznano,
że wstęp mnie dyskwalifikuje.
- Kto cię zwolnił?
- Dyrektor anteny stwierdził, że ma polecenie z góry i musimy się
rozstać. Dał mi do wyboru dwa dokumenty: rozwiązanie umowy za porozumieniem
stron lub wypowiedzenie jej przez pracodawcę. Przyznał przy tym, że, jeśli
pójdę do sądu, to pewnie wygram, ale nic mi to nie da, bo na antenę i tak mnie
już nie przywrócą. A że akurat miałem propozycję innej pracy, to wybrałem to
pierwsze.
Jego znajomy dodaje: - Najśmieszniejsze, że chłopak, któremu zrobili to
świństwo, prywatnie był i nadal jest sympatykiem PiS.
Takich sytuacji zdarzało się więcej. W tym samym czasie wyrzucono
dziennikarza, który w rozmowie z gościem powołał się na publicznie dyskutowany
komentarz polityka Platformy. Człowiek był koło trzydziestki, więc nie mogło
chodzić o względy biograficzne.
O światopoglądowe też raczej nie,
bo po odejściu z radia chłopak związał się z mediami katolickimi. Inny
przykład: zdjęto dziennikarza za to, że zaprosił do audycji publicystę i
politologa, którzy na antenie skrytykowali PiS.
Prawą ręką Czabańskiego w Polskim Radiu był jego zastępca Jerzy Targalski,
dziś publicysta „Gazety Polskiej” - współautor
głośnej książki „Resortowe dzieci”. „Ubiera się jak kloszard, porusza jak
Chaplin, wygląda jak wariat - pisała o nim w 2007 r. »Gazeta Wyborcza«. -
Chodzi o lasce po budynku Polskiego Radia, przystaje pod drzwiami redakcji,
przystawia ucho, nasłuchuje. Przez grube przyciemniane szkła przygląda się nazwiskom
na tabliczkach przybitych do drzwi. Ludzie na korytarzach pierzchają przed tym
dziwakiem”.
Kontakty z Targalskim rzeczywiście nie należały do przyjemnych. Najboleśniej
przekonała się o tym Maria Szabłowska, wieloletnia dziennikarka muzyczna
Jedynki, znana z takich audycji jak „Muzyczna Jedynka” czy „Leniwa niedziela”.
Targalski pewnego grudniowego poranka wezwał ją do swojego gabinetu.
Gdy Szabłowska weszła, zastała wiceprezesa wodzącego palcem po długiej
płachcie wydruku z nazwiskami pracowników radia. Na przywitanie usłyszała
pytanie o rok urodzenia, a zaraz potem o to, kiedy zamierza przejść na emeryturę.
- Bo muszę przeczyścić te gomułkowsko-gierkowskie złogi - zwrócił się do niej
Targalski, cały czas trzymając w dłoni lupę, - W tym radiu widzę same stare
kobiety.
Szabłowska opowiedziała później o
tej rozmowie „Gazecie Wyborczej”. Wiceprezes domagał się za to przeprosin, ale
sąd dał dziennikarce wiarę, uznając, że wypowiedź o „gomułkowsko-gierkowskich
złogach” jest w stylu Targalskiego.
A co do „Gazety Wyborczej”: powiedzieć,
że Czabański z Targalskim nie poważali tego tytułu, to powiedzieć niewiele. W
Programie I Polskiego Radia, opowiada jedna z dziennikarek, nie pozwalano na
przykład cytować „GW” w porannych przeglądach prasy. W dobrym tonie było za to
streszczanie artykułów „Naszego Dziennika”: - Dyrektor bardzo tego pilnował.
Czasem dzwonił do mnie koło południa i dopytywał, dlaczego „Nasz Dziennik”
pojawił się w przeglądzie dopiero na drugim miejscu.
W niektórych redakcjach Polskiego
Radia, słucham dalej, „Wyborcza” zniknęła zresztą dosłownie. - Po prostu przestano
ją prenumerować. U nas jakoś się ostała, bo szef, człowiek blisko związany z
Czabańskim, powiedział, że powinniśmy przynajmniej wiedzieć, co o nas piszą -
opowiada dziennikarka.
Zakaz dotyczył zresztą nie tylko
tytułów prasowych, ale także gości. Mówi wydawca porannego pasma: - Przygotowując
program, konsultowałem listę zaproszonych z kierownikiem, który w razie wątpliwości
dzwonił po zgodę do dyrektora, a czasem nawet i do zarządu. Na kogo był zapis?
W sumie to zabawne, bo nie wolno było na przykład zapraszać redaktora niszowego
magazynu „The Warsaw
Voice” Andrzeja Jonasa.
Inny rozmówca przypomina sobie
taką historię: niedługo po przyjściu ekipy Czabańskiego jeden z kierowników
blokuje zaproszenie Jonasa. Wydawca pyta dlaczego, ale zostaje odesłany na
drugie piętro, czyli do szefostwa firmy. A tam radzą trzy osoby - Krzysztof
Czabański, Jerzy Targalski i ówczesny dyrektor Jedynki Marcin Wolski. Z ust
któregoś z prezesów pada krótkie uzasadnienie: Jonasa nie zapraszamy, bo to
stary komuch, po czym nastaje niezręczna cisza. - Panowie - przerywają dopiero
Wolski - ale i ja, i wy też jesteśmy stare komuchy [cała trójka w latach 70.
działała w PZPR - przyp. red.].
- Wiedział pan, że w Polskim Radiu jest na pana zapis? - pytam dziś
Andrzeja Jonasa.
- Docierało to do mnie w formie plotek.
- A zapraszano pana?
- Nie. Jeśli dobrze pamiętam, to za prezesury pana Czabańskiego nie bywałem
w Polskim Radiu.
POLSKIE RADIO NADAJE Z BIURA PARTII
Styczeń 2007 r. Pół
roku po objęciu władzy w radiu Krzysztof
Czabański postanawia ocieplić atmosferę.
- Dobry wieczór, panie prezydencie - niesie się jego głos na falach
Programu I Polskiego Radia. W tle trzaskają polana.
- Dobry wieczór państwu.
- Panie prezydencie, radiosłuchacze słyszą takie dźwięki jak z kominka.
Ponieważ jest zima, u pana kominka nie ma, to żeśmy pozwolili sobie taki
sztuczny dźwięk dołożyć, żeby ogrzać atmosferę...
Cykl wywiadów prezesa Czabańskiego z prezydentem Lechem Kaczyńskim
nosi tytuł „Rozmowy przy kominku”. Audycja w zamyśle ma nawiązywać do słynnych
przemówień radiowych Franklina Roosevelta, ale zostaje zdjęta z anteny
po pięciu odcinkach. - Formuła tego programu była tak ośmieszająca, że ludzie
z pałacu sami poprosili, żeby dać już spokój. Dlaczego do tych wywiadów nie
wyznaczono normalnego dziennikarza? Czabański nikogo nie szukał, sam chciał
prowadzić te rozmowy - śmieje się pracownik Polskiego Radia.
Wywiady z drugim z braci, Jarosławem, też nie przebiegały standardowo.
„Sygnały dnia”, sztandarową audycję Jedynki, prowadził wówczas Jacek Karnowski.
Program emitowano o świcie, co - jak się wydawało - uniemożliwiało zaproszenie
prezesa nieprzyzwyczajonego do rannego wstawania. Wymyślono jednak na to
sposób: wywiady nagrywano wieczorem w siedzibie PiS i rano puszczano je z
taśmy. Rozmowy, co prawda, nie należały do najbardziej aktualnych (nie można w
nich było uwzględnić informacji z porannej prasy), ale przez wiele miesięcy
nikt się nie zorientował, że najważniejsza część porannego pasma nie jest nadawana
na żywo. - Sprawa wydała się bardzo późno i to też tylko dlatego, że ktoś
puścił przeciek do prasy. W sumie to mogliśmy być z siebie dumni, bo nie
wyłapano nawet tego, że wywiady były montowane. Dlaczego trzeba było je
skracać? Bo Jacek Karnowski zawsze się rozgadywał z prezesem i przekraczał
czas. Montowanie materiału odbywało się zazwyczaj koło północy - wspomina
człowiek z radia.
Czy odnowione media publiczne nawiążą do czasów Polskiego Radia z lat
2006- 2009? Niestety, nie udało się nam o to spytać, bo Krzysztof Czabański nie
zdecydował się na rozmowę z „Newsweekiem”.
TAK, BYŁEM CZERWONY
Zachwalając władzom
partii niezależność swojego kandydata, prezes prawdopodobnie miał na myśli czas spędzony w
„Tygodniku Solidarność”.
Początek lat 90., Kaczyński jest redaktorem naczelnym, a Czabański -
jego zastępcą. W praktyce to on trzyma w ryzach całe pismo, nie znosi
sprzeciwu. Jako redaktor wbija młodym dziennikarzom do głów: teksty mają być
krwiste od pierwszej do ostatniej linijki. Sam bierze się do publicystyki -
specjalizuje się w krótkich formach, drażniących i złośliwych. Podwładni
nazywają go Czabanesku. Czy mu to przeszkadza? Chyba nie. Gdy wiele lat
później zostanie prezesem radia, sam pochwali się pracownikom dawnym
przezwiskiem.
W „Tygodniku” zdarza mu się wychodzić przed szereg. Na przykład: mimo
sprzeciwów Kaczyńskiego, który akurat prowadzi poufne rozmowy z ambasadą
rosyjską, żąda na łamach szybkiego wejścia do NATO. Innym razem atakuje
goszczącego w Warszawie premiera Japonii, który właśnie spotkał się z Lechem
Wałęsą. „Jarek wściekł się straszliwie, myślałem, że rozerwie mnie na strzępy”
- wspomni po latach w książce „Ludzie Tygodnika”. „Ale jakoś udało nam się
wytrwać (...). Tolerował moje, jak uważał, dziwactwo o nazwie niezależność
dziennikarska, dawał mi się szarogęsić w Tygodniku”.
Wspomina
były pracownik „Tygodnika” i działacz Porozumienia Centrum: - Krzysiek się tym
nie chwalił, ale w redakcji wszyscy wiedzieli, że w przeszłości należał do
partii.
Czabański należy do PZPR przez kilkanaście lat. Legitymację rzuca w
1980 roku, zapisuje się do Solidarności i do upadku komuny publikuje w drugim
obiegu. W wywiadach udzielonych po latach będzie się tłumaczyć opowieścią o
zimowej kurtce, którą co roku z trudem kupuje mu samotna matka. Historia ma
symbolizować złą sytuację finansową rodziny, ale też szansę awansu
społecznego, którą daje mu PRL. Zaznaczy też, że ze swojej przeszłości
rozliczył się jeszcze w latach 80. w drugoobiegowej książeczce „ABC”. Zawarte w
niej wywody Czabańskiego trącą grafomanią, ale zdanie: „Byłem czerwony” faktycznie
tam pada.
Człowiek z PC kontynuuje: - Jarek nigdy mu nie wypominał przeszłości,
miał do niego pełne zaufanie.
Czabański od lat należy do najbliższego otoczenia Kaczyńskiego. Razem
zakładali Fundację Prasową Solidarności, wspólnie zasiadali na ławie oskarżonych
na procesie dotyczącym rzekomo nielegalnego finansowania PC (sprawę umorzono) i razem doglądali interesów fundacji. W jej
spółce córce Czabański do niedawna pobierał zresztą wysoką pensję.
Dziś ta symbioza zapewne przeniesie się do radia i telewizji, czego
Czabański wcale nie ukrywa. „Polska racja stanu wymaga osłony medialnej!” -
zapowiedział niedawno przyszły wiceminister na swoim twitterowym profilu.
ŹRÓDŁO
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz