wtorek, 24 listopada 2015

Czabanesku



Dobry wieczór państwu, mówię z pałacu prezydenckiego niósł się w eterze głos prezesa Polskiego Radia, w tle trzaskał kominek. Był rok 2007. Dziś przed Krzysztofem Czabańskim nowe zadanie: oczyścić media z kłamców.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Koniec sierpnia, ulica No­wogrodzka. Jarosław Kaczyński rekomendu­je komitetowi politycz­nemu PiS kandydatów do Sejmu. Gdy dochodzi do okręgu toruńsko-włocławskiego, pada nazwi­sko Krzysztofa Czabańskiego, który ma wystartować z pierwszego miejsca na liście: - To niezależny dziennikarz. W przeszłości wielokrotnie mi się sprze­ciwiał.
Półtora miesiąca później Czabański wystąpi w telewizji internetowej „Gaze­ty Polskiej”, gdzie wyjawi, jakie zadanie stawia mu prezes. - Jarosław Kaczyń­ski potrzebuje mnie w parlamencie do przeprowadzenia zmiany w mediach publicznych - powie. - To jest moje zo­bowiązanie wyborcze, które traktu­ję śmiertelnie poważnie. Odbierzemy kłamcom radio i telewizję. Funkcjona­riusze władzy znikną z ekranu.
Czabański będzie odbijać media jako poseł i wiceminister kultury. Zacznie od przeprowadzenia nowej ustawy medial­nej, a potem zajmie się tym, na czym zna się najlepiej: kadrami.

JESTEŚMY STARE KOMUCHY
W przejmowaniu władzy nad mediami publicznymi Czabański ma nie­małe doświadczenie. Za rządów Jana Olszewskiego kierował Polską Agencją Prasową, a w latach 2006-2009 z reko­mendacji PiS zasiadał w fotelu preze­sa Polskiego Radia. Jego byli podwładni pamiętają te rządy przede wszystkim z czystek.
   - Mnie usunięto za pół zdania odczy­tane w audycji zagranicznej - wspo­mina jeden z dziennikarzy. - Podobno był telefon z pałacu prezydenckiego, że działam niezgodnie z polską racją stanu.
   - To znaczy?
   - Chodziło o wstęp do materia­łu o okolicznościach wybuchu woj­ny w Gruzji. Do dziś mam w głowie ten tekst: „Miała być krótka wypra­wa na zbuntowaną prowincję, tymcza­sem...”. Dokładnie tak to brzmiało. Była to prawda, bo przecież konflikt w sen­sie bezpośrednim zaczął się od strzałów w Osetii Południowej, które padły ze strony gruzińskiej. W materiale mówio­no oczywiście o rosyjskich prowoka­cjach, były wypowiedzi ekspertów, ale uznano, że wstęp mnie dyskwalifikuje.
   - Kto cię zwolnił?
   - Dyrektor anteny stwierdził, że ma polecenie z góry i musimy się rozstać. Dał mi do wyboru dwa dokumenty: roz­wiązanie umowy za porozumieniem stron lub wypowiedzenie jej przez pra­codawcę. Przyznał przy tym, że, jeśli pójdę do sądu, to pewnie wygram, ale nic mi to nie da, bo na antenę i tak mnie już nie przywrócą. A że akurat miałem propozycję innej pracy, to wybrałem to pierwsze.
   Jego znajomy dodaje: - Najśmiesz­niejsze, że chłopak, któremu zrobili to świństwo, prywatnie był i nadal jest sympatykiem PiS.
   Takich sytuacji zdarzało się wię­cej. W tym samym czasie wyrzucono dziennikarza, który w rozmowie z goś­ciem powołał się na publicznie dysku­towany komentarz polityka Platformy. Człowiek był koło trzydziestki, więc nie mogło chodzić o względy biograficzne.
O światopoglądowe też raczej nie, bo po odejściu z radia chłopak związał się z mediami katolickimi. Inny przykład: zdjęto dziennikarza za to, że zaprosił do audycji publicystę i politologa, którzy na antenie skrytykowali PiS.
   Prawą ręką Czabańskiego w Polskim Radiu był jego zastępca Jerzy Targalski, dziś publicysta „Gazety Polskiej” - współautor głośnej książki „Resortowe dzieci”. „Ubiera się jak kloszard, poru­sza jak Chaplin, wygląda jak wariat - pi­sała o nim w 2007 r. »Gazeta Wyborcza«. - Chodzi o lasce po budynku Polskiego Radia, przystaje pod drzwiami redakcji, przystawia ucho, nasłuchuje. Przez gru­be przyciemniane szkła przygląda się na­zwiskom na tabliczkach przybitych do drzwi. Ludzie na korytarzach pierzcha­ją przed tym dziwakiem”.
   Kontakty z Targalskim rzeczywiście nie należały do przyjemnych. Najboleś­niej przekonała się o tym Maria Szabłow­ska, wieloletnia dziennikarka muzyczna Jedynki, znana z takich audycji jak „Mu­zyczna Jedynka” czy „Leniwa niedziela”.
   Targalski pewnego grudniowego po­ranka wezwał ją do swojego gabinetu. Gdy Szabłowska weszła, zastała wice­prezesa wodzącego palcem po długiej płachcie wydruku z nazwiskami pracow­ników radia. Na przywitanie usłyszała pytanie o rok urodzenia, a zaraz potem o to, kiedy zamierza przejść na emery­turę. - Bo muszę przeczyścić te gomułkowsko-gierkowskie złogi - zwrócił się do niej Targalski, cały czas trzymając w dłoni lupę, - W tym radiu widzę same stare kobiety.
Szabłowska opowiedziała później o tej rozmowie „Gazecie Wyborczej”. Wice­prezes domagał się za to przeprosin, ale sąd dał dziennikarce wiarę, uznając, że wypowiedź o „gomułkowsko-gierkowskich złogach” jest w stylu Targalskiego.
A co do „Gazety Wyborczej”: powie­dzieć, że Czabański z Targalskim nie poważali tego tytułu, to powiedzieć nie­wiele. W Programie I Polskiego Radia, opowiada jedna z dziennikarek, nie po­zwalano na przykład cytować „GW” w porannych przeglądach prasy. W do­brym tonie było za to streszczanie arty­kułów „Naszego Dziennika”: - Dyrektor bardzo tego pilnował. Czasem dzwonił do mnie koło południa i dopytywał, dlacze­go „Nasz Dziennik” pojawił się w przeglądzie dopiero na drugim miejscu.
W niektórych redakcjach Polskiego Radia, słucham dalej, „Wyborcza” znik­nęła zresztą dosłownie. - Po prostu prze­stano ją prenumerować. U nas jakoś się ostała, bo szef, człowiek blisko związany z Czabańskim, powiedział, że powinni­śmy przynajmniej wiedzieć, co o nas pi­szą - opowiada dziennikarka.
Zakaz dotyczył zresztą nie tylko ty­tułów prasowych, ale także gości. Mówi wydawca porannego pasma: - Przygo­towując program, konsultowałem li­stę zaproszonych z kierownikiem, który w razie wątpliwości dzwonił po zgodę do dyrektora, a czasem nawet i do zarządu. Na kogo był zapis? W sumie to zabawne, bo nie wolno było na przykład zapraszać redaktora niszowego magazynu „The Warsaw Voice” Andrzeja Jonasa.
Inny rozmówca przypomina sobie taką historię: niedługo po przyjściu eki­py Czabańskiego jeden z kierowników blokuje zaproszenie Jonasa. Wydaw­ca pyta dlaczego, ale zostaje odesłany na drugie piętro, czyli do szefostwa fir­my. A tam radzą trzy osoby - Krzysztof Czabański, Jerzy Targalski i ówczesny dyrektor Jedynki Marcin Wolski. Z ust któregoś z prezesów pada krótkie uza­sadnienie: Jonasa nie zapraszamy, bo to stary komuch, po czym nastaje niezręcz­na cisza. - Panowie - przerywają dopie­ro Wolski - ale i ja, i wy też jesteśmy stare komuchy [cała trójka w latach 70. działa­ła w PZPR - przyp. red.].
   - Wiedział pan, że w Polskim Radiu jest na pana zapis? - pytam dziś Andrze­ja Jonasa.
   - Docierało to do mnie w formie plotek.
   - A zapraszano pana?
   - Nie. Jeśli dobrze pamiętam, to za prezesury pana Czabańskiego nie bywa­łem w Polskim Radiu.

POLSKIE RADIO NADAJE Z BIURA PARTII
Styczeń 2007 r. Pół roku po objęciu władzy w radiu Krzysztof Czabański postanawia ocieplić atmosferę.
  - Dobry wieczór, panie prezydencie - niesie się jego głos na falach Programu I Polskiego Radia. W tle trzaskają polana.
   - Dobry wieczór państwu.
   - Panie prezydencie, radiosłuchacze słyszą takie dźwięki jak z kominka. Po­nieważ jest zima, u pana kominka nie ma, to żeśmy pozwolili sobie taki sztuczny dźwięk dołożyć, żeby ogrzać atmosferę...
   Cykl wywiadów prezesa Czabań­skiego z prezydentem Lechem Ka­czyńskim nosi tytuł „Rozmowy przy kominku”. Audycja w zamyśle ma na­wiązywać do słynnych przemówień ra­diowych Franklina Roosevelta, ale zostaje zdjęta z anteny po pięciu odcin­kach. - Formuła tego programu była tak ośmieszająca, że ludzie z pałacu sami poprosili, żeby dać już spokój. Dlacze­go do tych wywiadów nie wyznaczono normalnego dziennikarza? Czabański nikogo nie szukał, sam chciał prowa­dzić te rozmowy - śmieje się pracownik Polskiego Radia.
   Wywiady z drugim z braci, Jarosła­wem, też nie przebiegały standardowo. „Sygnały dnia”, sztandarową audycję Jedynki, prowadził wówczas Jacek Kar­nowski. Program emitowano o świcie, co - jak się wydawało - uniemożliwia­ło zaproszenie prezesa nieprzyzwyczajonego do rannego wstawania. Wymyślono jednak na to sposób: wy­wiady nagrywano wieczorem w sie­dzibie PiS i rano puszczano je z taśmy. Rozmowy, co prawda, nie należały do najbardziej aktualnych (nie można w nich było uwzględnić informacji z po­rannej prasy), ale przez wiele miesięcy nikt się nie zorientował, że najważniej­sza część porannego pasma nie jest na­dawana na żywo. - Sprawa wydała się bardzo późno i to też tylko dlatego, że ktoś puścił przeciek do prasy. W sumie to mogliśmy być z siebie dumni, bo nie wyłapano nawet tego, że wywiady były montowane. Dlaczego trzeba było je skracać? Bo Jacek Karnowski zawsze się rozgadywał z prezesem i przekraczał czas. Montowanie materiału odbywało się zazwyczaj koło północy - wspomina człowiek z radia.
   Czy odnowione media publiczne nawią­żą do czasów Polskiego Radia z lat 2006- 2009? Niestety, nie udało się nam o to spytać, bo Krzysztof Czabański nie zdecy­dował się na rozmowę z „Newsweekiem”.

TAK, BYŁEM CZERWONY
Zachwalając władzom partii nieza­leżność swojego kandydata, prezes prawdopodobnie miał na myśli czas spę­dzony w „Tygodniku Solidarność”.
   Początek lat 90., Kaczyński jest redak­torem naczelnym, a Czabański - jego za­stępcą. W praktyce to on trzyma w ryzach całe pismo, nie znosi sprzeciwu. Jako re­daktor wbija młodym dziennikarzom do głów: teksty mają być krwiste od pierw­szej do ostatniej linijki. Sam bierze się do publicystyki - specjalizuje się w krótkich formach, drażniących i złośliwych. Pod­władni nazywają go Czabanesku. Czy mu to przeszkadza? Chyba nie. Gdy wie­le lat później zostanie prezesem radia, sam pochwali się pracownikom dawnym przezwiskiem.
   W „Tygodniku” zdarza mu się wycho­dzić przed szereg. Na przykład: mimo sprzeciwów Kaczyńskiego, który aku­rat prowadzi poufne rozmowy z amba­sadą rosyjską, żąda na łamach szybkiego wejścia do NATO. Innym razem ataku­je goszczącego w Warszawie premiera Japonii, który właśnie spotkał się z Le­chem Wałęsą. „Jarek wściekł się strasz­liwie, myślałem, że rozerwie mnie na strzępy” - wspomni po latach w książ­ce „Ludzie Tygodnika”. „Ale jakoś uda­ło nam się wytrwać (...). Tolerował moje, jak uważał, dziwactwo o nazwie nieza­leżność dziennikarska, dawał mi się sza­rogęsić w Tygodniku”.
   Wspomina były pracownik „Tygodni­ka” i działacz Porozumienia Centrum: - Krzysiek się tym nie chwalił, ale w re­dakcji wszyscy wiedzieli, że w przeszło­ści należał do partii.
   Czabański należy do PZPR przez kil­kanaście lat. Legitymację rzuca w 1980 roku, zapisuje się do Solidarności i do upadku komuny publikuje w drugim obiegu. W wywiadach udzielonych po latach będzie się tłumaczyć opowieś­cią o zimowej kurtce, którą co roku z trudem kupuje mu samotna matka. Hi­storia ma symbolizować złą sytuację fi­nansową rodziny, ale też szansę awansu społecznego, którą daje mu PRL. Zazna­czy też, że ze swojej przeszłości rozliczył się jeszcze w latach 80. w drugoobiegowej książeczce „ABC”. Zawarte w niej wywody Czabańskiego trącą grafoma­nią, ale zdanie: „Byłem czerwony” fak­tycznie tam pada.
   Człowiek z PC kontynuuje: - Jarek ni­gdy mu nie wypominał przeszłości, miał do niego pełne zaufanie.
   Czabański od lat należy do najbliż­szego otoczenia Kaczyńskiego. Razem zakładali Fundację Prasową Solidarno­ści, wspólnie zasiadali na ławie oskarżo­nych na procesie dotyczącym rzekomo nielegalnego finansowania PC (sprawę umorzono) i razem doglądali interesów fundacji. W jej spółce córce Czabański do niedawna pobierał zresztą wysoką pensję.
   Dziś ta symbioza zapewne przenie­sie się do radia i telewizji, czego Czabań­ski wcale nie ukrywa. „Polska racja stanu wymaga osłony medialnej!” - zapowie­dział niedawno przyszły wiceminister na swoim twitterowym profilu.
ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz