środa, 25 listopada 2015

Odwetowiec



Jednego nie można odmówić nowemu szefowi MSZ Witoldowi Waszczykowskiemu - ambicji. Pytanie tylko, czy zmieści się ona w gmachu przy alei Szucha.

Gdy zaczął pojawiać się w ministerstwie, wzbudzał podziw i zawiść jednocześnie. Młody, wykształ­cony na Zachodzie, z perfekcyjnym angielskim i kolorowymi skarpetkami do garnituru, nie paso­wał do starej kadry. Wiedział, kogo czarować, wobec reszty potrafił być brutalny. Nikogo nie pozostawiał obojętnym. Sam nieprzeciętnie inteligentny i niespotykanie ambitny. Radek Sikorski.
   Wystarczy jednak zamienić skarpetki na kowbojskie bolo pod szyją i ten opis jak ulał pasuje do Witolda Waszczykowskiego. Według popularnej w PiS teorii nowy minister spraw zagranicznych został politykiem właśnie z zawiści wobec Sikorskiego.
   - Trzeba to było zobaczyć. To był jakiś zew natury, czysta nienawiść - mówi były członek PiS, który poznał Waszczykowskiego, gdy ten był już w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. - Dwie tale podobne osobowości się wyklu­czają, to się musiało skończyć zderzeniem. Ale zastrze­gam: ja jestem do Witka uprzedzony. Wszyscy zastrzega­ją, że są do „Witka” jakoś uprzedzeni, i jeśli mają mówić szczerze, to nie pod nazwiskiem. Znów, wypisz wymaluj, przypadek Sikorskiego.
   Co jednak najciekawsze, obaj panowie stoją na zewnątrz formacji politycznych, które ich poparły. Pod tym wzglę­dem nowy szef MSZ swoją obcość wobec PiS nadrabia radykalnością neofity - nie mówi może o dorżnięciu watahy, ale nie ma problemu, aby co drugi dzień oskarżać przeciw­ników PiS o zdradę narodową. W przypadku Sikorskiego obcowanie z PO zakończyło się z hukiem po ośmiu latach. -Ja aż tyle Witkowi w PiS nie daję-mówi znajomy ministra z czasów BBN.

W trakcie kampanii wyborczej wokół MSZ krąży­ły trzy nazwiska. Dwóch europosłów- Ryszarda Legutki i Kazimierza Ujazdowskiego - oraz wła­śnie Waszczykowskiego. W pierwszym przypadku Polska miałaby ministra erudytę i poliglotę, który z pew­nością by Europę zadziwił, ale niekoniecznie pozytywnie, biorąc pod uwagę jego wyraziste, konserwatywne poglądy. Ujazdowski był opcją umiarkowaną, obeznany w środo­wisku dyplomatycznym, niezapadający w pamięć jak Legutko, ale solidny do bólu. Obaj jednak bez doświadczenia w dyplomacji.
   Ludzie zbliżeni do Jarosława Kaczyńskiego twierdzą, że od początku nie było jednak żadnego dylematu. Ławka zagraniczna w PiS jest krótka, a Waszczykowski umie się sprzedać. Potrafi prezesowi zreferować każdy kryzys mię­dzynarodowy w 10 minut, na wyrywki cytuje prawo między­narodowe i przede wszystkim twierdzi, że zna kogo trzeba w Waszyngtonie. Tydzień przed ogłoszeniem składu nowego rządu chodził po redakcjach i opowiadał, że tekę ministerial­ną ma już w kieszeni.
   Tym większe było zaskoczenie, gdy premier Beata Szydło, pierwszy raz wyliczając przyszłych członków rządu, spra­wy europejskie oddała w ręce Konrada Szymańskiego, wieloletniego europosła PiS. Waszczykowski zbagatelizował rolę kolegi, określając go w mediach jako swojego wiceministra. A sprawa od początku nie była jasna.
   Wciąż możliwe są trzy opcje. Szymański, już mianowany ministrem, może pomagać pani premier jako odpowiedzialny za przygotowanie szefowej na brukselskie szczyty. Albo pełnić funkcję sekretarza stanu w ministerstwie, wchodząc w rolę Ra­fała Trzaskowskiego z poprzedniego rządu, czyli pozostać pod nadzorem szefa MSZ. Ale może też Szymański z czasem stanąć na czele struktury przypominającej dawny Urząd Komitetu Inte­gracji Europejskiej, czyli instytucji, która koordynowałaby sprawy europejskie z zakresu praktycznie wszystkich ministerstw. Nawet wśród ludzi PiS wciąż nie jest jasne, które rozwiązanie przeważy.
   Jeden z polityków prawicy przekonuje, że na pierwszą opcję Szymański by się nie zgodził. - To nie jest żaden technokrata bez ambicji. To polityk z krwi i kości o wyraźnych konserwatywnych poglądach. I dodaje, żeby zwrócić uwagę na zamieszanie wokół wypowiedzi Szymańskiego o imigrantach. Zaraz po paryskich zamachach z 13 listopada na blogu napisał on, że „wobec tragicz­nych wydarzeń w Paryżu Polska nie widzi politycznych możliwo­ści wykonania decyzji o relokacji uchodźców”, czym zyskał sobie błyskawiczną ogólnoeuropejską sławę. Natychmiast odcięli się od niego prezydent, premier i szef MSZ.
   Nie o treść jednak chodzi. Szymań­ski jest zbyt doświadczony, aby mu się coś takiego po prostu wymsknęło. - On to napisał, bo był przekonany, że repre­zentuje w tej sprawie cały rząd. Musiał czuć wsparcie Szydło, która przecież suge­rowała, że będzie bezpośrednio jej podle­gał i że jego pozycja będzie wagi ministe­rialnej. Sprawa może być więc skutkiem zamieszania kompetencyjnego w nowym rządzie albo świadomą zagrywką Kaczyń­skiego, który w ten sposób dzieli i rządzi.
   Jak sugeruje jeden z byłych ambasa­dorów RP (zaznacza, że jest uprzedzony wobec „Witka”), gdyby Szymański rze­czywiście przejął Europę, to Waszczykowskiemu w MSZ zosta­ną „ochłapy”. Wtedy to przewidywalny i wyważony Szymański byłby od realnej polityki, bo prezes wie, że prawdziwe wiktuały są w Brukseli. A wówczas Waszczykowski zająłby się wykorzysty­waniem polityki zagranicznej do propagandy partyjnej w kraju.
- Na kierunkach, gdzie i tak już nic nie można popsuć, będzie mógł do woli machać szabelką, co jednak wcale nie musi być złym rozwiązaniem z perspektywy popularności PiS - przeko­nuje ambasador.

Po studiach historycznych w Łodzi Waszczykowski wyjechał do USA na stypendium naukowe. Wrócił do kraju W 1992 r., jak sam mówi - na zaproszenie ówcze­snego szefa MSZ Krzysztofa Skubiszewskiego, który zaapelował do Polaków na emigracji o wsparcie nowej Polski. Takich ludzi jak Waszczykowski brakowało w ministerstwie. - Roztaczał wokół siebie aurę profesjonalisty - mówi dyplomata, który rozpoczynał karierę z Waszczykowskim. - Stara gwardia z wypiekami na twa­rzach słuchała jego opowieści o życiu w Stanach. A on, między za­chwytami nad. amerykańską kuchnią, przemycał sugestie o swoich rozległych kontaktach w Waszyngtonie.
   Karierę zawsze budował w opozycji do kogoś. W tamtych pierw­szych latach „punktem odbicia” był ambasador Andrzej Towpik. Waszczykowski szybko awansował w MSZ, po zaledwie pięciu la­tach został szefem misji łącznikowej przy NATO w Brukseli. Wiele zawdzięcza właśnie Towpikowi i innym dyplomatom ze starego rozdania, którymi jednocześnie pogardzał, jako przedstawicielami starego systemu. Gdy więc to nie on, lecz Towpik został pierwszym polskim ambasadorem przy NATO w 1999 r., Waszczykowski zaczął się od niego „odbijać”.
   Tu dochodzi do pierwszej zwrotnej historii wżyciu przyszłego ministra, choć on sam twierdzi, że to historia zmyślona przez postkomunistycznych dyplomatów. Mianowicie już jako rad­ca-minister w MSZ poszedł poskarżyć się na swojego przełożone­go amb. Towpika do ówczesnego przedstawiciela USA przy NATO. Twierdził, że to człowiek niegodny sojuszniczego zaufania, były komunista, który tak naprawdę nie chce Polski w NATO. Przebieg tego spotkania jest znany, bo ów amerykański dyplomata - nieco zszokowany - zrelacjonował je polskiemu MSZ i zapytał, co ma z tym zrobić. Ówczesny szef resortu Bronisław Geremek odwołał Waszczykowskiego z Brukseli.
   - On już tak ma - mówi osoba blisko znająca przebieg tam­tych wydarzeń. - To są trzy geny, które ma głęboko w sobie. Gen frustracji, gen nielojalności i gen zemsty. Prędzej czy później one wpływają na jego zachowanie. Dlatego tak niebezpieczne może być jego urzędowanie, bo to człowiek wbrew pozorom bardzo emo­cjonalny i często reaguje impulsywnie.
   Po odwołaniu z Brukseli zaproponowano mu placówkę w Te­heranie. Sam zainteresowany opowiada, że trafił tam na wyraź­ne życzenie Amerykanów, którzy mieli w nim widzieć swojego człowieka. W Iranie miał dla nich odegrać rolę cichego pośred­nika w kontaktach z reżimem ajatollahów. W MSZ twierdzą, że to wierutna bzdura i że Waszczykowski lubi z siebie robić bohatera - czy to walki z „postkomunistycznym złogiem” na pla­cówce w Brukseli, czy człowieka od zadań specjalnych w Teheranie.
   Właśnie w Iranie odkrył, że jest islamofobem. Do dziś muzułmanów traktuje z góry, jako tych gorszych. Według uprze­dzonych do niego źródeł w MSZ Waszczykowski do Iranu pojechał za karę. Ale i tam nie wytrwał do końca, bo pokłócił się z ob­sadą placówki. - Wiadomo, że na placów­kach dochodzi do konfliktów - mówi były ambasador RP. - To jest dość zamknięta struktura składająca się z różnych osobo­wości, a jeszcze nowy ambasador zawsze jest kimś z zewnątrz. Ale że on był w stanie pokłócić się z Towpikiem, który jest wybitnie ugodowym człowiekiem, może świad­czyć jedynie o jego awanturniczych skłonnościach. Pokłóci się z każdym.
   Jego byli współpracownicy twierdzą, że bardzo szybko odkrył w sobie temperament polityka, który ma się nijak do zasad obo­wiązujących w dyplomacji. Dlatego zawsze balansował na gra­nicy lojalności, testował, na ile może sobie pozwolić. Gdy został wiceministrem w MSZ rządzonym przez Annę Fotygę, bardzo szybko uznał, że to osoba nieodpowiednia na zajmowane stano­wisko. Na zamkniętych spotkaniach z podwładnymi czy na pla­cówkach potrafił krytykować swoją szefową, zarzucając jej brak kompetencji i rozchwianie emocjonalne.
   Oddelegowanie go do negocjacji z Amerykanami w sprawie tarczy antyrakietowej w 2006 r. było jednak strzałem w dziesiątkę. Trudno było wtedy znaleźć bardziej odpowiednią osobę do tego zadania w MSZ, jeśli chodzi o kompetencje. Waszczykowski był przekonany, że trzeba zrobić wszystko, aby amerykańskich żoł­nierzy ściągnąć do Polski, co - trzeba przyznać - niekoniecznie sprzyjało chłodnemu spojrzeniu na negocjacje.
   Tarcza była projektem ekipy George’a W. Busha. Chodziło o budowę w różnych miejscach świata instalacji do zwalczania pocisków balistycznych mogących przenosić ładunki nuklearne. Amerykanom zależało na takiej jej lokalizacji, aby najskutecz­niej odparła ewentualne ataki z Korei Północnej lub Iranu. Polska nadawała się do tego doskonale. Szczególnie że rząd Kazimierza Marcinkiewicza, a później Jarosława Kaczyńskiego, nie stawiał Amerykanom wygórowanych warunków.
   Podejściu prezentowanemu wówczas przez Waszczykowskiego nie można odmówić logiki. Bez względu na to, ile Polska była by skłonna wydawać na własną armię, dysproporcja sił wobec ewentualnego agresora jest tak wielka, że te miliardy, choć ważne z punktu widzenia zobowiązań sojuszniczych, byłyby nieefek­tywnie wydane - nie wniosłyby wiele do poziomu bezpieczeń­stwa. Ale wystarczy jedna amerykańska brygada stacjonująca na polskim terytorium i sytuacja geopolityczna Polski zmienia się diametralnie.
   Takie zdanie musiał podzielać Radosław Sikorski, gdy po prze­jęciu MSZ w2007 r. pozostawił Waszczykowskiego na stanowisku wiceministra. - Pamięć o PO-PiS była jeszcze żywa, a Waszczykowski miał wtedy takie same poglądy jak Sikorski - mówi Paweł Zalewski, ekspert od polityki zagranicznej i były członek obu par­tii. Taką decyzję odradzało Sikorskiemu kilku doświadczonych dyplomatów z MSZ. Minister miał ich przekonywać, że sobie z Waszczykowskim poradzi.
   „Odbijanie się” Waszczykowskiego od szefa następowało stop­niowo. Potrafił na przykład publicznie skrytykować decyzje mi­nistra o likwidacji kilku ambasad w mniej ważnych dla Polski miejscach świata. Na ostatecznym zerwaniu z rolą urzędnika zaważyła jednak tarcza. - Moim zdaniem Waszczykowski był szczerze przekonany, że rząd Tuska, stawiając Amerykanom ko­lejne warunki, tak naprawdę nie chce tej tarczy. I czuł, że musi zaprotestować - tłumaczy późniejszy rozwój wydarzeń Paweł Kowal, były wiceminister spraw zagranicznych w rządzie Jarosła­wa Kaczyńskiego. Sikorski natomiast uważał, że nie można brać, co kapną, lecz uzyskać korzystniejsze warunki. Z kolei według „uprzedzonych” wiceminister uznał wówczas, że czas już ofi­cjalnie zostać politykiem i ewakuować się z rządu, bo przecież w PO nie ma już większych szans na karierę. PO nie będzie rzą­dzić wiecznie, a tylko wyjście z hukiem da mu szansę na karierę w opozycji.
   17 lipca 2008 r. w tygodniku „Newsweek” ukazał się wywiad z Waszczykowskim, który do dziś na kilku polskich uczelniach służy studentom za przykład, jak nie powinien się zachować dyplomata. Wiceminister ujawnił w nim m.in. kulisy i strategię negocjacyjną w trwających wciąż rozmowach o tarczy, opowiedział, co polskie kierownictwo sądzi o partnerach (że Bush niedługo będzie miał tylko wykłady dla sprzedawców samochodów) oraz pośrednio za­rzucił Tuskowi i Sikorskiemu zdradę stanu, bo obaj mieli się kie­rować interesem partii, a nie państwa. Premier wyrzucił go za to z rządu - lepszej rekomendacji w oczach PiS nie mógł dostać.

Waszczykowski jest w PiS ciałem obcym. Nie ma tam politycznego zaplecza, nie potrafi porwać ludu.
Co prawda walka o tarczę dała mu kredyt zaufania u Kaczyńskich, ale na polu polityki zagranicznej musiał zawrzeć sam ze sobą wiele kompromisów, aby zmieścić się w PiS. Chociażby sprawa relacji z Ameryką. Nie ulega wątpliwości, że to będzie priorytet i dla niego, i dla nowego rządu. Ale nawet ryzykownie zakładając, że Polacy mogą mieć jakikolwiek wpływ na decyzje Waszyngto­nu o rozlokowaniu u nas sprzętu lub żołnierzy, dla Amerykanów kluczem są relacje Polski z Europą. Warszawa się liczy, jeśli ma dobre umocowanie w Unii.
   -Polska to dla Waszyngtonu polityczne peryferie-tłumaczy Mi­chael Pregent z republikańskiego think tanku Hudson Institute. - Ważne o tyle, o ile są w stanie wpłynąć na politykę europejską. Przyjmując za pewnik eurosceptyczne nastawienie PiS, mówimy o dwóch wykluczających się strategiach. Jeśli Waszczykowski tak dobrze zna Amerykę, musi sobie zdawać z tego sprawę.
   Druga obcość na linii Waszczykowski-PiS to sprawy wschod­nie. - Waszczykowski doskonale zdaje sobie sprawę z wagi, jaką ma dla Polski niepodległa Ukraina. Zna jej problemy i rozumie je- przekonuje Paweł Kowal. Kowal uważa, że może to stanowić problem w zderzeniu z antyukraińsko nastawionym elektoratem PiS. Szczególnie wtedy, gdy ta antyukraińskość przełoży się na linię partii, np. w polityce historycznej.
Wciskanie się w gorset PiS może skomplikować Waszczykowskiemu również relacje z Rosją. Sam w wywiadach przyznaje, że te stosunki są zamrożone i że pierwszy ruch należy do Rosji. Chyba że PiS będzie chciało coś załatwić na Kremlu. Np. odda­nie wraku, którego zwrot byłby niewątpliwie wielkim sukcesem propagandowym („jednak można było”) i okazją do największej manifestacji politycznej być może od czasu pogrzebu ks. Jerzego Popiełuszki. - Nie zdziwiłbym się, gdyby w tych relacjach nastą­piło tymczasowe ocieplenie-przekonuje związany z PiS ekspert ds. wschodnich. - Podobnie było, gdy 10 lat temu PiS doszło do wła­dzy. Ale w takim przypadku siłą rzeczy muszą ucierpieć nasze sto­sunki z Ukrainą.
   I w końcu Grupa Wyszehradzka. Prezydent Andrzej Duda i sam Waszczykowski zainwestowali już dużo kapitału politycznego w projekt ożywienia i scalenia bloku państw Europy Środko­wo-Wschodniej. Według pomysłu PiS w ramach Unii Europejskiej miałby on stanowić przeciwwagę dla wpływów wielkich państw, przede wszystkim Niemiec. - To mrzonka. Nigdy w historii to się nie udało i się nie uda - przekonuje dyplomata z dużym doświad­czeniem w regionie. Jeszcze mniej wiary w takie rozwiązanie ma publicysta węgierskiego dziennika „Magyar Nemzet” Gabor Zord:
- Polska nie zbuduje trwałego sojuszu z Węgrami, jeśli jednocze­śnie będzie chciała zacieśniać relacje z Ameryką. Antyameiykanizm w całym regionie jest zbyt silny.
   Znów, ludzie z otoczenia Waszczykowskiego twierdzą, że on też zdaje sobie sprawę z beznadziejności wyszehradzkiego przedsię­wzięcia, i dziwią się, że chce firmować tę pewną klęskę. Chyba że to dla dobra partii, że w tym projekcie wcale nie chodzi o realne wpływy w polityce międzynarodowej, ale o korzyści w polityce we­wnętrznej. Symptomy takiego podejścia było widać w prawicowej prasie po niedawnym szczycie wschodniej flanki NATO w Buka­reszcie. Dominowały fotografie z prezydentem w centrum i ode­rwane od rzeczywistości hasła „Duda jednoczy region”, „Lider re­gionu”. PiS chce, żeby Polska była liderem czegokolwiek, chociaż na zdjęciu.

Taki układ - najwyższe stanowisko w branży w za­mian za realizowanie nie do końca swojej polityki - ministrowi Waszczykowskiemu najwyraźniej odpo­wiada. Na razie. Ale to prosta droga do frustracji wynikającej z narzuconej mu linii politycznej, o której sam wie, że będzie nieskuteczna. Potem do nielojalności, szczególnie wobec pre­mier, która nie ma samodzielnej pozycji politycznej. Kluczowy może się okazać wynik zamieszania wokół spraw europejskich - odebranie Waszczykowskiemu władzy nad Szymańskim może być równoznaczne z wyciągnięciem zawleczki z granatu.
   Na razie minister planuje ściągnąć z Madrytu amb. Tomasza Arabskiego, jako że dla PiS jest on współodpowiedzialny za Smo­leńsk. Zablokuje także wysłanie do Kijowa byłego rzecznika MSZ Marcina Wojciechowskiego, bo chce mieć tam zaufanego człowieka.
Waszczykowski szlifuje też swoje zdolności medialne. Jeden z jego znajomych mówi, że „za dobry bon mot dałby się pociąć”, co jakoś jest zrozumiałe, gdy się go słucha. W ostatnim wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” oburzał się, że Niemcy wpuścili imigrantów od razu, a Polacy od wejścia do Unii musieli czekać aż siedem lat na otwarcie tamtejszego rynku pracy. W maju przekonywał z kolei, że w ramach tzw. szpicy Unia planuje wystawić tylko 5 tys. żołnierzy, a Rosjanie w trakcie samej defilady zwycięstwa w Moskwie wystawili 16 tys. Ni przypiął, ni przyłatał, ale brzmi ładnie. Tak jak słynny apel przyszłego ministra „Nie zabijajcie nas” po zabójstwie działacza PiS w Łodzi.
   Jarosławowi Kaczyńskiemu szczególnie musi się podobać stosunek ministra do jego zmarłego brata. Przywołuje go prak­tycznie w każdym tekście publicystycznym, często w roli wróżki: „proroctwo prezydenta Kaczyńskiego się spełnia”, „prezydent przewidział to”, „prezydent już wtedy”. To zrozumiałe, jeśli przy­jąć, że prezes PiS to jedyna osoba, wobec której Waszczykowskie­mu opłaca się być lojalnym.
Łukasz Wójcik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz