Mylą się optymiści, którzy sądzą, że PiS-owska rewolucja
ograniczy się do ideologicznej nadbudowy i czystek w mediach publicznych,
instytucjach kultury i muzeach.
Od kiedy Jarosław Kaczyński odzyskał
wszystkie instrumenty władzy, pytanie brzmi: „Gdzie uderzy, a jakie obszary
pozostawi we względnym spokoju?”. Większość polityków, ekspertów i dziennikarzy
uspokaja, że to będzie tylko konserwatywna rewolucja w nadbudowie - w polityce
historycznej, kulturze, świadomości Polaków, może w edukacji. Prawicowa
„młodzież” (w PiS i okolicach oznacza to ludzi do pięćdziesiątki włącznie,
gdyż kategoria dorosłości zarezerwowana jest dla Kaczyńskiego i jego
najbliższych współpracowników) zadowoli się stanowiskami w mediach publicznych,
muzeach, teatrach i nie będzie nikomu robić krzywdy, jeśli nie liczyć czystek w
odzyskanych przez siebie instytucjach publicznych. Może trochę oberwą kobiety
(ale tylko te wyzwolone, które nie uważają in vitro za holokaust), geje (dla nich
prawica ma rozwiązanie putinowskie - tolerancja, czyli niezamykanie, ale bez
„promocji zboczeń”). Jednak normalna większość nie ma się czego obawiać. A już
na pewno Kaczyński nie wykona żadnego ryzykownego ruchu w polityce zagranicznej
ani europejskiej, gdy Polska dostaje kolejne 100 miliardów euro z funduszy
spójności, kiedy mamy 30 procent wymiany gospodarczej z Niemcami, 75 procent
wymiany ze strefą euro i te udziały wciąż rosną. No i nie będzie rewolucji w
polskich finansach ani gospodarce, bo panika inwestorów i rynku szybko
uderzyłaby w nastroje społeczne, osłabiając władzę Kaczyńskiego i PiS.
Czy rzeczywiście
ewentualne skoncentrowanie się Kaczyńskiego i PiS wyłącznie na sferze
ideologicznej nadbudowy będzie bezpieczne dla stabilności polskiego społeczeństwa
i państwa? Czy to będą tylko barwne igrzyska, bez żadnego wpływu na dystrybucję
chleba i wolności? Nie jestem tego aż tak bardzo pewien.
POLACY LEPSI I GORSI
Znaczna część dzisiejszej prawicy nie wierzy bowiem ani w
demokrację , ani w równość wszystkich
obywateli wobec prawa, ani nawet w niezbywalne wolności wszystkich Polaków.
Prawica, która doszła właśnie do władzy, uważa się za narodową elitę, a
czasami po prostu za jedynych przedstawicieli narodu, którzy z racji swoich
poglądów są przeznaczeni do tego, aby panować, wychowywać, „inkulturować do
polskości” resztę społeczeństwa, która nawet narodem jeszcze nie jest, gdyż
pozostaje zaledwie lemingami (Robert Mazurek), Polactwem (Rafał Ziemkiewicz),
Serbołużyczanami, którzy przestali być narodem politycznym, zadowalając się
jedynie folklorem (Zdzisław Krasnodębski), Polską lokal no-tubylczą (Ludwik
Dorn z 2011 roku).
Autorem tezy o dwóch
narodach (gorszym, który powinien rządzić, i lepszym, który jest tylko miazgą
dla patriotycznej elity) był Piotr Skwieciński. Przedstawił tę koncepcję
jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, kiedy był działaczem Ligi
Republikańskiej. Wówczas chodziło mu o dawnych komunistów (naród gorszy) dawnych
antykomunistów (naród lepszy, przeznaczony do rządzenia Polską bez względu na
doraźne wyniki wyborów). Te dwa narody przeszły ponoć z PRL do III RP w
uporządkowanych bojowych szykach, a konflikt z lat osiemdziesiątych nigdy się
nie skończył. Skwieciński nie brał pod uwagę, że jedni postkomuniści wsparli
ustrojową i gospodarczą transformację, a także nasz zwrot ku Zachodowi, będąc
często większymi entuzjastami wejścia Polski do NATO i Unii Europejskiej niż
część postsolidarnościowej prawicy. Tymczasem inni postkomuniści, którzy się
na transformację nie załapali, już wówczas wspierali Samoobronę, a później
mieli wesprzeć PiS, całkowicie akceptując prawicowe tezy o nowej kolonizacji
Polski, tym razem przez Zachód. Także dawni antykomuniści podzielili się już w
czasie wojny na górze.
W ogniu konfliktu
pomiędzy PO i PiS (dwiema partiami jak najbardziej postsolidarnościowymi)
koncepcja dwóch narodów nie tylko wróciła, ale paradoksalnie uległa jeszcze
większej radykalizacji. Szczególnie gdy Jarosław Kaczyński stracił władzę w
2007 roku, a w konsekwencji wielu intelektualistów i dziennikarzy z
bezpośredniego zaplecza PiS straciło albo stanowiska, albo poczucie, że zajmują
jedyną pozycję społeczną, na którą w Polsce zasługują - czyli zarazem wieszczów
i funkcjonariuszy państwa.
Wizja dwóch narodów
zmieniła się wówczas w eksterminację (o. Tadeusz Rydzyk) lub przynajmniej
okupację i prześladowania (Krasnodębski, Rymkiewicz, Legutko, Nowak,
Ziemkiewicz i inni) lepszego narodu przez naród gorszy czy wręcz przez naród
łajdaków (jak to sformułował nieprześcigniony w sztuce obrażania Jarosław Marek
Rymkiewicz). Niekończący się katalog pogardliwych określeń, jakie publicyści
prawicy wynajdywali dla Polaków niegłosujących na PiS, dążących do zachodniej
normalności (kolejny epitet w ustach ludzi prawicy), stawał się alibi zarówno
dla nieakceptowania demokratycznych wyborów w latach 2007-2014, jak też dla
braku respektu wobec praw i wolności Polactwa, jeśli reprezentanci prawdziwej
narodowej elity znów dojdą do władzy.
Kiedy w kolejnych
wyborach Polacy nie słuchali namiętnych, poetyckich wezwań Jarosława Marka
Rymkiewicza do głosowania na Jarosława Kaczyńskiego, wieszcz odpowiadał im:
„Jebał was pies!... (w 1995 roku podobnie zwrócił się do wyborców
Kwaśniewskiego)... nie interesujecie mnie, róbcie sobie, co chcecie, idźcie
sobie do Europy albo gdzie indziej, gdzie się wam podoba. Tu jest nasz kraj wolnych
Polaków. Jedna czwarta, która głosowała na Kaczyńskiego, to zupełnie wystarczy,
żeby być wolnym narodem". Ziemkiewicz, mający w mediach publicznych pod
władzą Tuska zaledwie kilka „okienek” (zamiast kilkunastu pod władzą
Kaczyńskich), definiował Polactwo w sposób coraz bardziej obraźliwy i pokazujący
bezmiar jego pychy. W wywiadzie dla „Frondy” mówił: „Polactwo to ludzie
pozbawieni świadomości istnienia dobra wspólnego, nadrzędnego, rozumujący
tylko w kategoriach sukcesu osobistego. Czyli typowa w gruncie rzeczy
mentalność niewolnicza, pańszczyźniana, i ona cechuje teraz - można to oszacować
na podstawie różnych zachowań około połowy mieszkańców Polski”.
Ludwik Dorn, kiedy
jeszcze nie startował z listy PO, przyznawał w jednym z wywiadów, że musi
przekonywać swoich najbardziej nawiedzonych prawicowych kolegów i koleżanki,
aby zamiast grozić Andrzejowi Wajdzie czy Agnieszce Holland wykluczeniem z polskości
i odebraniem prawa do kręcenia polskich filmów, zajęli się raczej ich
„inkulturacją do polskości”. Zapytany, czy nie jest groteskowy obraz, w którym
Rafał Ziemkiewicz miałby „inkulturować do polskości” Agnieszkę Holland, a Anna
Sobecka Andrzeja Wajdę, Dorn odpowiadał: „Pan reżyser Andrzej Wajda jest
niewątpliwie wybitnym twórcą niesłychanie zasłużonym dla kultury narodowej,
ale poprzez swoje odrzucenie idei narodu jako wspólnoty politycznej należy
niewątpliwie do obozu Polski lokalno-tubylczej”.
Poczucie
intelektualistów i publicystów prawicy, że są jedynymi prawdziwymi Polakami w
morzu Polactwa, wzmocnił Smoleńsk. Nie chodziło im o żadną żałobę, ale o
tryumf polskiej martyrologii nad sukcesami codziennego polskiego życia, który
polskiej prawicy miał zagwarantować obalenie PO jako „partii ciepłej wody z
kranu” i powrót do władzy. W pierwszych dniach po katastrofie Tomasz
Terlikowski pisał - chyba najbardziej szczerze spośród wszystkich swoich
kolegów udających żałobę: „próbowaliśmy uciec od misji, jaką stawiał przed
nami Bóg, w »normalność« Zachodu. Jeśli tak było, to ta tragedia jest wyraźnym
przypomnieniem, że nie będzie nam dane bycie »normalnym« narodem, który może
żyć w świętym spokoju, że od nas Pan Bóg wymaga co jakiś czas daniny krwi”.
IDEOLOGIA SIĘGA PO
WSZYSTKO
Znów jednak powraca pytanie: „A co to szkodzi, że sobie
trochę poświrują, przecież najważniejsze, żeby Terlikowski nie został
ministrem finansów, a Rymkiewicz, żeby nie poszedł do służb”.
Problem w tym, że po
zwycięstwie Kaczyńskiego do instytucji i służb polskiego państwa pójdą ludzie
wychowani przez prawicę w pogardzie dla innych. Głęboko uwewnętrznione
poczucie elitarności w stosunku do lemingów, Polactwa czy Serbołużyczan jest
źródłem przyzwolenia na łamanie reguł. Jarosław Kaczyński miał już ze strony
prawicy pełne przyzwolenie nałamanie reguł demokratycznych, kiedy pozostawał w
opozycji, dostanie je także, kiedy będzie rządził.
W dodatku ideologia
nigdy nie zadowala się obsadzaniem muzeów czy kręceniem patriotycznych filmów.
Prędzej czy później sięga do ekonomii lub polityki zagranicznej, stając się
złym fundamentem złej polityki. Kiedy Piotr Zaremba (z wykształcenia historyk)
pisuje dziś regularnie o wchodzeniu lub nie wchodzeniu Polski do strefy euro,
w ogóle nie interesują go kryteria ekonomiczne - ani te, które mogłyby przemawiać
„za”, ani te „przeciw” przyjęciu przez nasz kraj europejskiej waluty. Używa
wyłącznie kryteriów ideologicznych, godnościowych, ostrzegając przed „tożsamościowym
rozpłynięciem się Polski”, jeśli przyjmiemy wspólną walutę. Tak jakby
przyjęcie euro doprowadziło do rozpłynięcia się Niemiec czy nawet Słowaków,
Estończyków, Łotyszy, a ewentualny powrót do drachmy gwarantował
nierozpłynięcie się pogrążonemu w permanentnym kryzysie państwu greckiemu.
Z kolei ekspert
Instytutu Sobieskiego i PiS-owskiego think tanku Polska Wielki
Projekt Filip Staniłko zaproponował, żeby zamiast przyjmować
kiedykolwiek euro, Polska uczyniła złotówkę regionalnym odpowiednikiem euro,
walutą ponadnarodową, którą z entuzjazmem przyjmą kraje Europy Środkowej i
Wschodniej. W międzyczasie kraje bałtyckie i Słowacja przystąpiły do euro, a
Węgrom bliżej jest dziś politycznie do rubla transferowego niż do złotówki jako
waluty ponadnarodowej.
Andrzej Zybertowicz
zaś, kiedyś doradca Antoniego Macierewicza przy likwidacji WSI, dziś jeden z
czołowych doradców prezydenta Dudy, gładko przechodzi od ideologii do
gospodarki, proponując, aby Polska naśladowała azjatyckie tygrysy (Koreę
Południową, Tajwan czy Singapur), które w latach czterdziestych i
pięćdziesiątych ubiegłego wieku budowały gospodarczą suwerenność metodami
twardego etatyzmu - chroniąc
krajowy przemysł wysokimi cłami, zamykając rynek pracy,
odbierając obywatelom paszporty, nie cofając się przed dyktaturą, a nawet
strzelaniem do strajkujących związkowców. Wizja Zybertowicza, podzielana w
jakiejś części przez Kaczyńskiego i najstarszą część PiS-owskiej elity, jest
tak samo anachroniczna, jak wizje Adriana Zandberga z Partii Razem, proponującego
powrót do szwedzkiej socjaldemokracji z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku.
Wszystkie te sympatyczne lub okropne ideologiczne nostalgie nie biorą pod
uwagę globalizacji, która sprawiła, że już nie tylko kapitał może uciec z
takich zamkniętych i „suwerennych” państw, ale masowo uciekają z nich także
ludzie, w poszukiwaniu większej wolności lub lepiej płatnej pracy.
Dosłownie w
ostatnich dniach Andrzej Duda świadomie wyznaczył pierwsze
posiedzenie nowego Sejmu na 12 listopada, choć akurat tego
dnia wciąż urzędująca premier Ewa Kopacz powinna wziąć udział w nadzwyczajnym
szczycie Unii Europejskiej dotyczącym uchodźców. Faktu, że była to decyzja
czysto ideologiczna, nie ukrywał nawet doradca prezydenta ds. polityki
zagranicznej Krzysztof Szczerski, który z ogromną satysfakcją stwierdził, iż
„nie ma powodu, by polski kalendarz dostosowywać do międzynarodowego”.
Wszystkie te
przykłady przypominają, że ideologia nigdy nie zadowala się „nadbudową”.
Zawsze, prędzej czy później, wyciąga rękę po państwo, po jego politykę
zagraniczną i gospodarczą, czyli po nasze bezpieczeństwo, dobrobyt i wolność.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz