poniedziałek, 23 listopada 2015

„PREZYDENT”



Andrzej Duda zadowolił się rolą ordynansa faktycznego dowódcy. W normalnej demokracji skrajny brak ambicji urzędującego prezydenta mógłby dziwić. W demokracji pisowskiej nie tak bardzo.

RAFAŁ KALUKIN

Konstytucja stanowi, że „Prezydent RP jest najwyższym przedstawicielem Rzeczy­pospolitej Polskiej i gwarantem ciągłości władzy państwowej”.
Andrzej Duda jest przedstawicielem Prawa i Sprawiedliwości oraz gwarantem zerwania ciągłości władzy państwowej przez oddanie jej partyjnemu ośrodkowi pozakonstytucyjnemu.
   Konstytucja stanowi, że „Prezydent RP czuwa nad przestrze­ganiem Konstytucji, stoi na straży suwerenności i bezpieczeń­stwa państwa oraz nienaruszalności i niepodzielności jego terytorium”.
   Andrzej Duda czuwa nad instrumentalizacją konstytucji, stoi na straży suwerenności i bezpieczeństwa rządzącej partii oraz nienaruszalności i niepodzielności monopolu jej władzy.
Konstytucja stanowi, że „Prezydent RP wykonuje swo­je zadania w zakresie i na zasadach określonych w Konstytucji i ustawach”.
Andrzej Duda wykonuje swoje zadania w zakresie i na zasa­dach określonych w nieformalnych dyspozycjach pochodzących od Jarosława Kaczyńskiego.
   To wszystko sprawia, że prezydenturę Andrzeja Dudy należy odtąd brać w cudzysłów.

Jeśli ktokolwiek łudził się, że zakończenie kampanii wyborczej zamknie też okres, w którym Andrzej Duda spłacał polityczne kontrybucje macierzystej partii, to w ostatnim tygodniu musiał przeżyć srogie rozczarowanie. Być może to właśnie pierwsze trzy miesiące tej prezydentury będzie­my z perspektywy czasu wspominać jako okres wyjątkowo suwe­rennej pozycji Andrzeja Dudy. Objęty latem urząd stał się bowiem pierwszym i na krótki czas jedynym przyczółkiem władzy PiS. Z chwilą zmiany większości parlamentarnej traci jednak ów walor wyjątkowości. Dobrowolnie więc zrzeka się swych konstytu­cyjnych prerogatyw.
   Zrzeczenie symboliczne nastąpiło podczas uroczystości nomi­nowania Beaty Szydło na stanowisko premiera, kiedy to Andrzej Duda złożył hołd Jarosławowi Kaczyńskiemu jako „wielkiemu człowiekowi i patriocie”.
   Polityczny sens tych słów był niezro­zumiały. Prezydent mógł przecież wyróż­nić wkład prezesa PiS w wyborczy sukces słowami oszczędniejszymi. Wilk byłby syty, a opozycji oszczędzono by gotowego materiału do spotów wyborczych na kampanię prezydencką w 2020 roku. Dlaczego więc Duda wybrał naj­bardziej ryzykowną z punktu widzenia jego oso­bistych interesów formę retoryczną? Nie wiemy.
Wiemy jedynie, że symboliczne znaczenie ge­stu było ogromne: zwracając się do prezesa jako ojca również swego osobistego sukcesu, Andrzej Duda precyzyjnie wskazał własnego suwerena.
   Prezesowi PiS ten hołd był potrzebny. Obej­mując niemal dyktatorską władzę, Jarosław Kaczyński pozostaje politykiem niezalegalizowanym w roli jedynowładcy. Wygrał przecież wybory, uciekając się do oszustwa. Schował się za Andrzejem Dudą i Beatą Szydło, pozorował ich polityczną autonomię, kamuflował tradycyj­ne pisowskie wątki. Gdyby w kampanii uczciwie zapowiedział swe decyzje z ostatnich dwóch ty­godni, to wynik wyborów byłby zapewne inny.
  Pieczołowicie konstruowany przez PiS alternatywny politycz­ny ład został głęboko ukryty. Zapoczątkowany katastrofą smoleń­ską, opierał się na odrzuceniu III RP jako konstrukcji pochodzącej z nieprawego „magdalenkowego” łoża i obcego nadania. Powie­lając historyczne wzorce - od kooperatyw Abramowskiego po samoorganizujące się społeczeństwo Kuronia - PiS stworzy­ło separatystyczną przestrzeń instytucjonalną, równoległą do państwa. Z aksjologicznym fundamentem w postaci religii smo­leńskiej, własnymi elitami, osobnym obiegiem medialnym oraz zapleczem finansowym zorganizowanym w sieci SKOK.
   W przedłużającej się epoce hegemonii PO ów ład pozwalał ra­tować prawicową substancję, mobilizując twardy elektorat wo­kół przywództwa Jarosława Kaczyńskiego. Zarazem zamykał jednak PiS w politycznym kokonie i uniemożliwiał pozyskiwa­nie nowych wyborców. Dopiero stopniowe zużywanie się rządów PO otwierało polityczną przestrzeń ekspansji Prawa i Sprawied­liwości. To jednak wymagało zakopania starych pojęć oraz kojarzonych z nimi postaci.
   Teraz ta alternatywna Polska wkracza do oficjalnych struktur państwa. Dysponuje formalnym mandatem z wyborów, lecz mo­ralnie nie została nigdy zalegalizowana świadomym poparciem większość Polaków. Legalizacji usiłuje dziś dokonać mocą autory­tetu głowy państwa Andrzej Duda. To dlatego pasuje obarczonego ogromnym bagażem społecznej nieufności Kaczyńskiego na męża opatrznościowego Rzeczypospolitej. Dlatego w liście do uczestni­ków Konferencji Smoleńskiej - gdzie stwierdza, iż „raport Komi­sji Millera to tylko hipoteza, która nie wytrzymuje konfrontacji” z ustaleniami zespołu Macierewicza - odbiera państwową sank­cję oficjalnym ustaleniom, wytyczając szlak do oficjalnego zade­kretowania sekciarskiego apokryfu o zamachu. Dlatego kilka dni później w Sejmie uwiarygodnia pisowską opo­wieść o sfałszowanych wyborach samorządo­wych sprzed roku.
   Zestaw pojęć dotąd podważających prawo­mocność państwa staje się teraz państwową doktryną. Lecz to nie Andrzej Duda jest jej na­turalnym wyrazicielem i głównym strażnikiem. Ma nad sobą zwierzchnika.

Zrzekanie się przez Andrzeja Dudę prezydenckich prerogatyw odbywa się również na gruncie praktycznym. Do tej pory po prostu sprzyjał polityce macierzy­stego obozu i wspierał go w kampanii. Budziło to wątpliwości, lecz przykładając odpowiednio tolerancyjną soczewkę, można było usprawied­liwiać prezydenta, który niezależnie od swego ustrojowego umocowania pozostaje uczestni­kiem gry politycznej. Rzecz w tym, aby pozo­stawał graczem podmiotowym, podejmującym decyzje oparte na własnych kalkulacjach. Teraz prezydent dobrowolnie z podmiotowości abdykuje i redukuje się do roli trybiku w politycznej machinie PiS. Dwa przykłady z ostatnich dni świadczą o tym dobitnie.
   Kilkutygodniowe zwlekanie z przyjęciem przysięgi sędziów Trybunału Konstytucyjnego, wybranych jeszcze przez poprzedni parlament, do niedawna mogło uchodzić za objaw uzasadnionych wątpliwości wobec zmanipulowanego przez PO trybu tego wybo­ru. Ryzykując konstytucyjny delikt, Andrzej Duda brał jednak na siebie obowiązek zaproponowania rozsądnej konstrukcji alterna­tywnej, pozwalającej wyjść z ustrojowego impasu.
   Nie uczynił tego. Okazało się, że zwłoka była tylko grą na czas. Nie po to, aby znaleźć kompromis. Po to, aby doczekać do zmiany władzy i umożliwić PiS ostateczne zniszczenie niezależności Try­bunału. Tym samym prezydent stał się wspólnikiem konstytucyj­nego przestępstwa. Nie powstrzymało go nawet ryzyko stanięcia w przyszłości przed Trybunałem Stanu.
   Istota ułaskawienia Mariusza Kamińskiego jest bliźniaczo podobna. Kolejny konstytucyjny delikt o niejasnej podstawie prawnej. Pozbawiony moralnego uzasadnienia - nawet uzna­jąc, iż Kamiński padł ofiarą politycznie motywowanego wyroku, prezydent powinien dać mu szansę dowiedzenia niewinności w apelacji.
   Jedyny sens ułaskawienia był czysto polityczny: zabezpieczyć PiS przed konsekwencjami ewentualnego podtrzymania wyroku skazującego w drugiej instancji. Oznaczałoby to konieczność dy­misji Kamińskiego i wymierne straty polityczne PiS.
   Brutalnie ingerując w niezakończony jeszcze proces, prezydent przy okazji podżyrował swego faktycznego suwerena w jego od­wiecznej krucjacie wymierzonej w niezawisłość trzeciej władzy. Podważył jej wiarygodność, dostarczając PiS uzasadnień do praw­dopodobnego ataku na niezależność sądownictwa.

W obliczu porzucenia podmiotowości przez Andrzeja Dudę powinniśmy pominąć tradycyjne kryteria oceny tej prezydentury.
Jego poprzednicy oczywiście różnili się pod względem ambicji. Wałęsa chciał pełni władzy, podczas gdy Kwaśniewski zadowalał się miękką kontrolą. Komorowskiemu przeważnie wystarczały funkcje symboliczne, choć i on z różnym powodzeniem starał się wyszukiwać obszary realnej aktywności politycznej. Nawet Lech Kaczyński, choć w latach 2005-2007 bezwzględnie uznawał do­minację brata w sprawach krajowych, w polityce zagranicznej re­alizował już własną doktrynę.
   U Andrzeja Dudy trudno wskazać choćby zalążki suwerennej aktywności. Sugerowana pierwszymi wizytami w Tallinnie i Ber­linie autorska dyplomacja w kolejnych tygodniach przeważnie już więdła. Zamieszanie ze szczytem Unii Europejskiej na Mal­cie ujawniło kompromitującą ignorancję prezydenckich służb, które przegapiły kolizję terminów. Odmowa Dudy uczestnicze­nia w europejskim szczycie pokazała, że prezydent nie jest skłon­ny podejmować realnych wyzwań w polityce zagranicznej nawet w sytuacji ostrego kryzysu. Dziś wszystko wskazuje, że głównym ośrodkiem polskiej dyplomacji pozostanie MSZ.
   Nie sposób też dostrzec jakichkolwiek obszarów polity­ki krajowej naznaczonych stemplem prezydenckich ambicji. Wszystkie dotychczasowe poczynania Dudy sprowadzić moż­na do wspólnego propagandowego mianownika. Prezydent lubi przemawiać i - trzeba przyznać - talentów oratorskich mu nie brakuje. Słowa wyjątkowo jednak rozmijają się z czy­nami. Ostatnie kroki, zestawione z szumnymi zapowiedziami z inauguracji, czynią ówczesną obietnicę „odbudowę wspólno­ty” żałosną karykaturą. Jej jedynym wymiernym efektem była obecność lewicowego singla Marka Balickiego w kilkudziesięcio­osobowym składzie Narodowej Rady Rozwoju. Tyle że takie ciała tradycyjnie zawsze ograniczają się do roli dekoracyjnej.

Z powyborczego zamętu wyłania się zatem filozofia sprawowania władzy, jakiej po 1989 roku jeszcze w Pol­sce nie było. Koniec z rozdziałem kompetencji pomię­dzy jej poszczególne ośrodki i segmentowaniem politycznego przekazu wedle zasady „partyjny premier” i „prezydent wszyst­kich Polaków”. Żadnego niuansowania i mrugania okiem, nowy obóz władzy ma być twardym monolitem. Niby to trzy osoby u steru, ale jako jeden byt realizu­jący niepodzielną wolę polityczną Jarosława Ka­czyńskiego. Zasłona z kampanii wyborczej została brutalnie zerwana, odsłaniając demokratycznie niepoprawną żądzę dominacji bez niepotrzeb­nych ograniczeń.
   Czy ostentacja towarzysząca ostatnim działa­niom PiS - ułaskawieniu Mariusza Kamińskiego, ekspresowemu opanowaniu Trybunału Konsty­tucyjnego, łapczywemu obsadzaniu specsłużb nocną porą - jest efektem ubocznym, czy też zamierzonym efektem propagandowym? Nie można wykluczyć, że mamy do czynienia z zapla­nowaną demonstracją twardego władztwa Jaro­sława Kaczyńskiego. Właśnie teraz, w pierwszych tygodniach powyborczych, gdy przegrani rywa­le zajęci są wewnętrznymi rozliczeniami, gdy partie opozycyjne jeszcze nie zdołały stworzyć choćby zarysu wspólnego frontu. W interesie PiS jest bowiem pogrzebanie utrzymującego się od lat dwubiegunowego układu na scenie politycznej i wyłonienie nowej konstrukcji: twardy i gotowy na wszystko obóz władzy versus rozproszona opozycja, skupiona już tylko na tym, skąd spadną kolejne ciosy.
   Dziś PiS zdaje się wzmacniać Nowoczesną kosztem Platformy (np. przy podziale komisji sejmowych). Na jak dłu­go? Dopóki Ryszard Petru nie urośnie zbyt mocno.
Wtedy stanie się pewnie dyżurnym „banksterem” do bicia. Utrzymywany w przedpokojach władzy Kukiz, stymulowany złożoną przez Kaczyńskie­go w Sejmie zapowiedzią zmiany ordynacji wy­borczej, świetnie się będzie nadawał do roli psa łańcuchowego wypuszczanego to na jedną, to na drugą opozycyjną flankę. Nawet skromny liczbą posłów PSL może się przydać. Najpierw pokazowo przeczołgany, potem łaskawie potraktowany przez prezesa dwuznacznym komplementem („PSL po przemianach może być pożyteczny” - tylko dla kogo?). Upodlić i tanio kupić. Z Kukizem i ludow­cami po swojej stronie można już powoli myśleć o większości konstytucyjnej - będzie brakować raptem 16 głosów. Chociaż - kto wie - może kon­stytucyjne ambicje prezesa pozostaną chmurami wiszącymi nad politycznym horyzontem, z których nigdy nie spadnie deszcz? Bo po co się szarpać, skoro pełnię władzy można uzyskać, naciągając zapisy obecnej ustawy zasadniczej?
   Niepewność kolejnych posunięć PiS jest obezwładniająca. W jakim zakresie prezenty socjalne zapowiedziane w expose Be­aty Szydło zostaną rozdysponowane? W expose nowa premier po prostu powtórzyła gołosłowną śpiewkę z kampanii wybor­czej, więc wszystko jest możliwe. Może władza zaryzykuje stabil­ność budżetową, a może ograniczy zastrzyki finansowe i oferuje rekompensatę w postaci tropienia wroga. O ileż łatwiej można to robić niż dziesięć lattemu. Bez wątpliwych koalicjantów i Europy na karku, którą zaprzątają dziś o wiele poważniej­sze problemy niż nadwiślański zamordyzm.
   A do tego główna partia opozycyjna w głębokim kryzysie, media ekonomicznie słabe, etos Trybu­nału Konstytucyjnego nadszarpnięty jeszcze za rządów PO, a dziś niemal zdemolowany. Zaś spa­jająca cały ten front idea liberalnej moderniza­cji w głębokim odwrocie, podważana z każdym kolejnym globalnym zawirowaniem. Potencjal­nego centrum antypisowskiej integracji próżno dziś szukać. Tym łatwiej atakować rozproszonego i oszołomionego przeciwnika.

Wielomiesięczny konkurs piękności w Polskiej polityce dobiegł więc końca. Nie jest już istotne, kto tworzy zręczniejsze metafory, ma lepiej dobrany krawat bądź aktywniej ćwierka na Twitterze. Nastał czas nagiej siły, pre­cyzyjnie dawkowanej przez jednolite centrum decyzyjne.
   Tym samym Andrzej Duda swoje już zrobił. Przetarł prezeso­wi PiS szlak prowadzący do monopolu władzy. Władzy, która nie liczy się z duchem polskiej konstytucji, zakładającym równowa­żenie się poszczególnych ośrodków władzy. Bo urząd prezydenta RP jako nadrzędnego regulatora nie jest przecież Kaczyńskiemu do niczego potrzebny. O tym zresztą wiadomo było od dawna; za­gadką raczej było to, czy świadomość ustrojowej roli obudzi ambicje Andrzeja Dudy. Nic z tego. Choć pre­zydent na każdym kroku powołuje się na dziedzi­ctwo Lecha Kaczyńskiego, znacznie bliżej mu do Ignacego Mościckiego - bezwolnego narzędzia w rę­kach chylącej się ku upadkowi sanacji. Choć może nie warto rozwijać dalej tej analogii, aby nie popaść w skrajny pesymizm...
   Tak czy inaczej ustrojowa tradycja III RP właśnie ulega zerwaniu. Tylko czekać, jak konstytucja po­zbawiona ochrony ze strony niezależnego Trybu­nału stanie się „konstytucją”. Wtedy Andrzej Duda w roli fikcyjnego jej strażnika przestanie kogokol­wiek kłuć w oczy. Bo któż mógłby gwarantować prze­strzeganie „konstytucji” lepiej niż „prezydent”? Q
ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz