Jednego
nie można odmówić nowemu szefowi MSZ Witoldowi Waszczykowskiemu - ambicji.
Pytanie tylko, czy zmieści się ona w gmachu przy alei Szucha.
Gdy
zaczął pojawiać się w ministerstwie, wzbudzał podziw i zawiść jednocześnie.
Młody, wykształcony na Zachodzie, z perfekcyjnym angielskim i kolorowymi
skarpetkami do garnituru, nie pasował do starej kadry. Wiedział, kogo
czarować, wobec reszty potrafił być brutalny. Nikogo nie pozostawiał obojętnym.
Sam nieprzeciętnie inteligentny i niespotykanie ambitny. Radek Sikorski.
Wystarczy jednak zamienić skarpetki na kowbojskie bolo pod szyją i ten
opis jak ulał pasuje do Witolda Waszczykowskiego. Według popularnej w PiS
teorii nowy minister spraw zagranicznych został politykiem właśnie z zawiści
wobec Sikorskiego.
- Trzeba to było zobaczyć. To był jakiś zew natury, czysta nienawiść
- mówi były członek PiS, który poznał Waszczykowskiego, gdy ten był już w
Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. - Dwie tale podobne osobowości się wykluczają,
to się musiało skończyć zderzeniem. Ale zastrzegam: ja jestem do Witka
uprzedzony. Wszyscy zastrzegają, że są do „Witka” jakoś uprzedzeni, i
jeśli mają mówić szczerze, to nie pod nazwiskiem. Znów, wypisz wymaluj,
przypadek Sikorskiego.
Co jednak najciekawsze, obaj panowie stoją na zewnątrz formacji
politycznych, które ich poparły. Pod tym względem nowy szef MSZ swoją obcość
wobec PiS nadrabia radykalnością neofity - nie mówi może o dorżnięciu watahy,
ale nie ma problemu, aby co drugi dzień oskarżać przeciwników PiS o zdradę
narodową. W przypadku Sikorskiego obcowanie z PO zakończyło się z hukiem po
ośmiu latach. -Ja aż tyle Witkowi w PiS nie daję-mówi znajomy ministra z
czasów BBN.
W trakcie kampanii wyborczej
wokół MSZ krążyły trzy nazwiska. Dwóch europosłów- Ryszarda Legutki i
Kazimierza Ujazdowskiego - oraz właśnie Waszczykowskiego. W pierwszym przypadku Polska miałaby ministra erudytę i
poliglotę, który z pewnością by Europę zadziwił, ale niekoniecznie pozytywnie,
biorąc pod uwagę jego wyraziste, konserwatywne poglądy. Ujazdowski był opcją
umiarkowaną, obeznany w środowisku dyplomatycznym, niezapadający w pamięć jak
Legutko, ale solidny do bólu. Obaj jednak bez doświadczenia w dyplomacji.
Ludzie zbliżeni do Jarosława Kaczyńskiego twierdzą, że od początku nie
było jednak żadnego dylematu. Ławka zagraniczna w PiS jest krótka, a
Waszczykowski umie się sprzedać. Potrafi prezesowi zreferować każdy kryzys międzynarodowy
w 10 minut, na wyrywki cytuje prawo międzynarodowe i przede wszystkim
twierdzi, że zna kogo trzeba w Waszyngtonie. Tydzień przed ogłoszeniem składu
nowego rządu chodził po redakcjach i opowiadał, że tekę ministerialną ma już w
kieszeni.
Tym większe było zaskoczenie, gdy premier Beata Szydło, pierwszy raz
wyliczając przyszłych członków rządu, sprawy europejskie oddała w ręce Konrada
Szymańskiego, wieloletniego europosła PiS. Waszczykowski zbagatelizował rolę
kolegi, określając go w mediach jako swojego wiceministra. A sprawa od początku
nie była jasna.
Wciąż możliwe są trzy opcje. Szymański, już mianowany ministrem, może
pomagać pani premier jako odpowiedzialny za przygotowanie szefowej na
brukselskie szczyty. Albo pełnić funkcję sekretarza stanu w ministerstwie,
wchodząc w rolę Rafała Trzaskowskiego z poprzedniego rządu, czyli pozostać pod
nadzorem szefa MSZ. Ale może też Szymański z czasem stanąć na czele struktury
przypominającej dawny Urząd Komitetu Integracji Europejskiej, czyli
instytucji, która koordynowałaby sprawy europejskie z zakresu praktycznie
wszystkich ministerstw. Nawet wśród ludzi PiS wciąż nie jest jasne, które
rozwiązanie przeważy.
Jeden z polityków prawicy przekonuje, że na pierwszą opcję Szymański by
się nie zgodził. - To nie jest żaden technokrata bez ambicji. To polityk z
krwi i kości o wyraźnych konserwatywnych poglądach. I dodaje, żeby zwrócić
uwagę na zamieszanie wokół wypowiedzi Szymańskiego o imigrantach. Zaraz po
paryskich zamachach z 13 listopada na blogu napisał on, że „wobec tragicznych
wydarzeń w Paryżu Polska nie widzi politycznych możliwości wykonania decyzji o
relokacji uchodźców”, czym zyskał sobie błyskawiczną ogólnoeuropejską sławę.
Natychmiast odcięli się od niego prezydent, premier i szef MSZ.
Nie o treść jednak chodzi. Szymański jest zbyt doświadczony, aby mu się
coś takiego po prostu wymsknęło. - On to napisał, bo był przekonany, że reprezentuje
w tej sprawie cały rząd. Musiał czuć wsparcie Szydło, która przecież sugerowała,
że będzie bezpośrednio jej podlegał i że jego pozycja będzie wagi ministerialnej.
Sprawa może być więc skutkiem zamieszania kompetencyjnego w nowym rządzie albo świadomą
zagrywką Kaczyńskiego, który w ten sposób dzieli i rządzi.
Jak sugeruje jeden z byłych ambasadorów RP (zaznacza, że jest
uprzedzony wobec „Witka”), gdyby Szymański rzeczywiście przejął Europę, to
Waszczykowskiemu w MSZ zostaną „ochłapy”. Wtedy to przewidywalny i wyważony
Szymański byłby od realnej polityki, bo prezes wie, że prawdziwe wiktuały są w
Brukseli. A wówczas Waszczykowski zająłby się wykorzystywaniem polityki
zagranicznej do propagandy partyjnej w kraju.
- Na kierunkach, gdzie i tak
już nic nie można popsuć, będzie mógł do woli machać szabelką, co jednak wcale
nie musi być złym rozwiązaniem z perspektywy popularności PiS - przekonuje ambasador.
Po studiach historycznych w
Łodzi Waszczykowski wyjechał do USA na stypendium naukowe. Wrócił do kraju W 1992
r., jak sam mówi - na zaproszenie ówczesnego
szefa MSZ Krzysztofa Skubiszewskiego, który zaapelował do Polaków na emigracji
o wsparcie nowej Polski. Takich ludzi jak Waszczykowski brakowało w
ministerstwie. - Roztaczał wokół siebie aurę profesjonalisty - mówi
dyplomata, który rozpoczynał karierę z Waszczykowskim. - Stara gwardia z
wypiekami na twarzach słuchała jego opowieści o życiu w Stanach. A on, między
zachwytami nad. amerykańską kuchnią, przemycał sugestie o swoich rozległych kontaktach
w Waszyngtonie.
Karierę zawsze budował w opozycji do kogoś. W tamtych pierwszych latach
„punktem odbicia” był ambasador Andrzej Towpik. Waszczykowski szybko awansował
w MSZ, po zaledwie pięciu latach został szefem misji łącznikowej przy NATO w Brukseli.
Wiele zawdzięcza właśnie Towpikowi i innym dyplomatom ze starego rozdania,
którymi jednocześnie pogardzał, jako przedstawicielami starego systemu. Gdy
więc to nie on, lecz Towpik został pierwszym polskim ambasadorem przy NATO w
1999 r., Waszczykowski zaczął się od niego „odbijać”.
Tu dochodzi do pierwszej zwrotnej historii wżyciu przyszłego ministra,
choć on sam twierdzi, że to historia zmyślona przez postkomunistycznych
dyplomatów. Mianowicie już jako radca-minister w MSZ poszedł poskarżyć się na
swojego przełożonego amb. Towpika do ówczesnego przedstawiciela USA przy NATO.
Twierdził, że to człowiek niegodny sojuszniczego zaufania, były komunista,
który tak naprawdę nie chce Polski w NATO. Przebieg tego spotkania jest znany,
bo ów amerykański dyplomata - nieco zszokowany - zrelacjonował je polskiemu MSZ
i zapytał, co ma z tym zrobić. Ówczesny szef resortu Bronisław Geremek odwołał
Waszczykowskiego z Brukseli.
- On już tak ma - mówi osoba blisko znająca przebieg tamtych wydarzeń. - To
są trzy geny, które ma głęboko w sobie. Gen frustracji, gen nielojalności i gen
zemsty. Prędzej czy później one wpływają na jego zachowanie. Dlatego tak
niebezpieczne może być jego urzędowanie, bo to człowiek wbrew pozorom bardzo
emocjonalny i często reaguje impulsywnie.
Po odwołaniu z Brukseli zaproponowano mu placówkę w Teheranie. Sam
zainteresowany opowiada, że trafił tam na wyraźne życzenie Amerykanów, którzy
mieli w nim widzieć swojego człowieka. W Iranie miał dla nich odegrać rolę
cichego pośrednika w kontaktach z reżimem ajatollahów. W MSZ twierdzą, że to
wierutna bzdura i że Waszczykowski lubi z siebie robić bohatera - czy to walki
z „postkomunistycznym złogiem” na placówce w Brukseli, czy człowieka od zadań
specjalnych w Teheranie.
Właśnie w Iranie odkrył, że jest islamofobem. Do dziś muzułmanów
traktuje z góry, jako tych gorszych. Według uprzedzonych do niego źródeł w MSZ
Waszczykowski do Iranu pojechał za karę. Ale i tam nie wytrwał do końca, bo
pokłócił się z obsadą placówki. - Wiadomo, że na placówkach dochodzi do
konfliktów - mówi były ambasador RP. - To jest dość zamknięta struktura
składająca się z różnych osobowości, a jeszcze nowy ambasador zawsze jest kimś
z zewnątrz. Ale że on był w stanie pokłócić się z Towpikiem, który jest
wybitnie ugodowym człowiekiem, może świadczyć jedynie o jego awanturniczych
skłonnościach. Pokłóci się z każdym.
Jego byli współpracownicy twierdzą, że bardzo szybko odkrył w sobie
temperament polityka, który ma się nijak do zasad obowiązujących w dyplomacji.
Dlatego zawsze balansował na granicy lojalności, testował, na ile może sobie
pozwolić. Gdy został wiceministrem w MSZ rządzonym przez Annę Fotygę, bardzo
szybko uznał, że to osoba nieodpowiednia na zajmowane stanowisko. Na
zamkniętych spotkaniach z podwładnymi czy na placówkach potrafił krytykować
swoją szefową, zarzucając jej brak kompetencji i rozchwianie emocjonalne.
Oddelegowanie go do negocjacji z Amerykanami w sprawie tarczy
antyrakietowej w 2006 r. było jednak strzałem w dziesiątkę. Trudno było wtedy
znaleźć bardziej odpowiednią osobę do tego zadania w MSZ, jeśli chodzi o
kompetencje. Waszczykowski był przekonany, że trzeba zrobić wszystko, aby
amerykańskich żołnierzy ściągnąć do Polski, co - trzeba przyznać -
niekoniecznie sprzyjało chłodnemu spojrzeniu na negocjacje.
Tarcza była projektem ekipy George’a W. Busha. Chodziło o budowę w
różnych miejscach świata instalacji do zwalczania pocisków balistycznych
mogących przenosić ładunki nuklearne. Amerykanom zależało na takiej jej lokalizacji,
aby najskuteczniej odparła ewentualne ataki z Korei Północnej lub Iranu.
Polska nadawała się do tego doskonale. Szczególnie że rząd Kazimierza
Marcinkiewicza, a później Jarosława Kaczyńskiego, nie stawiał Amerykanom
wygórowanych warunków.
Podejściu prezentowanemu wówczas przez Waszczykowskiego nie można
odmówić logiki. Bez względu na to, ile Polska była by skłonna wydawać na własną armię, dysproporcja sił wobec
ewentualnego agresora jest tak wielka, że te miliardy, choć ważne z punktu
widzenia zobowiązań sojuszniczych, byłyby nieefektywnie wydane - nie wniosłyby
wiele do poziomu bezpieczeństwa. Ale wystarczy jedna amerykańska brygada
stacjonująca na polskim terytorium i sytuacja geopolityczna Polski zmienia się
diametralnie.
Takie zdanie musiał podzielać Radosław Sikorski, gdy po przejęciu MSZ
w2007 r. pozostawił Waszczykowskiego na stanowisku wiceministra. - Pamięć o
PO-PiS była jeszcze żywa, a Waszczykowski miał wtedy takie same poglądy jak
Sikorski - mówi Paweł Zalewski, ekspert od polityki zagranicznej i były
członek obu partii. Taką decyzję odradzało Sikorskiemu kilku doświadczonych
dyplomatów z MSZ. Minister miał ich przekonywać, że sobie z Waszczykowskim
poradzi.
„Odbijanie się” Waszczykowskiego od szefa następowało stopniowo.
Potrafił na przykład publicznie skrytykować decyzje ministra o likwidacji
kilku ambasad w mniej ważnych dla Polski miejscach świata. Na ostatecznym
zerwaniu z rolą urzędnika zaważyła jednak tarcza. - Moim zdaniem
Waszczykowski był szczerze przekonany, że rząd Tuska, stawiając Amerykanom kolejne
warunki, tak naprawdę nie chce tej tarczy. I czuł, że musi zaprotestować -
tłumaczy późniejszy rozwój wydarzeń Paweł Kowal, były wiceminister spraw
zagranicznych w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Sikorski natomiast uważał, że
nie można brać, co kapną, lecz uzyskać korzystniejsze warunki. Z kolei według
„uprzedzonych” wiceminister uznał wówczas, że czas już oficjalnie zostać
politykiem i ewakuować się z rządu, bo przecież w PO nie ma już większych szans
na karierę. PO nie będzie rządzić wiecznie, a tylko wyjście z hukiem da mu
szansę na karierę w opozycji.
17 lipca 2008 r. w tygodniku „Newsweek” ukazał się wywiad z
Waszczykowskim, który do dziś na kilku polskich uczelniach służy studentom za
przykład, jak nie powinien się zachować dyplomata. Wiceminister ujawnił w nim
m.in. kulisy i strategię negocjacyjną w trwających wciąż rozmowach o tarczy,
opowiedział, co polskie kierownictwo sądzi o partnerach (że Bush niedługo
będzie miał tylko wykłady dla sprzedawców samochodów) oraz pośrednio zarzucił
Tuskowi i Sikorskiemu zdradę stanu, bo obaj mieli się kierować interesem
partii, a nie państwa. Premier wyrzucił go za to z rządu - lepszej rekomendacji
w oczach PiS nie mógł dostać.
Waszczykowski jest w PiS ciałem
obcym. Nie ma tam politycznego zaplecza, nie potrafi porwać ludu.
Co prawda walka o tarczę dała mu
kredyt zaufania u Kaczyńskich, ale na polu polityki zagranicznej musiał zawrzeć
sam ze sobą wiele kompromisów, aby zmieścić się w PiS. Chociażby sprawa relacji
z Ameryką. Nie ulega wątpliwości, że to będzie priorytet i dla niego, i dla
nowego rządu. Ale nawet ryzykownie zakładając, że Polacy mogą mieć jakikolwiek
wpływ na decyzje Waszyngtonu o rozlokowaniu u nas sprzętu lub żołnierzy, dla
Amerykanów kluczem są relacje Polski z Europą. Warszawa się liczy, jeśli ma
dobre umocowanie w Unii.
-Polska to dla Waszyngtonu polityczne
peryferie-tłumaczy Michael Pregent z republikańskiego think tanku Hudson
Institute. - Ważne o tyle, o ile są w stanie wpłynąć na politykę
europejską. Przyjmując za pewnik eurosceptyczne nastawienie PiS, mówimy o dwóch
wykluczających się strategiach. Jeśli Waszczykowski tak dobrze zna Amerykę,
musi sobie zdawać z tego sprawę.
Druga obcość na linii Waszczykowski-PiS to sprawy wschodnie. - Waszczykowski
doskonale zdaje sobie sprawę z wagi, jaką ma dla Polski niepodległa Ukraina.
Zna jej problemy i rozumie je- przekonuje Paweł Kowal. Kowal uważa, że może
to stanowić problem w zderzeniu z antyukraińsko nastawionym elektoratem PiS.
Szczególnie wtedy, gdy ta antyukraińskość przełoży się na linię partii, np. w
polityce historycznej.
Wciskanie się w gorset PiS może
skomplikować Waszczykowskiemu również relacje z Rosją. Sam w wywiadach
przyznaje, że te stosunki są zamrożone i że pierwszy ruch należy do Rosji.
Chyba że PiS będzie chciało coś załatwić na Kremlu. Np. oddanie wraku, którego
zwrot byłby niewątpliwie wielkim sukcesem propagandowym („jednak można było”) i
okazją do największej manifestacji politycznej być może od czasu pogrzebu ks.
Jerzego Popiełuszki. - Nie zdziwiłbym się, gdyby w tych relacjach nastąpiło
tymczasowe ocieplenie-przekonuje związany z PiS ekspert ds. wschodnich. - Podobnie
było, gdy 10 lat temu PiS doszło do władzy. Ale w takim przypadku siłą rzeczy
muszą ucierpieć nasze stosunki z Ukrainą.
I w końcu Grupa Wyszehradzka. Prezydent Andrzej Duda i sam Waszczykowski
zainwestowali już dużo kapitału politycznego w projekt ożywienia i scalenia
bloku państw Europy Środkowo-Wschodniej. Według pomysłu PiS w ramach Unii
Europejskiej miałby on stanowić przeciwwagę dla wpływów wielkich państw, przede
wszystkim Niemiec. - To mrzonka. Nigdy w historii to się nie udało i się nie
uda - przekonuje dyplomata z dużym doświadczeniem w regionie. Jeszcze
mniej wiary w takie rozwiązanie ma publicysta węgierskiego dziennika „Magyar Nemzet” Gabor Zord:
- Polska nie zbuduje trwałego
sojuszu z Węgrami, jeśli jednocześnie będzie chciała zacieśniać relacje z
Ameryką. Antyameiykanizm w całym regionie jest zbyt silny.
Znów, ludzie z otoczenia Waszczykowskiego twierdzą, że on też zdaje
sobie sprawę z beznadziejności wyszehradzkiego przedsięwzięcia, i dziwią się,
że chce firmować tę pewną klęskę. Chyba że to dla dobra partii, że w tym
projekcie wcale nie chodzi o realne wpływy w polityce międzynarodowej, ale o
korzyści w polityce wewnętrznej. Symptomy takiego podejścia było widać w prawicowej
prasie po niedawnym szczycie wschodniej flanki NATO w Bukareszcie. Dominowały
fotografie z prezydentem w centrum i oderwane od rzeczywistości hasła „Duda
jednoczy region”, „Lider regionu”. PiS chce, żeby Polska była liderem
czegokolwiek, chociaż na zdjęciu.
Taki układ - najwyższe
stanowisko w branży w zamian za realizowanie nie do końca swojej polityki
- ministrowi Waszczykowskiemu najwyraźniej odpowiada.
Na razie. Ale to prosta droga do
frustracji wynikającej z narzuconej mu linii politycznej, o której sam wie, że
będzie nieskuteczna. Potem do nielojalności, szczególnie wobec premier, która
nie ma samodzielnej pozycji politycznej. Kluczowy może się okazać wynik
zamieszania wokół spraw europejskich - odebranie
Waszczykowskiemu władzy nad Szymańskim może być równoznaczne z wyciągnięciem
zawleczki z granatu.
Na razie minister planuje ściągnąć z Madrytu amb. Tomasza Arabskiego,
jako że dla PiS jest on współodpowiedzialny za Smoleńsk. Zablokuje także
wysłanie do Kijowa byłego rzecznika MSZ Marcina Wojciechowskiego, bo chce mieć
tam zaufanego człowieka.
Waszczykowski szlifuje też swoje
zdolności medialne. Jeden z jego znajomych mówi, że „za dobry bon mot dałby się
pociąć”, co jakoś jest zrozumiałe, gdy się go słucha. W ostatnim wywiadzie dla
„Rzeczpospolitej” oburzał się, że Niemcy wpuścili imigrantów od razu, a Polacy
od wejścia do Unii musieli czekać aż siedem lat na otwarcie tamtejszego rynku
pracy. W maju przekonywał z kolei, że w ramach tzw. szpicy Unia planuje
wystawić tylko 5 tys. żołnierzy, a Rosjanie w trakcie samej defilady zwycięstwa
w Moskwie wystawili 16 tys. Ni przypiął, ni przyłatał, ale brzmi ładnie. Tak
jak słynny apel przyszłego ministra „Nie zabijajcie nas” po zabójstwie
działacza PiS w Łodzi.
Jarosławowi Kaczyńskiemu szczególnie musi się podobać stosunek ministra
do jego zmarłego brata. Przywołuje go praktycznie w każdym tekście
publicystycznym, często w roli wróżki: „proroctwo prezydenta Kaczyńskiego się
spełnia”, „prezydent przewidział to”, „prezydent już wtedy”. To zrozumiałe,
jeśli przyjąć, że prezes PiS to jedyna osoba, wobec której Waszczykowskiemu
opłaca się być lojalnym.
Łukasz Wójcik
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz