Andrzej Duda
zadowolił się rolą ordynansa faktycznego dowódcy. W normalnej
demokracji skrajny brak ambicji urzędującego prezydenta mógłby dziwić. W
demokracji pisowskiej nie tak bardzo.
RAFAŁ KALUKIN
Konstytucja
stanowi, że „Prezydent RP jest najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej
Polskiej i gwarantem ciągłości władzy państwowej”.
Andrzej Duda jest przedstawicielem
Prawa i Sprawiedliwości oraz gwarantem zerwania ciągłości władzy państwowej
przez oddanie jej partyjnemu ośrodkowi pozakonstytucyjnemu.
Konstytucja stanowi, że „Prezydent RP czuwa nad przestrzeganiem
Konstytucji, stoi na straży suwerenności i bezpieczeństwa państwa oraz
nienaruszalności i niepodzielności jego terytorium”.
Andrzej Duda czuwa nad instrumentalizacją konstytucji, stoi na straży
suwerenności i bezpieczeństwa rządzącej partii oraz nienaruszalności i
niepodzielności monopolu jej władzy.
Konstytucja stanowi, że „Prezydent
RP wykonuje swoje zadania w zakresie i na zasadach określonych w Konstytucji i
ustawach”.
Andrzej Duda wykonuje swoje
zadania w zakresie i na zasadach określonych w nieformalnych dyspozycjach
pochodzących od Jarosława Kaczyńskiego.
To wszystko sprawia, że prezydenturę Andrzeja Dudy należy odtąd brać w
cudzysłów.
Jeśli ktokolwiek łudził się, że zakończenie
kampanii wyborczej zamknie też okres, w którym
Andrzej Duda spłacał polityczne kontrybucje macierzystej partii, to w ostatnim
tygodniu musiał przeżyć srogie rozczarowanie. Być może to właśnie pierwsze trzy
miesiące tej prezydentury będziemy z perspektywy czasu wspominać jako okres
wyjątkowo suwerennej pozycji Andrzeja Dudy. Objęty latem urząd stał się bowiem
pierwszym i na krótki czas jedynym przyczółkiem władzy PiS. Z chwilą zmiany
większości parlamentarnej traci jednak ów walor wyjątkowości. Dobrowolnie więc
zrzeka się swych konstytucyjnych prerogatyw.
Zrzeczenie symboliczne nastąpiło podczas uroczystości nominowania Beaty
Szydło na stanowisko premiera, kiedy to Andrzej Duda złożył hołd Jarosławowi
Kaczyńskiemu jako „wielkiemu człowiekowi i patriocie”.
Polityczny sens tych słów był niezrozumiały. Prezydent mógł przecież
wyróżnić wkład prezesa PiS w wyborczy sukces słowami oszczędniejszymi. Wilk
byłby syty, a opozycji oszczędzono by gotowego materiału do spotów wyborczych
na kampanię prezydencką w 2020 roku. Dlaczego więc Duda wybrał najbardziej
ryzykowną z punktu widzenia jego osobistych interesów formę retoryczną? Nie
wiemy.
Wiemy jedynie, że symboliczne
znaczenie gestu było ogromne: zwracając się do prezesa jako ojca również swego
osobistego sukcesu, Andrzej Duda precyzyjnie wskazał własnego suwerena.
Prezesowi PiS ten hołd był potrzebny. Obejmując niemal dyktatorską
władzę, Jarosław Kaczyński pozostaje politykiem niezalegalizowanym w roli
jedynowładcy. Wygrał przecież wybory, uciekając się do oszustwa. Schował się za
Andrzejem Dudą i Beatą Szydło, pozorował ich polityczną autonomię, kamuflował
tradycyjne pisowskie wątki. Gdyby w kampanii uczciwie zapowiedział swe decyzje
z ostatnich dwóch tygodni, to wynik wyborów byłby zapewne inny.
Pieczołowicie konstruowany przez PiS alternatywny polityczny ład został
głęboko ukryty. Zapoczątkowany katastrofą smoleńską, opierał się na odrzuceniu
III RP jako konstrukcji pochodzącej z nieprawego „magdalenkowego” łoża i obcego
nadania. Powielając historyczne wzorce - od kooperatyw Abramowskiego po
samoorganizujące się społeczeństwo Kuronia - PiS stworzyło separatystyczną
przestrzeń instytucjonalną, równoległą do państwa. Z aksjologicznym fundamentem
w postaci religii smoleńskiej, własnymi elitami, osobnym obiegiem medialnym
oraz zapleczem finansowym zorganizowanym w sieci SKOK.
W przedłużającej się epoce hegemonii PO ów ład pozwalał ratować
prawicową substancję, mobilizując twardy elektorat wokół przywództwa Jarosława
Kaczyńskiego. Zarazem zamykał jednak PiS w politycznym kokonie i uniemożliwiał
pozyskiwanie nowych wyborców. Dopiero stopniowe zużywanie się rządów PO
otwierało polityczną przestrzeń ekspansji Prawa i Sprawiedliwości. To jednak
wymagało zakopania starych pojęć oraz kojarzonych z nimi postaci.
Teraz ta alternatywna Polska wkracza do oficjalnych struktur państwa.
Dysponuje formalnym mandatem z wyborów, lecz moralnie nie została nigdy
zalegalizowana świadomym poparciem większość Polaków. Legalizacji usiłuje dziś
dokonać mocą autorytetu głowy państwa Andrzej Duda. To dlatego pasuje
obarczonego ogromnym bagażem społecznej nieufności Kaczyńskiego na męża
opatrznościowego Rzeczypospolitej. Dlatego w liście do uczestników Konferencji
Smoleńskiej - gdzie stwierdza, iż „raport Komisji Millera to tylko hipoteza,
która nie wytrzymuje konfrontacji” z ustaleniami zespołu Macierewicza - odbiera
państwową sankcję oficjalnym ustaleniom, wytyczając szlak do oficjalnego zadekretowania
sekciarskiego apokryfu o zamachu. Dlatego kilka dni później w Sejmie uwiarygodnia
pisowską opowieść o sfałszowanych wyborach samorządowych sprzed roku.
Zestaw pojęć dotąd podważających prawomocność państwa staje się teraz
państwową doktryną. Lecz to nie Andrzej Duda jest jej naturalnym wyrazicielem
i głównym strażnikiem. Ma nad sobą zwierzchnika.
Zrzekanie
się przez Andrzeja Dudę prezydenckich prerogatyw odbywa się również na gruncie
praktycznym. Do tej pory po prostu sprzyjał polityce macierzystego obozu i
wspierał go w kampanii. Budziło to wątpliwości, lecz przykładając odpowiednio
tolerancyjną soczewkę, można było usprawiedliwiać prezydenta, który
niezależnie od swego ustrojowego umocowania pozostaje uczestnikiem gry
politycznej. Rzecz w tym, aby pozostawał graczem podmiotowym, podejmującym
decyzje oparte na własnych kalkulacjach. Teraz prezydent dobrowolnie z
podmiotowości abdykuje i redukuje się do roli trybiku w politycznej machinie
PiS. Dwa przykłady z ostatnich dni świadczą o tym dobitnie.
Kilkutygodniowe zwlekanie z przyjęciem przysięgi sędziów Trybunału
Konstytucyjnego, wybranych jeszcze przez poprzedni parlament, do niedawna mogło
uchodzić za objaw uzasadnionych wątpliwości wobec zmanipulowanego przez PO
trybu tego wyboru. Ryzykując konstytucyjny delikt, Andrzej Duda brał jednak na
siebie obowiązek zaproponowania rozsądnej konstrukcji alternatywnej,
pozwalającej wyjść z ustrojowego impasu.
Nie uczynił tego. Okazało się, że zwłoka była tylko grą na czas. Nie po
to, aby znaleźć kompromis. Po to, aby doczekać do zmiany władzy i umożliwić PiS
ostateczne zniszczenie niezależności Trybunału. Tym samym prezydent stał się
wspólnikiem konstytucyjnego przestępstwa. Nie powstrzymało go nawet ryzyko
stanięcia w przyszłości przed Trybunałem Stanu.
Istota ułaskawienia Mariusza Kamińskiego jest bliźniaczo podobna.
Kolejny konstytucyjny delikt o niejasnej podstawie prawnej. Pozbawiony
moralnego uzasadnienia - nawet uznając, iż Kamiński padł ofiarą politycznie
motywowanego wyroku, prezydent powinien dać mu szansę dowiedzenia niewinności w
apelacji.
Jedyny sens ułaskawienia był czysto polityczny: zabezpieczyć PiS przed
konsekwencjami ewentualnego podtrzymania wyroku skazującego w drugiej
instancji. Oznaczałoby to konieczność dymisji Kamińskiego i wymierne straty
polityczne PiS.
Brutalnie ingerując w niezakończony jeszcze proces, prezydent przy
okazji podżyrował swego faktycznego suwerena w jego odwiecznej krucjacie
wymierzonej w niezawisłość trzeciej władzy. Podważył jej wiarygodność,
dostarczając PiS uzasadnień do prawdopodobnego ataku na niezależność
sądownictwa.
W obliczu porzucenia podmiotowości przez
Andrzeja Dudę powinniśmy pominąć tradycyjne kryteria
oceny tej prezydentury.
Jego poprzednicy oczywiście
różnili się pod względem ambicji. Wałęsa chciał pełni władzy, podczas gdy
Kwaśniewski zadowalał się miękką kontrolą. Komorowskiemu przeważnie wystarczały
funkcje symboliczne, choć i on z różnym powodzeniem starał się wyszukiwać obszary realnej
aktywności politycznej. Nawet Lech Kaczyński, choć w latach 2005-2007
bezwzględnie uznawał dominację brata w sprawach krajowych, w polityce
zagranicznej realizował już własną doktrynę.
U Andrzeja Dudy trudno wskazać choćby zalążki suwerennej aktywności.
Sugerowana pierwszymi wizytami w Tallinnie i Berlinie autorska dyplomacja w
kolejnych tygodniach przeważnie już więdła. Zamieszanie ze szczytem Unii
Europejskiej na Malcie ujawniło kompromitującą ignorancję prezydenckich służb,
które przegapiły kolizję terminów. Odmowa Dudy uczestniczenia w europejskim
szczycie pokazała, że prezydent nie jest skłonny podejmować realnych wyzwań w
polityce zagranicznej nawet w sytuacji ostrego kryzysu. Dziś wszystko wskazuje,
że głównym ośrodkiem polskiej dyplomacji pozostanie MSZ.
Nie sposób też dostrzec jakichkolwiek obszarów polityki krajowej
naznaczonych stemplem prezydenckich ambicji. Wszystkie dotychczasowe poczynania
Dudy sprowadzić można do wspólnego propagandowego mianownika. Prezydent lubi
przemawiać i - trzeba przyznać - talentów oratorskich mu nie brakuje. Słowa
wyjątkowo jednak rozmijają się z czynami. Ostatnie kroki, zestawione z
szumnymi zapowiedziami z inauguracji, czynią ówczesną
obietnicę „odbudowę wspólnoty” żałosną karykaturą. Jej jedynym wymiernym
efektem była obecność lewicowego singla Marka Balickiego w kilkudziesięcioosobowym
składzie Narodowej Rady Rozwoju. Tyle że takie ciała tradycyjnie zawsze
ograniczają się do roli dekoracyjnej.
Z powyborczego zamętu wyłania się zatem
filozofia sprawowania władzy,
jakiej po 1989 roku jeszcze w Polsce nie
było. Koniec z rozdziałem kompetencji pomiędzy jej poszczególne ośrodki i
segmentowaniem politycznego przekazu wedle zasady „partyjny premier” i
„prezydent wszystkich Polaków”. Żadnego niuansowania i mrugania okiem, nowy
obóz władzy ma być twardym monolitem. Niby to trzy osoby u steru, ale jako
jeden byt realizujący niepodzielną wolę polityczną Jarosława Kaczyńskiego.
Zasłona z kampanii wyborczej została brutalnie zerwana, odsłaniając
demokratycznie niepoprawną żądzę dominacji bez niepotrzebnych ograniczeń.
Czy ostentacja towarzysząca ostatnim działaniom PiS - ułaskawieniu Mariusza
Kamińskiego, ekspresowemu opanowaniu Trybunału Konstytucyjnego, łapczywemu
obsadzaniu specsłużb nocną porą - jest efektem ubocznym, czy też zamierzonym
efektem propagandowym? Nie można wykluczyć, że mamy do czynienia z zaplanowaną
demonstracją twardego władztwa Jarosława Kaczyńskiego. Właśnie teraz, w
pierwszych tygodniach powyborczych, gdy przegrani rywale zajęci są
wewnętrznymi rozliczeniami, gdy partie opozycyjne jeszcze nie zdołały stworzyć
choćby zarysu wspólnego frontu. W interesie PiS jest bowiem pogrzebanie
utrzymującego się od lat dwubiegunowego układu na scenie politycznej i
wyłonienie nowej konstrukcji: twardy i gotowy na wszystko obóz władzy versus rozproszona opozycja, skupiona już tylko na tym, skąd
spadną kolejne ciosy.
Dziś PiS zdaje się wzmacniać Nowoczesną kosztem Platformy (np. przy
podziale komisji sejmowych). Na jak długo? Dopóki Ryszard Petru nie urośnie
zbyt mocno.
Wtedy stanie się pewnie dyżurnym
„banksterem” do bicia. Utrzymywany w przedpokojach władzy Kukiz, stymulowany złożoną
przez Kaczyńskiego w Sejmie zapowiedzią zmiany ordynacji wyborczej, świetnie
się będzie nadawał do roli psa łańcuchowego wypuszczanego to na jedną, to na
drugą opozycyjną flankę. Nawet skromny liczbą posłów PSL może się przydać.
Najpierw pokazowo przeczołgany, potem łaskawie potraktowany przez prezesa
dwuznacznym komplementem („PSL po przemianach może być pożyteczny” - tylko dla
kogo?). Upodlić i tanio kupić. Z Kukizem i ludowcami po swojej stronie można
już powoli myśleć o większości konstytucyjnej
- będzie brakować raptem 16 głosów. Chociaż - kto wie - może konstytucyjne
ambicje prezesa pozostaną chmurami wiszącymi nad politycznym horyzontem, z
których nigdy nie spadnie deszcz? Bo po co się szarpać, skoro pełnię władzy
można uzyskać, naciągając zapisy obecnej ustawy zasadniczej?
Niepewność kolejnych posunięć PiS jest obezwładniająca. W jakim zakresie
prezenty socjalne zapowiedziane w expose Beaty Szydło zostaną
rozdysponowane? W expose
nowa premier po prostu powtórzyła gołosłowną
śpiewkę z kampanii wyborczej, więc wszystko jest możliwe. Może władza
zaryzykuje stabilność budżetową, a może ograniczy zastrzyki finansowe i
oferuje rekompensatę w postaci tropienia wroga. O ileż łatwiej można to robić
niż dziesięć lattemu. Bez wątpliwych koalicjantów i Europy na karku, którą
zaprzątają dziś o wiele poważniejsze problemy niż nadwiślański zamordyzm.
A do tego główna partia opozycyjna w głębokim kryzysie, media
ekonomicznie słabe, etos Trybunału Konstytucyjnego nadszarpnięty jeszcze za
rządów PO, a dziś niemal zdemolowany. Zaś spajająca cały ten front idea
liberalnej modernizacji w głębokim odwrocie, podważana z każdym kolejnym
globalnym zawirowaniem. Potencjalnego centrum antypisowskiej integracji próżno
dziś szukać. Tym łatwiej atakować rozproszonego i oszołomionego przeciwnika.
Wielomiesięczny
konkurs piękności w Polskiej polityce dobiegł więc końca. Nie jest już
istotne, kto tworzy zręczniejsze metafory, ma lepiej dobrany krawat bądź
aktywniej ćwierka na Twitterze. Nastał czas nagiej siły, precyzyjnie
dawkowanej przez jednolite centrum decyzyjne.
Tym samym Andrzej Duda swoje już zrobił. Przetarł prezesowi PiS szlak
prowadzący do monopolu władzy. Władzy, która nie liczy się z duchem polskiej
konstytucji, zakładającym równoważenie się poszczególnych ośrodków władzy. Bo
urząd prezydenta RP jako nadrzędnego regulatora nie jest przecież Kaczyńskiemu
do niczego potrzebny. O tym zresztą wiadomo było od dawna; zagadką raczej było
to, czy świadomość ustrojowej roli obudzi ambicje Andrzeja Dudy. Nic z tego.
Choć prezydent na każdym kroku powołuje się na dziedzictwo Lecha
Kaczyńskiego, znacznie bliżej mu do Ignacego Mościckiego - bezwolnego narzędzia
w rękach chylącej się ku upadkowi sanacji. Choć może nie warto rozwijać dalej
tej analogii, aby nie popaść w skrajny pesymizm...
Tak czy inaczej ustrojowa tradycja III RP właśnie ulega zerwaniu. Tylko
czekać, jak konstytucja pozbawiona ochrony ze strony niezależnego Trybunału
stanie się „konstytucją”. Wtedy Andrzej Duda w roli fikcyjnego jej strażnika
przestanie kogokolwiek kłuć w oczy. Bo któż mógłby gwarantować przestrzeganie
„konstytucji” lepiej niż „prezydent”? Q
ŹRÓDŁO
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz