Dziesięć lat na salach sądowych, CBŚ na głowie rodziny, przetrząsanie firmy mojego męża - wiedziałam, że jeśli chcę dowieść prawdy, muszę to przetrwać - rozmowa z dziennikarką śledczą
Monika Tutak-Goll
Jest
2004 rok, do redakcji "Polityki" przychodzi list od jednego z
klientów Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych. List, który komplikuje
11 następnych lat twojego życia.
Bianka Mikołajewska: Można tak powiedzieć. To był list człowieka, który wziął kredyt w SKOK-ach. Pisał, że płaci gigantyczne odsetki od pożyczki, która miała być nisko oprocentowaną pożyczką dla niezamożnych osób; że ma na głowie firmę windykacyjną i że to wszystko jest sprzeczne z zasadą samopomocy, która miała przyświecać SKOK-om.
SKOK-i miały być instytucją, która pomaga najuboższym.
Dokładnie. Idea była szlachetna, ale jak się okazało później, niewiele miała wspólnego z rzeczywistością. Szybko ją wypaczono.
SKOK-i miały być samopomocowymi spółdzielniami działającymi na zasadach demokratycznych. Każdy spółdzielca miał mieć takie samo prawo głosu, członkowie Kas mieli podejmować wspólnie najważniejsze decyzje. Kasy miały działać non profit, czyli bez zysku, a ich władze - pracować społecznie. Początkowo, w latach 90., Kasy udzielały niskoprocentowych pożyczek osobom, które się znały, bo np. pracowały w tym samym zakładzie pracy. Ponieważ członkowie Kas się znali, nie wymagały one żadnych dodatkowych zabezpieczeń dla kredytów.
Gdy, dajmy na to, pan Wiesław brał pożyczkę, ale w danej chwili nie miał pieniędzy na spłatę, dla Kasy nie był to problem: wszyscy znali pana Wiesława i wiedzieli, że nigdy nie nawalił, jest pracowity, sumienny, że jak zarobi pieniądze, to ich nie przepije i pożyczkę spłaci. Ludzie pomagali sobie na zasadzie wzajemnego zaufania. Piękna, ale zaprzepaszczona idea.
Dostałaś list, zaczęłaś przyglądać się SKOK-om. Co zobaczyłaś?
Niewiele wtedy o nich wiedziałam, jak większość Polaków. Istniały już kilkanaście lat, ich placówki powstawały na każdym kroku, także w pobliżu redakcji "Polityki", w której wtedy pracowałam. Zaskoczyło mnie, gdy się okazało, że nie podlegają państwowemu nadzorowi, którym objęte są banki. Zastanowiło mnie też, że nie płacą podatków. Były zwolnione z tego obowiązku.
Bianka Mikołajewska: Można tak powiedzieć. To był list człowieka, który wziął kredyt w SKOK-ach. Pisał, że płaci gigantyczne odsetki od pożyczki, która miała być nisko oprocentowaną pożyczką dla niezamożnych osób; że ma na głowie firmę windykacyjną i że to wszystko jest sprzeczne z zasadą samopomocy, która miała przyświecać SKOK-om.
SKOK-i miały być instytucją, która pomaga najuboższym.
Dokładnie. Idea była szlachetna, ale jak się okazało później, niewiele miała wspólnego z rzeczywistością. Szybko ją wypaczono.
SKOK-i miały być samopomocowymi spółdzielniami działającymi na zasadach demokratycznych. Każdy spółdzielca miał mieć takie samo prawo głosu, członkowie Kas mieli podejmować wspólnie najważniejsze decyzje. Kasy miały działać non profit, czyli bez zysku, a ich władze - pracować społecznie. Początkowo, w latach 90., Kasy udzielały niskoprocentowych pożyczek osobom, które się znały, bo np. pracowały w tym samym zakładzie pracy. Ponieważ członkowie Kas się znali, nie wymagały one żadnych dodatkowych zabezpieczeń dla kredytów.
Gdy, dajmy na to, pan Wiesław brał pożyczkę, ale w danej chwili nie miał pieniędzy na spłatę, dla Kasy nie był to problem: wszyscy znali pana Wiesława i wiedzieli, że nigdy nie nawalił, jest pracowity, sumienny, że jak zarobi pieniądze, to ich nie przepije i pożyczkę spłaci. Ludzie pomagali sobie na zasadzie wzajemnego zaufania. Piękna, ale zaprzepaszczona idea.
Dostałaś list, zaczęłaś przyglądać się SKOK-om. Co zobaczyłaś?
Niewiele wtedy o nich wiedziałam, jak większość Polaków. Istniały już kilkanaście lat, ich placówki powstawały na każdym kroku, także w pobliżu redakcji "Polityki", w której wtedy pracowałam. Zaskoczyło mnie, gdy się okazało, że nie podlegają państwowemu nadzorowi, którym objęte są banki. Zastanowiło mnie też, że nie płacą podatków. Były zwolnione z tego obowiązku.
Dlaczego?
Ich władze powoływały się na samopomocowy charakter Kas, na działalność bez zysku. Pieniądze miały być przeznaczone przede wszystkim na pożyczki dla ludzi i na opłacalne lokaty. Podatki - jak tłumaczyli - zniszczyłyby "tę niewielką, spółdzielczą instytucję". Dzięki takiemu tłumaczeniu Kasy przez lata uzyskiwały różne przywileje. Państwo szło im na rękę: zwolniło je z podatku, nie wprowadziło zewnętrznego nadzoru, by nie obciążać ich sprawozdawczością.
Okazało się jednak, że tylko w niewielkim stopniu wszystko opierało się na zasadzie samopomocy. I że w rzeczywistości koszty pożyczek były bardzo wysokie, a jeśli ktoś miał kłopoty ze spłatą, w niektórych SKOK-ach roczne oprocentowanie przeterminowanego kredytu wynosiło nawet 200 procent! To był dla mnie szok: taka szlachetna idea i lichwiarskie, gigantyczne odsetki?
Co się jeszcze okazało?
Że w rzeczywistości SKOK-ami rządzi niewielka grupa osób skupiona wokół Grzegorza Biereckiego, twórcy SKOK-ów w Polsce, ówczesnego prezesa Krajowej SKOK. I że ci ludzie narzucają Kasom, jak mają funkcjonować i na co wydawać pieniądze. Bierecki i jego ludzie stworzyli wokół SKOK-ów system podmiotów (m.in. spółek), które świadczyły usługi na rzecz Kas i pobierały za to od nich ogromne pieniądze. Kasy były zmuszone z tych usług korzystać. Szkoliły u nich ludzi, płaciły za system informatyczny, za logo. We władzach tych podmiotów zasiadał sam Grzegorz Bierecki, jego brat, ich żony, prawnik Adam Jedliński - przyjaciel Lecha Kaczyńskiego.
Kiedyś zapytałam Grzegorza Biereckiego, dlaczego we władzach jednego ze stowarzyszeń zasiadają jego żona i bratowa. Odpowiedział: "Komu ufać, jak nie żonie?".
W SKOK-ach ci ludzie zwykle nie zarabiali, ale ogromne, wielomilionowe sumy zarobili, pracując właśnie w spółkach skupionych wokół SKOK.
Wiele kosztowały cię publikacje na temat SKOK-ów.
Wcześniej pisałam już teksty śledcze - dotyczyły nieprawidłowości przy powstawaniu hipermarketów, patologii w Wojewódzkim Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Łodzi, nieprawidłowości w policji. Nie sądziłam, że pisząc o SKOK-ach, wejdę w jeden temat na wiele lat.
I że ten temat będzie miał wpływ na twoje prywatne życie.
Nie wiedziałam, że władze SKOK-ów zrobią wszystko, by storpedować moje publikacje.
Wytoczono
ci kilkanaście procesów trwających prawie 11 lat.
Wytoczono mi prawie 20 procesów, trzy sprawy karne. Był czas, kiedy jeździłam od sądu do sądu, a wolne chwile spędzałam, analizując dokumenty i przygotowując dowody.
Po pierwszym tekście Kasa Krajowa wystąpiła z pozwem przeciwko mnie i redakcji "Polityki", żądając 5 mln odszkodowania. Sprawa toczyła się w sądzie gospodarczym, w ciągu miesiąca musiałam dostarczyć dowody w tej sprawie, przedstawić listę świadków, którzy będą zeznawać, łącznie z adresami. Przez dwa tygodnie przygotowałam kilkadziesiąt stron dokumentacji dla naszego prawnika. Ryzyko było ogromne - gdybym zapomniała o jakimś ważnym dowodzie, sąd gospodarczy mógłby go później nie uznać, moglibyśmy przegrać sprawę.
Nikt nigdy mi tego w redakcji "Polityki" nie powiedział - za co jestem niezmiernie wdzięczna - ale dla redakcji także to było ogromne obciążenie. Gdybyśmy przegrali, "Polityka" musiałaby przecież te 5 mln zł odszkodowania zapłacić.
Gigantyczna suma.
Rekordowa na tamte czasy! Nie spodziewałam się takiego roszczenia. Oczywiście wygraliśmy tę sprawę, ale toczyła się wiele lat, przeszła przez trzy instancje - dotarła aż do Sądu Najwyższego.
Bywało, że w sprawie jednego tekstu wpływało kilka pozwów, np. trzy takie same od różnych członków władz SKOK. Uznawałam to za specyficzny rodzaj nękania, próbę uciszenia dziennikarza, by już nigdy nie odważył się napisać o SKOK-ach. W pozwach domagano się często od sądu, by do czasu rozstrzygnięcia sprawy zabronił mi publikacji na temat Kas.
Już po rozpoczęciu pierwszego procesu w 2005 r. posypała się lawina następnych pozwów.
Niektóre sprawy zakładano mi w Gdańsku, prawnicy Kas stosowali przeróżne kruczki prawne, by sprawy toczyły się właśnie tam - choć w zasadzie powinny być rozstrzygane w Warszawie, bo tu jest siedziba "Polityki". Musiałam więc jeździć na procesy do Trójmiasta. To nieco utrudniało mi życie. Miałam przecież inne obowiązki.
I dwójkę małych dzieci w domu.
Kumulacja tych procesów nastąpiła w momencie, kiedy na świat przyszedł mój pierwszy syn. W trakcie urlopu macierzyńskiego jeździłam na sprawy do Gdańska, zostawiając go z opiekunką w Warszawie. Półtora roku później urodził się drugi syn - nie wiedziałam, w co ręce włożyć: małe dzieci, obowiązki domowe, SKOK-i. A przydałby się jeszcze jakiś czas na pracę.
Nie miałaś dosyć? Nigdy nie mówiłaś sobie: "Po co się w to wkopałam"?
Byłam pewna swoich racji. Wiedziałam, że wszystko, co napisałam, było prawdą i wszystko miałam bardzo dobrze udokumentowane. Oczywiście, miałam czasem dosyć tego tematu, ale paradoks był taki: im więcej zajmowałam się SKOK-ami, tym więcej zajmowałam się SKOK-ami.
Po każdej publikacji zgłaszali się nowi ludzie z nowymi informacjami dotyczącymi nieprawidłowości w SKOK-ach. Zasypano mnie listami, telefonami. Kontaktowali się ze mną dawni pracownicy Kas, które decyzją władz Kasy Krajowej zostały przymusowo połączone z innymi, bo ich władze były niepokorne. Kiedy Kasa nie chciała się zgodzić na obciążenia narzucane przez Kasę Krajową, wpuszczano do niej zarząd komisaryczny, później łączono ją z inną, a ludzi, którzy tam pracowali, pozbywano się. To, co docierało do mnie, było zatrważające.
Procesy to nie wszystko.
W mediach, w których ogłaszały się SKOK-i, ruszyła lawina publikacji dyskredytujących mnie. Grzegorz Bierecki i jego współpracownicy zaczęli mnie atakować.
Prawicowe media zaczęły ci wytykać, że mąż pracował w UOP. Dziennikarze grzebali w twoim prywatnym życiu. Twój życiorys mieli w zasadzie gotowy - uważali, że jesteś sterowana, a twoje teksty są pisane na zamówienie polityczne. Że tak naprawdę sprawę SKOK-ów nagrał ci mąż.
Próbowano podważyć moją wiarygodność. Mój mąż - Piotr Niemczyk - nie cieszy się wielką sympatią prawicowych mediów i polityków PiS-u, a przynajmniej części z nich. W latach 90. rzeczywiście współtworzył UOP, teraz jest prywatnym przedsiębiorcą.
Mieliście na głowie Centralne Biuro Śledcze. Czemu?
To było za rządów PiS-u. Kasa Krajowa złożyła zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa pomówienia - zarzucali mi czarny PR. Zwykle w takich sprawach osoba, która czuje się pomówiona, sama występuje przed sądem w roli oskarżyciela; prokuratura angażuje się bardzo rzadko. Gdańska prokuratura uznała jednak, że istnieje powód, by zajęła się tą sprawą, bo mogłam pomówić w swoich tekstach milion członków SKOK! Tylu było wówczas we wszystkich Kasach.
Prokuratura zleciła prowadzenie tej sprawy CBŚ, co znów było sytuacją nadzwyczajną. Centralne Biuro Śledcze zajmuje się przecież przestępczością zorganizowaną, poważnymi przekrętami gospodarczymi, a tym razem dostali prowadzenie sprawy o pomówienie. Co ważne - w tym samym czasie do prokuratury gdańskiej trafiało szereg doniesień o nieprawidłowościach w SKOK-ach składanych przez byłych członków i żadnej sprawie nie nadano biegu. Jednocześnie ta sama prokuratura uznała, że tak ważne jest pomówienie "miliona członków" Kas.
Wytoczono mi prawie 20 procesów, trzy sprawy karne. Był czas, kiedy jeździłam od sądu do sądu, a wolne chwile spędzałam, analizując dokumenty i przygotowując dowody.
Po pierwszym tekście Kasa Krajowa wystąpiła z pozwem przeciwko mnie i redakcji "Polityki", żądając 5 mln odszkodowania. Sprawa toczyła się w sądzie gospodarczym, w ciągu miesiąca musiałam dostarczyć dowody w tej sprawie, przedstawić listę świadków, którzy będą zeznawać, łącznie z adresami. Przez dwa tygodnie przygotowałam kilkadziesiąt stron dokumentacji dla naszego prawnika. Ryzyko było ogromne - gdybym zapomniała o jakimś ważnym dowodzie, sąd gospodarczy mógłby go później nie uznać, moglibyśmy przegrać sprawę.
Nikt nigdy mi tego w redakcji "Polityki" nie powiedział - za co jestem niezmiernie wdzięczna - ale dla redakcji także to było ogromne obciążenie. Gdybyśmy przegrali, "Polityka" musiałaby przecież te 5 mln zł odszkodowania zapłacić.
Gigantyczna suma.
Rekordowa na tamte czasy! Nie spodziewałam się takiego roszczenia. Oczywiście wygraliśmy tę sprawę, ale toczyła się wiele lat, przeszła przez trzy instancje - dotarła aż do Sądu Najwyższego.
Bywało, że w sprawie jednego tekstu wpływało kilka pozwów, np. trzy takie same od różnych członków władz SKOK. Uznawałam to za specyficzny rodzaj nękania, próbę uciszenia dziennikarza, by już nigdy nie odważył się napisać o SKOK-ach. W pozwach domagano się często od sądu, by do czasu rozstrzygnięcia sprawy zabronił mi publikacji na temat Kas.
Już po rozpoczęciu pierwszego procesu w 2005 r. posypała się lawina następnych pozwów.
Niektóre sprawy zakładano mi w Gdańsku, prawnicy Kas stosowali przeróżne kruczki prawne, by sprawy toczyły się właśnie tam - choć w zasadzie powinny być rozstrzygane w Warszawie, bo tu jest siedziba "Polityki". Musiałam więc jeździć na procesy do Trójmiasta. To nieco utrudniało mi życie. Miałam przecież inne obowiązki.
I dwójkę małych dzieci w domu.
Kumulacja tych procesów nastąpiła w momencie, kiedy na świat przyszedł mój pierwszy syn. W trakcie urlopu macierzyńskiego jeździłam na sprawy do Gdańska, zostawiając go z opiekunką w Warszawie. Półtora roku później urodził się drugi syn - nie wiedziałam, w co ręce włożyć: małe dzieci, obowiązki domowe, SKOK-i. A przydałby się jeszcze jakiś czas na pracę.
Nie miałaś dosyć? Nigdy nie mówiłaś sobie: "Po co się w to wkopałam"?
Byłam pewna swoich racji. Wiedziałam, że wszystko, co napisałam, było prawdą i wszystko miałam bardzo dobrze udokumentowane. Oczywiście, miałam czasem dosyć tego tematu, ale paradoks był taki: im więcej zajmowałam się SKOK-ami, tym więcej zajmowałam się SKOK-ami.
Po każdej publikacji zgłaszali się nowi ludzie z nowymi informacjami dotyczącymi nieprawidłowości w SKOK-ach. Zasypano mnie listami, telefonami. Kontaktowali się ze mną dawni pracownicy Kas, które decyzją władz Kasy Krajowej zostały przymusowo połączone z innymi, bo ich władze były niepokorne. Kiedy Kasa nie chciała się zgodzić na obciążenia narzucane przez Kasę Krajową, wpuszczano do niej zarząd komisaryczny, później łączono ją z inną, a ludzi, którzy tam pracowali, pozbywano się. To, co docierało do mnie, było zatrważające.
Procesy to nie wszystko.
W mediach, w których ogłaszały się SKOK-i, ruszyła lawina publikacji dyskredytujących mnie. Grzegorz Bierecki i jego współpracownicy zaczęli mnie atakować.
Prawicowe media zaczęły ci wytykać, że mąż pracował w UOP. Dziennikarze grzebali w twoim prywatnym życiu. Twój życiorys mieli w zasadzie gotowy - uważali, że jesteś sterowana, a twoje teksty są pisane na zamówienie polityczne. Że tak naprawdę sprawę SKOK-ów nagrał ci mąż.
Próbowano podważyć moją wiarygodność. Mój mąż - Piotr Niemczyk - nie cieszy się wielką sympatią prawicowych mediów i polityków PiS-u, a przynajmniej części z nich. W latach 90. rzeczywiście współtworzył UOP, teraz jest prywatnym przedsiębiorcą.
Mieliście na głowie Centralne Biuro Śledcze. Czemu?
To było za rządów PiS-u. Kasa Krajowa złożyła zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa pomówienia - zarzucali mi czarny PR. Zwykle w takich sprawach osoba, która czuje się pomówiona, sama występuje przed sądem w roli oskarżyciela; prokuratura angażuje się bardzo rzadko. Gdańska prokuratura uznała jednak, że istnieje powód, by zajęła się tą sprawą, bo mogłam pomówić w swoich tekstach milion członków SKOK! Tylu było wówczas we wszystkich Kasach.
Prokuratura zleciła prowadzenie tej sprawy CBŚ, co znów było sytuacją nadzwyczajną. Centralne Biuro Śledcze zajmuje się przecież przestępczością zorganizowaną, poważnymi przekrętami gospodarczymi, a tym razem dostali prowadzenie sprawy o pomówienie. Co ważne - w tym samym czasie do prokuratury gdańskiej trafiało szereg doniesień o nieprawidłowościach w SKOK-ach składanych przez byłych członków i żadnej sprawie nie nadano biegu. Jednocześnie ta sama prokuratura uznała, że tak ważne jest pomówienie "miliona członków" Kas.
Sprawdzali
twojego męża?
Badano jego firmy, transakcje. Był nękany nieustannymi kontrolami urzędu skarbowego. To budziło głębokie podejrzenie u jego partnerów biznesowych - jedna kontrola, oczywiście, ale druga, trzecia, piąta, dziesiąta w tak krótkim odstępie czasu? Skoro faceta ciągle kontrolują, to może lepiej z nim nie prowadzić biznesów? - myśleli pewnie. W ten sposób stracił niektórych klientów. Sprawa o pomówienie po dwóch latach została umorzona, ale była niezłą okazją do przetrzepania firmy mojego męża i sprawdzenia wszystkich jego klientów i dokumentów firmy. Moi informatorzy też nie mieli lekko. Zaczęli dostawać głuche telefony, pogróżki, byli śledzeni. Od nich dowiedziałam się, że wynajęto również firmę detektywistyczną do śledzenia mnie. Atmosfera się zagęszczała.
Musisz przyznać, że jesteście bardzo łatwym celem do atakowania - dziennikarka śledcza i mąż, który pracował w służbach.
Zdaję sobie z tego sprawę - i zdawałam od początku - że to nie jest najlepszy układ małżeński. Ale tak bywa z uczuciami. Poza tym czasami w życiu coś się dzieje i nie ma się na to większego wpływu.
O tym, że Piotrek trafił na początku lat 90. do UOP, też zadecydował zbieg okoliczności. W czasach PRL działał w opozycji, był jednym z założycieli pacyfistycznego Ruchu "Wolność i Pokój". Nikt się pewnie nie spodziewał, że kiedyś będzie pracował w "siłowej" instytucji. Ale spotkał na swojej drodze Krzysztofa Kozłowskiego, pierwszego niekomunistycznego szefa MSW.
Gdy związałam się z Piotrkiem, przestałam pisać o sprawach związanych ze służbami. Starałam się odsunąć zarzuty czy podejrzenia, że wykorzystuję jakiekolwiek informacje od niego. Nie chodzi zresztą tylko o moją wiarygodność i dobre imię. Piotrek był w ubiegłej kadencji doradcą w komisji ds. służb specjalnych, ma obowiązek zachowania w tajemnicy wszystkich informacji, które uzyskał w trakcie prac komisji.
Gdybym kiedykolwiek napisała o sprawie, którą zajmowała się komisja, mogłoby powstać podejrzenie, że dostałam informacje od niego. Groziłaby mu za to odpowiedzialność karna.
Staram się więc trzymać z daleka od spraw związanych ze służbami. Ale zanim się poznaliśmy, już kilka lat zajmowałam się tematyką śledczą, m.in. związkami polityki z biznesem - to lubię, to mnie interesuje i nie wyobrażam sobie, żebym miała z tego zrezygnować. Zresztą musiałabym chyba zostać krytykiem filmowym, by uniknąć zarzutu, że ktoś może mną sterować.
Gdzie się poznaliście?
Pisałam artykuł do "Polityki" o lobbyście Marku Dochnalu. Rozmówcy mówili mi, że kreuje się na kogoś o mocnych kontaktach w służbach; kontakty miały pochodzić z początku lat 90. Kolega z redakcji powiedział mi wówczas, że jest taki facet, który był wtedy w UOP i może coś będzie wiedział. Tak się zaczęło.
W domu nie rozmawiacie o sprawach zawodowych?
Rozmawiamy o polityce, ale o sprawach zawodowych - nigdy. To zbyt duża pokusa. Piotrek prowadzi swój biznes, robi praktycznie to samo co ja, tylko dla innych celów. Sprawdza wiarygodność firm i ludzi na zlecenie dla partnerów biznesowych, tropi nadużycia w różnych branżach. Ale o tym nie rozmawiamy - tu również jest związany umowami o poufności. Gdyby udało mi się wyciągnąć z niego jakąś ciekawą informację, skręcałoby mnie ze złości, że nie mogę o tym napisać (śmiech).
CBŚ sprawdzało was dwa lata. Niczego nie udowodniono. Sprawę o pomówienie umorzono. Mąż nie odradzał ci po tym pisania o SKOK-ach?
On nie. Ale słyszałam to od rodziców i znajomych: że to może być niebezpieczne, żeby się nie narażać, nie zajmować się tym. Były sytuacje, które uświadamiały mi, po jak cienkiej linie stąpam.
Jak pobicie w zeszłym roku Wojciecha Kwaśniaka, wiceszefa Komisji Nadzoru Finansowego, który badał SKOK Wołomin. Zarzut zlecenia pobicia postawiono członkowi rady nadzorczej SKOK Wołomin.
Sytuacja ze SKOK-iem Wołomin dała mi do myślenia. Zanim została nagłośniona, zgłosił się do mnie mężczyzna, który mówił, że członkowie władz tej Kasy wyłudzają z niej wielomilionowe pożyczki na podstawione osoby, a on przez ileś miesięcy szukał dla nich słupów. Przyprowadzał do Kas umytych i ubranych w garnitury bezdomnych z lewymi papierami - chodziło o to, by szeregowi pracownicy Kas niczego się nie domyślili. Bezdomni dostawali po kilkaset tysięcy pożyczki, a pieniądze wracały potem do osób, które to wszystko organizowały.
Ten mężczyzna mówił, że dostarczy mi dowody na to, że bezdomnym udzielano pożyczek na podstawie fałszywych dokumentów i zaświadczeń o zarobkach. Ale potem zniknął. Dziś wiem już, że został aresztowany. Gdy urwał się kontakt z nim, pytałam KNF, która nadzoruje Kasy, czy coś wiedzą o wyłudzeniach w Wołominie. Nie wiem, czy to wówczas Komisja podjęła decyzję o kontroli w tej Kasie. Ale wiadomo, że po tym, by zniechęcić KNF do kontroli, jeden z organizatorów "biznesu" ze słupami, wynajął zbirów, którzy napadli i pobili do nieprzytomności wiceszefa KNF.
Pomyślałam wtedy, że granica między działaniem na bezpiecznym gruncie a sporym ryzykiem jest bardzo cienka. Gdyby facet od wołomińskich słupów nie został aresztowany i gdybym drążyła sprawę wyłudzeń w Wołominie, to nie wiem, czym by się to skończyło.
Nigdy wcześniej się nie bałaś?
Staram się nie popadać w paranoję - w końcu piszę przeważnie o ludziach, którzy pełnią funkcje publiczne, działają w sferze publicznej, mogą mieć szereg rozmaitych pretensji, ale zgłaszają je w cywilizowany sposób, na drodze sądowej.
Badano jego firmy, transakcje. Był nękany nieustannymi kontrolami urzędu skarbowego. To budziło głębokie podejrzenie u jego partnerów biznesowych - jedna kontrola, oczywiście, ale druga, trzecia, piąta, dziesiąta w tak krótkim odstępie czasu? Skoro faceta ciągle kontrolują, to może lepiej z nim nie prowadzić biznesów? - myśleli pewnie. W ten sposób stracił niektórych klientów. Sprawa o pomówienie po dwóch latach została umorzona, ale była niezłą okazją do przetrzepania firmy mojego męża i sprawdzenia wszystkich jego klientów i dokumentów firmy. Moi informatorzy też nie mieli lekko. Zaczęli dostawać głuche telefony, pogróżki, byli śledzeni. Od nich dowiedziałam się, że wynajęto również firmę detektywistyczną do śledzenia mnie. Atmosfera się zagęszczała.
Musisz przyznać, że jesteście bardzo łatwym celem do atakowania - dziennikarka śledcza i mąż, który pracował w służbach.
Zdaję sobie z tego sprawę - i zdawałam od początku - że to nie jest najlepszy układ małżeński. Ale tak bywa z uczuciami. Poza tym czasami w życiu coś się dzieje i nie ma się na to większego wpływu.
O tym, że Piotrek trafił na początku lat 90. do UOP, też zadecydował zbieg okoliczności. W czasach PRL działał w opozycji, był jednym z założycieli pacyfistycznego Ruchu "Wolność i Pokój". Nikt się pewnie nie spodziewał, że kiedyś będzie pracował w "siłowej" instytucji. Ale spotkał na swojej drodze Krzysztofa Kozłowskiego, pierwszego niekomunistycznego szefa MSW.
Gdy związałam się z Piotrkiem, przestałam pisać o sprawach związanych ze służbami. Starałam się odsunąć zarzuty czy podejrzenia, że wykorzystuję jakiekolwiek informacje od niego. Nie chodzi zresztą tylko o moją wiarygodność i dobre imię. Piotrek był w ubiegłej kadencji doradcą w komisji ds. służb specjalnych, ma obowiązek zachowania w tajemnicy wszystkich informacji, które uzyskał w trakcie prac komisji.
Gdybym kiedykolwiek napisała o sprawie, którą zajmowała się komisja, mogłoby powstać podejrzenie, że dostałam informacje od niego. Groziłaby mu za to odpowiedzialność karna.
Staram się więc trzymać z daleka od spraw związanych ze służbami. Ale zanim się poznaliśmy, już kilka lat zajmowałam się tematyką śledczą, m.in. związkami polityki z biznesem - to lubię, to mnie interesuje i nie wyobrażam sobie, żebym miała z tego zrezygnować. Zresztą musiałabym chyba zostać krytykiem filmowym, by uniknąć zarzutu, że ktoś może mną sterować.
Gdzie się poznaliście?
Pisałam artykuł do "Polityki" o lobbyście Marku Dochnalu. Rozmówcy mówili mi, że kreuje się na kogoś o mocnych kontaktach w służbach; kontakty miały pochodzić z początku lat 90. Kolega z redakcji powiedział mi wówczas, że jest taki facet, który był wtedy w UOP i może coś będzie wiedział. Tak się zaczęło.
W domu nie rozmawiacie o sprawach zawodowych?
Rozmawiamy o polityce, ale o sprawach zawodowych - nigdy. To zbyt duża pokusa. Piotrek prowadzi swój biznes, robi praktycznie to samo co ja, tylko dla innych celów. Sprawdza wiarygodność firm i ludzi na zlecenie dla partnerów biznesowych, tropi nadużycia w różnych branżach. Ale o tym nie rozmawiamy - tu również jest związany umowami o poufności. Gdyby udało mi się wyciągnąć z niego jakąś ciekawą informację, skręcałoby mnie ze złości, że nie mogę o tym napisać (śmiech).
CBŚ sprawdzało was dwa lata. Niczego nie udowodniono. Sprawę o pomówienie umorzono. Mąż nie odradzał ci po tym pisania o SKOK-ach?
On nie. Ale słyszałam to od rodziców i znajomych: że to może być niebezpieczne, żeby się nie narażać, nie zajmować się tym. Były sytuacje, które uświadamiały mi, po jak cienkiej linie stąpam.
Jak pobicie w zeszłym roku Wojciecha Kwaśniaka, wiceszefa Komisji Nadzoru Finansowego, który badał SKOK Wołomin. Zarzut zlecenia pobicia postawiono członkowi rady nadzorczej SKOK Wołomin.
Sytuacja ze SKOK-iem Wołomin dała mi do myślenia. Zanim została nagłośniona, zgłosił się do mnie mężczyzna, który mówił, że członkowie władz tej Kasy wyłudzają z niej wielomilionowe pożyczki na podstawione osoby, a on przez ileś miesięcy szukał dla nich słupów. Przyprowadzał do Kas umytych i ubranych w garnitury bezdomnych z lewymi papierami - chodziło o to, by szeregowi pracownicy Kas niczego się nie domyślili. Bezdomni dostawali po kilkaset tysięcy pożyczki, a pieniądze wracały potem do osób, które to wszystko organizowały.
Ten mężczyzna mówił, że dostarczy mi dowody na to, że bezdomnym udzielano pożyczek na podstawie fałszywych dokumentów i zaświadczeń o zarobkach. Ale potem zniknął. Dziś wiem już, że został aresztowany. Gdy urwał się kontakt z nim, pytałam KNF, która nadzoruje Kasy, czy coś wiedzą o wyłudzeniach w Wołominie. Nie wiem, czy to wówczas Komisja podjęła decyzję o kontroli w tej Kasie. Ale wiadomo, że po tym, by zniechęcić KNF do kontroli, jeden z organizatorów "biznesu" ze słupami, wynajął zbirów, którzy napadli i pobili do nieprzytomności wiceszefa KNF.
Pomyślałam wtedy, że granica między działaniem na bezpiecznym gruncie a sporym ryzykiem jest bardzo cienka. Gdyby facet od wołomińskich słupów nie został aresztowany i gdybym drążyła sprawę wyłudzeń w Wołominie, to nie wiem, czym by się to skończyło.
Nigdy wcześniej się nie bałaś?
Staram się nie popadać w paranoję - w końcu piszę przeważnie o ludziach, którzy pełnią funkcje publiczne, działają w sferze publicznej, mogą mieć szereg rozmaitych pretensji, ale zgłaszają je w cywilizowany sposób, na drodze sądowej.
Nigdy nie dostawałam pogróżek, za to moi informatorzy - tak.
Znajdowali w skrzynkach listy: "Zamknij jadaczkę, bo i tak nikt ci nie
uwierzy, co pleciesz o SKOK-ach", "Twoje dni są policzone".
Odbierali telefony z lawiną najgorszych obelg. Byli pozywani do sądu,
oskarżani, że działali na szkodę SKOK-ów. Ich procesy również toczyły się
latami. Za mną stała redakcja, prawnicy, a za tymi ludźmi - nikt. Bardzo
podziwiam ich odwagę. Często słyszę miłe słowa: że jestem odważna,
nieustępliwa. Ale tak naprawdę to im należą się wyrazy najwyższego uznania.
Niewielu dziennikarzy zajmowało się SKOK-ami.
Po moich pierwszych publikacjach w "Polityce" sprawą zainteresował się szybko Maciej Samcik z "Gazety Wyborczej". Dla wielu mediów SKOK-i były potężnym reklamodawcą, nie można było o nich źle pisać.
Dziś nie tylko reklamują się w mediach, ale są ich udziałowcami np. tygodnik "W Sieci" i portale wPolityce.pl i wGospodarce.pl. Dziennikarze korzystali na dobrych relacjach ze SKOK-ami - jeździli na wycieczki zagraniczne, bo SKOK-i urządzały konferencje i szkolenia w ciepłych krajach. Wyjeżdżali na koszt Kas nawet wtedy, kiedy sądy potwierdziły, że nasze publikacje - moje i Macieja Samcika - są prawdziwe. Nikomu to nie przeszkadzało. Nic więc dziwnego, że w mediach finansowanych przez Kasy mnie atakowano.
Pisano, że wyrzucili cię z "Polityki".
W "Polityce" przepracowałam 13 lat. Była moją pierwszą poważną redakcją. Zaczęłam do niej pisać, kiedy jeszcze mieszkałam w Łodzi. Byłam wtedy młodą, zaangażowaną działaczką, na chwilę zostałam nawet radną, ale nie byłam w stanie podporządkować się dyscyplinie partyjnej, gdy nie zgadzałam się z jakimiś decyzjami. Tropiłam nieprawidłowości w mieście. W końcu uznałam, że moja droga to jednak dziennikarstwo. Zawsze pociągało mnie dziennikarstwo ekonomiczne, śledcze.
Dwa lata temu odeszłam z "Polityki" do "Gazety Wyborczej". Powiedzmy szczerze: byłam nieco wykończona po tych wszystkich sprawach z Kasami, miałam nadzieję, że w nowym miejscu pracy zyskam nowy impet. Los trochę pokrzyżował na moje plany, bo zachorował mój syn i musiałam poświęcić mu więcej czasu.
Musisz mieć chyba satysfakcję: wszystkie procesy skończyły się dla ciebie korzystnie, dostałaś wiele nagród dziennikarskich za opisywanie SKOK-ów. Doprowadziłaś do tego, że dwa lata temu SKOK-i objęto nadzorem finansowym. Powstała także podkomisja ds. SKOK.
Mam połowiczną satysfakcję. Wszystko wydarzyło się o wiele za późno. Nadzór nad Kasami wprowadzono po dziewięciu latach od mojego pierwszego tekstu! Komisja Nadzoru Finansowego od razu zaczęła alarmować, że sytuacja w SKOK-ach jest dramatyczna. W budżetach wielu Kas była gigantyczna dziura.
To, o czym pisałam, okazało się wierzchołkiem góry lodowej. Żałuję, że część SKOK-ów upadła, nie udało się ich uratować, kilka jest na granicy bankructwa. A można było ocalić ten entuzjazm społeczny, tego ducha, który w niektórych SKOK-ach żył. Można było przywrócić demokratyczne zasady, które funkcjonowały w pierwszych SKOK-ach.
Przez te wszystkie lata liczba SKOK-ów zmalała z blisko 300 do 50, zostały głównie molochy, jak SKOK Stefczyka, który liczy milion członków. To już nie ma nic wspólnego z pierwotną ideą.
Za dużo się wydarzyło.
KNF, która przeprowadzała audyt w SKOK-ach, alarmowała, że udzielały one dużych kredytów bez dodatkowych zabezpieczeń osobom, które nie miały zdolności kredytowej. Nie wiadomo teraz, ile jest nieściągalnych pożyczek.
Okazało się także, że majątek Fundacji na rzecz Polskich Związków Kredytowych, związanej ze SKOK-ami, wart kilkadziesiąt milionów złotych przejęła prywatna spółka, której udziałowcem jest Grzegorz Bierecki. Sprawę przejęcia tych pieniędzy bada prokuratura.
Uważam, że to porażka, że sprawy nie zostały do końca wyjaśnione, sejmowa podkomisja ds. SKOK zaczęła pracę w marcu, nie sądzę, by kontynuowała ją w nowej kadencji Sejmu.
Obawiam się, że może zostać też zdjęty nadzór państwowy nad SKOK-ami. I że wszystko, co do tej pory w tej sprawie udało się zrobić, zostanie teraz zaprzepaszczone.
W kwietniu dostałaś Nagrodę Specjalną im. Dariusza Fikusa za dziennikarstwo najwyższej próby. Dopiero po 11 latach, trochę późno.
Możliwe, ale mam ogromną satysfakcję, że dostałam tę nagrodę. To było 11 lat opisywania degeneracji jednego systemu, który mógł być systemem bardzo dobrym.
Nagrody, które otrzymałam przez te wszystkie lata, pomagały mi przetrwać zmagania ze SKOK-ami: nękanie procesami, CBŚ na głowie rodziny, uwikłanie. Pokazywały, że to, co robię, ma sens, umacniały mnie w przekonaniu, że inni też to dostrzegają - że ta praca została doceniona.
W 2005 roku dostałam nagrodę ekonomiczną Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Teraz nie miałabym na nią szans - SDP ma prawicowy charakter, a fundatorem nagrody ekonomicznej są SKOK-i.
Ale pochwalę się: dostałam parę nagród dziennikarskich także za teksty, które nie dotyczyły Kas.
Będziesz jeszcze pisała o SKOK-ach?
Obiecywałam sobie, że nie, rola dziennikarza jednego tematu już mnie męczy.
Z drugiej strony - tam się ciągle coś dzieje. No i pewnie teraz będzie się dziać więcej - możemy spodziewać się próby zmiany ustawy o SKOK-ach, będą próby zmiany sposobu nadzorowania Kas.
Pracuję też nad innymi sprawami, ale to jeszcze potrwa: zbieram informacje powoli, dokładnie je sprawdzam, mam już trochę przetrącony kręgosłup przez sprawy SKOK-ów. Muszę mieć wszystko bardzo dobrze udokumentowane. Trochę życia mnie to kosztowało, ale z dziennikarstwa śledczego nie zrezygnuję - w nim czuję się najlepiej i tego będę się trzymać.
Bianka Mikołajewska - dziennikarka śledcza, ekonomiczna, przez 13 lat pracowała w redakcji "Polityki", od 2013 r. dziennikarka "Gazety Wyborczej". Wielokrotnie nominowana do nagrody Grand Press, laureatka nagrody ekonomicznej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (2005), w tym roku otrzymała Nagrodę Specjalną im. Dariusza Fikusa za dziennikarstwo najwyższej próby.
Niewielu dziennikarzy zajmowało się SKOK-ami.
Po moich pierwszych publikacjach w "Polityce" sprawą zainteresował się szybko Maciej Samcik z "Gazety Wyborczej". Dla wielu mediów SKOK-i były potężnym reklamodawcą, nie można było o nich źle pisać.
Dziś nie tylko reklamują się w mediach, ale są ich udziałowcami np. tygodnik "W Sieci" i portale wPolityce.pl i wGospodarce.pl. Dziennikarze korzystali na dobrych relacjach ze SKOK-ami - jeździli na wycieczki zagraniczne, bo SKOK-i urządzały konferencje i szkolenia w ciepłych krajach. Wyjeżdżali na koszt Kas nawet wtedy, kiedy sądy potwierdziły, że nasze publikacje - moje i Macieja Samcika - są prawdziwe. Nikomu to nie przeszkadzało. Nic więc dziwnego, że w mediach finansowanych przez Kasy mnie atakowano.
Pisano, że wyrzucili cię z "Polityki".
W "Polityce" przepracowałam 13 lat. Była moją pierwszą poważną redakcją. Zaczęłam do niej pisać, kiedy jeszcze mieszkałam w Łodzi. Byłam wtedy młodą, zaangażowaną działaczką, na chwilę zostałam nawet radną, ale nie byłam w stanie podporządkować się dyscyplinie partyjnej, gdy nie zgadzałam się z jakimiś decyzjami. Tropiłam nieprawidłowości w mieście. W końcu uznałam, że moja droga to jednak dziennikarstwo. Zawsze pociągało mnie dziennikarstwo ekonomiczne, śledcze.
Dwa lata temu odeszłam z "Polityki" do "Gazety Wyborczej". Powiedzmy szczerze: byłam nieco wykończona po tych wszystkich sprawach z Kasami, miałam nadzieję, że w nowym miejscu pracy zyskam nowy impet. Los trochę pokrzyżował na moje plany, bo zachorował mój syn i musiałam poświęcić mu więcej czasu.
Musisz mieć chyba satysfakcję: wszystkie procesy skończyły się dla ciebie korzystnie, dostałaś wiele nagród dziennikarskich za opisywanie SKOK-ów. Doprowadziłaś do tego, że dwa lata temu SKOK-i objęto nadzorem finansowym. Powstała także podkomisja ds. SKOK.
Mam połowiczną satysfakcję. Wszystko wydarzyło się o wiele za późno. Nadzór nad Kasami wprowadzono po dziewięciu latach od mojego pierwszego tekstu! Komisja Nadzoru Finansowego od razu zaczęła alarmować, że sytuacja w SKOK-ach jest dramatyczna. W budżetach wielu Kas była gigantyczna dziura.
To, o czym pisałam, okazało się wierzchołkiem góry lodowej. Żałuję, że część SKOK-ów upadła, nie udało się ich uratować, kilka jest na granicy bankructwa. A można było ocalić ten entuzjazm społeczny, tego ducha, który w niektórych SKOK-ach żył. Można było przywrócić demokratyczne zasady, które funkcjonowały w pierwszych SKOK-ach.
Przez te wszystkie lata liczba SKOK-ów zmalała z blisko 300 do 50, zostały głównie molochy, jak SKOK Stefczyka, który liczy milion członków. To już nie ma nic wspólnego z pierwotną ideą.
Za dużo się wydarzyło.
KNF, która przeprowadzała audyt w SKOK-ach, alarmowała, że udzielały one dużych kredytów bez dodatkowych zabezpieczeń osobom, które nie miały zdolności kredytowej. Nie wiadomo teraz, ile jest nieściągalnych pożyczek.
Okazało się także, że majątek Fundacji na rzecz Polskich Związków Kredytowych, związanej ze SKOK-ami, wart kilkadziesiąt milionów złotych przejęła prywatna spółka, której udziałowcem jest Grzegorz Bierecki. Sprawę przejęcia tych pieniędzy bada prokuratura.
Uważam, że to porażka, że sprawy nie zostały do końca wyjaśnione, sejmowa podkomisja ds. SKOK zaczęła pracę w marcu, nie sądzę, by kontynuowała ją w nowej kadencji Sejmu.
Obawiam się, że może zostać też zdjęty nadzór państwowy nad SKOK-ami. I że wszystko, co do tej pory w tej sprawie udało się zrobić, zostanie teraz zaprzepaszczone.
W kwietniu dostałaś Nagrodę Specjalną im. Dariusza Fikusa za dziennikarstwo najwyższej próby. Dopiero po 11 latach, trochę późno.
Możliwe, ale mam ogromną satysfakcję, że dostałam tę nagrodę. To było 11 lat opisywania degeneracji jednego systemu, który mógł być systemem bardzo dobrym.
Nagrody, które otrzymałam przez te wszystkie lata, pomagały mi przetrwać zmagania ze SKOK-ami: nękanie procesami, CBŚ na głowie rodziny, uwikłanie. Pokazywały, że to, co robię, ma sens, umacniały mnie w przekonaniu, że inni też to dostrzegają - że ta praca została doceniona.
W 2005 roku dostałam nagrodę ekonomiczną Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Teraz nie miałabym na nią szans - SDP ma prawicowy charakter, a fundatorem nagrody ekonomicznej są SKOK-i.
Ale pochwalę się: dostałam parę nagród dziennikarskich także za teksty, które nie dotyczyły Kas.
Będziesz jeszcze pisała o SKOK-ach?
Obiecywałam sobie, że nie, rola dziennikarza jednego tematu już mnie męczy.
Z drugiej strony - tam się ciągle coś dzieje. No i pewnie teraz będzie się dziać więcej - możemy spodziewać się próby zmiany ustawy o SKOK-ach, będą próby zmiany sposobu nadzorowania Kas.
Pracuję też nad innymi sprawami, ale to jeszcze potrwa: zbieram informacje powoli, dokładnie je sprawdzam, mam już trochę przetrącony kręgosłup przez sprawy SKOK-ów. Muszę mieć wszystko bardzo dobrze udokumentowane. Trochę życia mnie to kosztowało, ale z dziennikarstwa śledczego nie zrezygnuję - w nim czuję się najlepiej i tego będę się trzymać.
Bianka Mikołajewska - dziennikarka śledcza, ekonomiczna, przez 13 lat pracowała w redakcji "Polityki", od 2013 r. dziennikarka "Gazety Wyborczej". Wielokrotnie nominowana do nagrody Grand Press, laureatka nagrody ekonomicznej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (2005), w tym roku otrzymała Nagrodę Specjalną im. Dariusza Fikusa za dziennikarstwo najwyższej próby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz