czwartek, 5 listopada 2015

Z lewakami nie ma przelewek



z politologiem Łukaszem Drozdą o tym, jak skrajna prawica w Polsce przejęła komunistyczną nowomowę

Joanna Podgórska: - Twierdzi pan, że „lewactwo" to jeden z częściej stosowanych epitetów w dzisiejszej polityce. Kiedy to się zaczęło?
Łukasz Drozda: - Gdyby chcieć wskazać moment przełomowy, należałoby uznać za niego Marsz Niepodległości w 2011 r. Wówczas w Warszawie pojawili się mitycz­ni niemieccy anarchiści, którzy rzekomo sterroryzowali miasto. Mówię „mitycz­ni”, bo ich co do jednego uniewinniono. Sprawę można by uznać za niebyłą, ale mit powstał. Doszło wtedy do wyraźnego przewartościowania dotyczącego marszu narodowców.
Takie demonstracje odbywały się w War­szawie i innych miastach od wielu lat. Neo­naziści maszerowali ulicami z symbolami faszystowskimi, ale jeszcze nie potrafili się przebić. To było zjawisko marginalne. W 2011 r. przekształciło się w sprawniej­szą w sensie marketingu politycznego organizację, która jest świadoma swojego wizerunku. Wie, co ukrywać, wie, że anty­semityzm może być wizerunkowo niebez­pieczny. Eksponują inne rzeczy, przede wszystkim historycznie uwarunkowany patriotyzm. Stąd próba reaktywacji wize­runku „żołnierzy wyklętych”, którzy wcze­śniej w przestrzeni publicznej niemal nie funkcjonowali. O ironio, tradycję tę kulty­wują nie ludzie pamiętający PRL, ale osoby urodzone już w latach 90. Powstanie mitu „żołnierzy wyklętych” jest dziełem ludzi, którzy w dorosłość wkraczali w latach dwu­tysięcznych. Ich zasługą jest też kariera epi­tetu „lewactwo” w dyskursie publicznym.

Badał pan popularność tego słowa w internecie. Jak to wygląda?
Dane Google obejmują czas od 2004 r. To obraz nie do końca kompletny, bo nie obejmuje okresu wcześniejszego, ale nie­wątpliwie pokazuje tendencje i zaintereso­wanie pewnymi zjawiskami. Na podstawie tych danych widać, że kariera „lewactwa” ma charakter skokowy. To pojęcie było obecne w publikacjach „Najwyższego Cza­su!” już od początku lat 90., ale na skalę ma­sową zaistniało w 2011 r., właśnie po Mar­szu Niepodległości. Gdyby przedstawić to w formie wykresu, to obecność „lewactwa” w internecie od 2004 r., od kiedy to mamy dostęp do kompletnych statystyk, obra­zuje linia prosta na poziomie zerowym, a w 2011 r. następuje potężny pik. Od tego momentu możemy też mówić o stopnio­wym upadku antykomunizmu w Polsce. Nie chodzi oczywiście o same antykomu­nistyczne poglądy, tylko sformułowania: „komuch”, „komuna” i wszelkie inne obe­lgi związane z komunizmem. Przestały być jedyną inwektywą stosowaną przez skrajną prawicę, zwłaszcza tę młodszej generacji, a zaczęły się pojawiać nowe, łatwiejsze do odczytania. Dzisiejszym 20-latkom trudno odnaleźć się w realiach sporu So­lidarność kontra postkomuna, bo to nie ich epoka.

Ale nie przeszkadza im to krzyczeć na demonstracjach „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę".
Czerwoną, ale niekoniecznie komuni­styczną. „Lewactwo” to bardziej pojemna kategoria. Łatwiej przypisać komuś skłon­ności „lewackie”, „czerwone” niż konkret­nie komunistyczne.

„Lewactwo" jest dziś bardziej nośne niż oskarżenia o postkomunizm?
Tak. „Lewactwo” jest łatwiejsze w uży­ciu. Można nim obarczyć absolutnie każ­dego. Kiedy „resortowym dzieckiem” nazwano konkretnego dziennikarza, po­wstał problem prawny, a w przypadku na­zwania kogoś „lewakiem” nie trzeba być specjalnie uważnym. To jest bezkarne.

Funkcjonuje także określenie„prawak".
Wielu osobom wydaje się, że można zestawić taką antynomię. I ma z niej wy­nikać, że w Polsce nie ma żadnej obsesji „lewactwa”, bo z drugiej strony są liberal­ne media, tak zwane lemingi, antykleryka­łowie dający odpór „prawactwu”. Ale jeśli zajrzymy do internetu i porównamy dane ilościowe, okaże się, że to nieprawda. Róż­nica jest jak jeden do dziesięciu. W Polsce nie ma antyprawicowej obsesji. Jest ob­sesja na punkcie lewicy. Skład nowego Sejmu, w którym zupełnie brakuje poli­tyków socjaldemokratycznych, a pojawili się przedstawiciele Ruchu Narodowego, nie bez przyczyny kojarzonego z ideolo­gią faszystowską, to nie jest zbieg okolicz­ności i sensacja. To raczej potwierdzenie trendów narastających w polskim życiu publicznym od przynajmniej dekady.

Pisze pan, że za tę zmasowaną krytykę „lewactwa" w internecie odpowiedzialna jest w dużym stopniu subkultura kolibrów. Co to jest?
To jedna z najbardziej aktywnych grup w internecie. Identyfikują się czasem jako libertarianie, ale to nie do końca właściwe określenie, bo libertarianizm jest terminem odnoszącym się do nieograniczonej wolno­ści. Libertarianinowi trudno byłoby twier­dzić, że kobiety mają siedzieć w domu, nie powinny mieć prawa głosu w wyborach, a aborcja powinna być zakazana. Kolibry to miks liberalizmu gospodarczego z kon­serwatyzmem obyczajowym. Stąd ten skrót. W gruncie rzeczy to korwiniści.
Niektórzy z nich wprawdzie uważają, że Korwin jest zbyt ryzykowny wizerunkowo, bo zawsze może coś palnąć o Hitlerze, ale poglądy mają z grubsza jak on. Zwy­kło się uważać, że w tym środowisku jest sporo informatyków, stąd tak mocna ich obecność w internecie. Oczywiście to nie tak, że każdy informatyk to zwolennik Korwina. Programistą jest choćby Adrian Zandberg z Partii Razem. Moim zdaniem to nie tyle informatycy, ile młodzi ludzie o większych kompetencjach cyfrowych. Wyraźnie w tej grupie przeważają nato­miast mężczyźni, co odzwierciedla zmaskulinizowany elektorat partii KORWiN.
Stereotypowo mówi się, że z niego się wyrasta. Coś w tym jest, młodzi są bar­dziej radykalni w postawach. Radykalizm ten wcale nie musi oznaczać buntu prze­ciw światopoglądowi starszych genera­cji - stąd paradoksalne w oczach wielu zjawisko, kiedy to młodzieżowy bunt przejawia się w domaganiu się ułatwień dla prowadzenia działalności gospodar­czej. Korwinizmu nie definiuje religij­ność - katolicka wspólnotowość byłaby dla takiego indywidualizmu kłopotliwa. Żartobliwie można stwierdzić, że grupę tę określa fetyszyzm towarowy, czy raczej wolnorynkowy. „Jak będzie w akapie”, czyli w tzw. anarchokapitalizmie.

Pewnie nie zdają sobie sprawy, że autorem sformułowania „lewactwo", które nominowali na głównego wroga, jest Lenin.
Raczej nie mają o tym pojęcia. Rzeczy­wiście tak można by przetłumaczyć użyte przez Lenina rosyjskie słowo „lewizna”. Nazywał on tak wrogów swojej formacji. Ta masa rzeczywistych czy wyobrażonych wrogów wymagała jakiejś zbiorczej katego­rii. Ale prawdziwą popularność ten termin zrobił po śmierci Lenina. W czasach stali­nowskich, gdy obsesja walk frakcyjnych i nienawiść do trockizmu wybuchła z całą mocą. Obsesja na punkcie „lewactwa” to nie Związek Radziecki Majakowskiego i awangardy lat 20., ale ciężki, konserwa­tywny, wielkoruski i nacjonalistyczny sta­linizm w najgorszym, zatęchłym światopo­glądowo i imperialnym okresie.

Czy pojęcie „lewactwa" funkcjonowało w Polsce międzywojennej?
Używane było przez KPP i w środo­wiskach proradzieckich, wykonujących wytyczne większego brata z Moskwy i ro­zumiane tak, jak je rozumieli staliniści. Paradoksalnie nie było używane przez endeków, choć krytykowali i zwalczali wszystko, co lewicowe.

Termin gładko przeszedł do PRL i połączył oba nurty.
Jeśli chodzi o PRL, to trzeba by mówić o dwóch epokach. Pierwsza to czasy powo­jenne, gdy dopiero tworzył się obóz nowej władzy i bardzo silne były walki frakcyjne. Potem był okres przejściowy, gdy wszelka opozycja została zdławiona. „Lewactwo” reaktywowało się wraz z młodzieżową re­woltą roku ’68, kiedy pojawiła się inna lewi­cowa ideologia niż ta, którą reprezentowali komuniści w Związku Radzieckim.
U nas, gdy system realnego socjalizmu już się mocno ugruntował, wielu polskich nacjonalistów uznało, że będzie wspierać partię, bo chcieli budować „wielką Polskę”. Powstały takie instytucje, jak PAX czy Zjednoczenie Patriotyczne Grunwald. Ten nurt można by określić jako komuno- endecję. Język skrajnej prawicy połączył się z marksistowsko-leninowską nowomową. Można powiedzieć, że tradycja prawicowa nadała swojski charakter komunistycznej nowomowie; patriotyczny sztafaż, eks­ponujący takie pojęcia, jak ziemia, krew, rdzenność i niechęć do obcych. Surowa, zaściankowa moralność realnego socjali­zmu świetnie się w to wpisywała.
Dla tej partyjnej prawicy, nacjonalistycz­nej i konserwatywnej, głównym wrogiem nie był wcale Kościół rzymskokatolicki, ale właśnie „lewactwo”, czyli studenci protestujący w 1968 r., potem KOR i lewi­ca laicka. Poszukiwanie wrogów, takich jak Żydzi czy feministki, było tak samo łatwe dla neoendeka, jak dla betonu partyjnego wyszukiwanie wrogich trockistów. Środo­wiska te łączyła niechęć do pluralizmu, to­lerancji i swobody obyczajowej. KOR pięt­nowano i za liberalne ciągoty, i za syjonizm, a dodatkowo za związki z masonerią, bo... upominał się o prawa człowieka. Termin „lewactwo” stał się jeszcze bardziej popu­larny po sierpniu 1980 r. i powstaniu Soli­darności. To paradoks, bo PRL stawał się już wtedy coraz mniej ideologiczny, a był po prostu kliką służącą przetrwaniu i roz­dzielaniu wpływów między nomenklaturę.

Co się stało z„lewactwem" w III RP?
Można powiedzieć, że zmieniła się nadbudowa. „Lewactwo” sytuuje się dziś w opozycji już nie do marksizmu-leninizmu, ale katolickiej lub wolnorynkowej ortodoksji. Do starych zarzutów o obojęt­ność na tradycję narodową, wyobcowanie z ludu, nierozumienie realiów gospodar­czych (nowych wprawdzie, ale zarzut ten sam) i kosmopolityzm, doszedł zarzut wro­gości wobec chrześcijaństwa. Krytyka anty­katolickiego nastawienia lewactwa do złu­dzenia przypomina piętnowanie go jako herezji wobec marksizmu-leninizmu. To się łatwo przyjęło także dlatego, że w krajach, które przeszły lewicowe dyktatury, niechęć do lewicy jest głęboko zakorzeniona.

Gdy przyjrzeć się krytykom lewactwa, to zawsze pojawiają się te same motywy: patriotyczny sztafaż skierowany przeciw obcym, antyinteligenckość, zaściankowy konserwatyzm, germanofobia, mniej lub bardziej skrywany antysemityzm. Coś jeszcze?
Na przykład homofobia. W peere­lowskiej krytyce lewactwa nie była tak widoczna, bo też homoseksualizm nie funkcjonował w przestrzeni publicznej. Błażej Warkocki, który tę sprawę badał, zi­dentyfikował bodaj tylko dwa teksty, które pojawiły się w prasie w latach 80. Wtedy ten temat nie istniał. Dziś Robert Biedroń jest prezydentem Słupska, a osoby homo­seksualne walczą o swoje prawa. Stąd pojawiły się takie zjawiska, jak protesty pod flagą narodową w obronie tradycyjnej rodziny - tak jakby to orientacja seksualna miała warunkować narodowość. W kryty­kę „lewactwa” gładko wplotła się krucjata przeciwko „ideologii gender”. Wystarczy przytoczyć tytuły z prawicowej prasy: „Gender - nowe słowo, stare lewactwo” albo „Gender - lewackie opium dla ludu”. Jeden z publicystów napisał, że lewica jest dziś bardziej „pedalska” niż „plebejska”. Czyli w tle jest ten sam stary zarzut, że le­wactwo się wyalienowało z mas.

Elementów wspólnych jest więcej. W PRL „lewaków" oskarżano o związki z terrorystami z Czerwonych Brygad czy Baader-Meinhof. Dziś padają zarzuty o ekoterroryzm, homoterror czy terror politycznej poprawności. To tylko frazeologia?
Ruchy skrajne muszą używać skrajnej retoryki. Terror ze strony nawet radykal­nej lewicy to w Polsce zjawisko nieznane. Mamy natomiast narastający problem z przemocą, coraz bardziej obecną w języ­ku, ale też na ulicach, ze strony radykalnej prawicy. Jeden z internetowych memów głosi: „Bij tramwaj, bo czerwony”. W mo­mencie gdy prawicowcy palą wóz transmi­syjny TVN, budkę pod rosyjską ambasadą czy tęczę na placu Zbawiciela, to projekcję tych zachowań należy skierować na stronę przeciwną. Kończy się to takimi absurda­mi, jak oskarżanie Roberta Biedronia o pobicie policjantów.

Między krytyką „lewactwa" w PRL i III RP odnalazł pan także związki personalne.
To niesamowite, ale ci sami autorzy, którzy piętnowali „lewactwo” na łamach „Rzeczywistości” czy „Żołnierza Wolno­ści”, dziś robią to w mediach prawicowych, a celem ich ataków są często ci sami ludzie, tacy jak Adam Michnik. Wtedy należeli do PZPR i krytykowali z pozycji marksi­stowsko-leninowskich, dziś krytykują z pozycji ortodoksji katolickiej. Najczęściej opluwającą „lewactwo” osobą jest prof. Bo­gusław Wolniewicz, stały współpracownik „Najwyższego Czasu!”. To zresztą cieka­wy przypadek, bo w PRL był asystentem prof. Adama Schaffa, przez partyjny beton określanego pogardliwym mianem „euro- komunisty”. Inną postacią tego rodzaju jest Bolesław Tejkowski. Karol Modzelewski pi­sał, że dawniej występował pod mniej „piastowskim” imieniem - Bernarda - i asysto­wał prof. Zygmuntowi Baumanowi.

Jak to pogodzić?
Trzeba zrozumieć różnicę między rady­kalizmem i ekstremizmem politycznym. Radykalizm jest postawą kontekstualną. W pewnym okresie za radykałów uważa­no związkowców z Solidarności, przeciw­stawiających się „rozsądnemu” systemowi realnego socjalizmu. Potem okazało się, że to zwolennicy realnego socjalizmu są ra­dykałami nierozumiejącymi ładu wolno­rynkowego. Natomiast ekstremizm to coś niezależnego od kontekstu i epoki. To coś więcej niż radykalizm. Ta trwałość biogra­ficzna odnosi się właśnie do ekstremistów; nacjonalistów w najbardziej prymityw­nym, ksenofobicznym wydaniu, którzy głoszą chwałę ojczyzny, która jest wielka, bez względu na to, co się w niej dzieje.

Teoretycznie „lewactwo" powinno być rozumiane jako coś, co jest na lewo od lewicy. Dziś to pojęcie zmieniło się w worek bez dna. Każdy może do niego trafić.
W PRL „lewactwem” nazywano wszyst­ko, co było lewicowe, ale inne niż marksizm-leninizm i socjaldemokracja. Ale współcześnie to już naprawdę wszystko. Za główną siedzibę „lewactwa” ucho­dzą takie warszawskie ulice, jak Czerska, Wiertnicza i Foksal, czyli miejsca, gdzie znajdują się redakcje „Gazety Wyborczej”, TVN i „Krytyki Politycznej”. Ale lewakiem nazwany został przez Leszka Balcerowi­cza prezydent Lech Kaczyński, oczywiście w kontekście ekonomicznym. Z kolei „Naj­wyższy Czas!” miał kiedyś okładkę z hasłem „Marksizm - leninizm a la Balcerowicz”. Zarzut lewactwa spotkał konserwatywne­go prezydenta Bronisława Komorowskiego, bo podpisał konwencję antyprzemocową. Skrajni narodowcy nazwali tak Bronisława Wildsteina, bo kojarzy im się z inteligen­cją, opozycją demokratyczną, w dodatku jest pochodzenia żydowskiego, a anty­semityzm jest wybitnie trwałą instytucją w języku kseonofobicznej prawicy. Z po­wodu opozycyjnej, korowskiej przeszłości „lewactwo” przypisywano nawet Antonie­mu Macierewiczowi.

Dla portalu Fronda „lewactwem" jest wszystko, co choćby na milimetr odstaje od stanowiska episkopatu. Można powiedzieć, że „lewactwo” nie zna granic. A ponieważ jest przypisywa­ne tak wielu nurtom, osobom i organiza­cjom, u jego przeciwników rośnie przeko­nanie, że lewactwo nami rządzi.

Znacząc wszystko, nie znaczy nic. Może to już tylko epitet, który ma zdezawuować przeciwnika?
Nie tylko zdezawuować, ale wręcz zdehumanizować. Kojarzy się przecież ze sło­wem „robactwo”. Z „lewactwem” nie moż­na dyskutować - to pojęcie ma tylko moc szkalującą, a nie opisową.
rozmawiała Joanna Podgórska

Łukasz Drozda - politolog w Instytucie Gospodarstwa Społecznego w Szkole Głównej Handlowej. Specjalista ds. komunikacji społecznej w internecie. Autor wydanej właśnie książki „Lewactwo. Historia dyskursu o polskiej lewicy radykalnej".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz