Bardzo długi marsz
Dyktatura nadchodzi wielkimi krokami. Ale
równie szybko budzi się pogrążone w letargu społeczeństwo obywatelskie. Dwa
procesy. Dwie dynamiki. Dwa wektory. I nieuchronne starcie, które zdecyduje o
tym, czy Polska będzie demokracją, czy dyktaturą.
Oba procesy robią
wrażenie. Po 20 miesiącach PiS-owskiej władzy Jarosław Kaczyński ma już niemal
wszystkie narzędzia, by dyktaturę zainstalować. A właściwie wszystkie, bo
mechanizm autokracji może puścić w ruch nawet przy kilku wciąż istniejących
niezależnych mediach, ich dorżnięcie zostawiając na później. 22 lipca - dzień,
który przez 45 lat był de facto świętem nadejścia komunistycznej dyktatury - Kaczyński
mógł więc świętować powrót do PRL, choć tym razem socjalizm będzie nie tylko
realny, lecz także narodowy.
Jednocześnie jednak
niemal na finiszu dzieła, w sumie niespodziewanie, pojawiły się na nim ogromne
rysy. Oto upokarzany przez Kaczyńskiego prezydent Duda w końcu się odwinął. Nie
było to (bo nie mogło być) wypowiedzenie posłuszeństwa. Ale błędem byłoby
bagatelizowanie tego, co się stało. PiS-owska horda miała wpaść do pałacu
sprawiedliwości niczym bolszewicy do Pałacu Zimowego. Tymczasem ingerencja
prezydenta sprawiła, że przybysze będą się musieli zameldować w biurze
przepustek, chwilę w nim postoją, a wielu odejdzie z kwitkiem. To nie jest
drobna różnica. Huragan to jednak nie tsunami.
Niemal ze stuprocentową
pewnością można powiedzieć, że skandowane na ulicach hasło: „Chcemy weta!” nie
zostanie wysłuchane. Żadnego weta zapewne nie będzie. Byłaby na nie szansa,
gdyby A. Duda bardziej niż Kaczyńskiego bał się Polaków. Tak jednak nie jest.
Było jednak
miniweto. Z perspektywy obywateli cichutkie może i nieznaczące, ale w systemie
znaków PiS-owskiej władzy aż dudniące. Do dekompozycji obozu władzy wciąż
bardzo daleko, ale dziś jest ona na horyzoncie, a nie tylko w abstrakcyjnych
spekulacjach.
Społeczeństwo,
obywatele, ulica - to jest zaskoczenie największe, bo oto zdarzyło się coś, co
teoretycznie zdarzyć się nie miało prawa, a bohaterami zdarzenia byli ci,
których obecności w okolicach sceny nikt nie dostrzegał. Antypisowskie
protesty, przez ponad półtora roku odbywające się pod kryptonimem „50+”, nagle
ogarnęły młode pokolenie. Ci, którzy mieli w głębokim poważaniu Trybunał
Konstytucyjny, nagle obudzili się w obronie Sądu Najwyższego. Ci, którym miało
być doskonale obojętne PiS, Kaczyński i cała ta polityka, nagle pojawili się na
apelu. Na jak długo, jak aktywnie? Nie wiadomo. Ale pojawili się, czego
Kaczyński na pewno nie przewidział i co - po wolcie prezydenta - było dla niego
kolejną złą informacją.
Prawda - sytuacja
mogła być inna, gdyby przebudzenie nastąpiło kilka miesięcy temu. A może nawet
dzień wcześniej, jeszcze przed sejmowym głosowaniem. Prawda - wyglądało to
trochę, jakby kibice przyszli na mecz po ostatnim gwizdku przegranego meczu, tyle
że to nie ostatni mecz w turnieju.
Wspaniały był w
czwartkowy, piękny, ciepły lipcowy wieczór tłum na Krakowskim Przedmieściu -
pewnie równie wspaniały jak tłumy w tak wielu polskich miastach, nawet (a może
szczególnie) tłumy odpowiednio mniejsze, w miastach mniejszych. To było
spontaniczne, największe przebudzenie obywatelskie po 1989 roku. Czuło się w
ludziach złość, ale w większym stopniu skupienie i determinację. Utyskiwania
na Kaczyńskiego było niewiele - tu złudzeń nie ma już żadnych. Tu nawet szalona
erupcja lidera PiS była traktowana co najwyżej jak ciekawostka przyrodnicza.
Ani co do natury Kaczyńskiego, ani co do istoty jego rządów (którą jest zemsta)
nikt wątpliwości nie ma. Utyskiwano więc nie na Kaczyńskiego, ale na opozycję,
szczególnie na jej liderów. Dziesiątki tysięcy ludzi przyszły na ich
zaproszenie, a jednocześnie jakby mimo nich. Dojmujące wrażenie robił kontrast
między entuzjastyczną reakcją tłumu na posłankę Gasiuk-Pihowicz i posła Budkę
a reakcją tego samego tłumu na słowa ich liderów. Z nimi (tu padały nazwiska obu
liderów) daleko nie zajedziemy - to zdanie w różnych wariantach słyszałem
wielokrotnie.
Po wiecu na
Krakowskim Przedmieściu marsz przed Sejm, a tam inne zgromadzenie - młodsze,
apolityczne, bardziej rozbrykane. Ze zgromadzeniem poprzednim mające jednak
jedną ważną cechę wspólną - i tu nie było lidera.
Być może w tej
wielkiej, zróżnicowanej, anty-Kaczyńskiej wspólnocie brak przywództwa jest
naturalny. Ale w kontekście politycznym tak czy owak będzie wielkim problemem.
Druga strona ma generała i zdyscyplinowaną armię. Po tej stronie jest
archipelag grup i postaci. Zarządzanie tą tęczą będzie niezwykle trudne, a bez
minimum dyscypliny większość pary może pójść w gwizdek. W Turcji i na Węgrzech
opozycja też istnieje. W Stambule i Budapeszcie aż gęsta jest niechęć do
Erdogana i Orbana. Ale obaj robią, co chcą. Mają władzę, aparat i masy
zwolenników, dość, by zmiażdżyć wroga. Trzeba będzie naprawdę wielkiego
wysiłku, byśmy nie mieli w Warszawie Stambułu i Budapesztu.
Kto wie, może
społeczne protesty wkrótce eksplodują i jak w 1980 roku po ciepłym lipcu
nadejdzie gorący sierpień? Bardziej prawdopodobny wydaje się jednak wariant
zupełnie inny. Do końca wakacji będzie spokojnie, a potem ruszy autorytarny
walec, machina represji wobec ludzi opozycji i instytucjonalny zamach na
niezależne media.
Czy i wtedy ludzie wyjdą na ulice, czy już będzie na to za
zimno i za ciemno? Czy OBYWATELE zaczną się bić o demokrację, czy też ulegną
tym, którym odpowiadają rządy silnej ręki, którym podoba się brutalność władzy,
którzy - śmiejąc się z Rosjan, oddających wolność za mit imperium - sami
rezygnują z niej za bajania o wstawaniu z kolan i którym bardziej niż
demokracja podoba się zemsta na znienawidzonych elitach? Czy batalia o wolność
i normalność nabierze rozmachu, czy też staniemy się obywatelami PRL bis z
paszportami w kieszeniach?
Bo nowa Polska
Ludowa jest już prawie gotowa. Z nowym pierwszym sekretarzem, z
autorytaryzmem, z de facto monopartią, z narodowymi inwestycjami i narodową centralą
społeczeństwa obywatelskiego, z domieszką nacjonalizmu i rasizmu, ze szczyptą
ksenofobii oraz z dodatkiem stymulowanej przez władzę nienawiści do „elit”,
czyli do wszystkich, którym władza się nie podoba.
Sytuacja jest
dramatyczna, ale nie ma co się mazać i histeryzować. Lepiej myśleć o strategii
długiego marszu, bo tylko on może nas doprowadzić do ocalenia demokracji i
zwycięstwa wolnych obywateli.
PiS-owska władza
wydaje się niezwyciężona. Nasza lekka jazda nie ma szans z jej pancernymi
oddziałami. Trzeba więc zmienić taktykę. Zamiast otwartego starcia na wielkim
polu bitwy poszerzenie pola walki - i otwarcie (w czym władza pomaga)
niezliczonych mniejszych frontów. Ekologia i puszcza, sądy i samorządy, szkoły
i media, obrona instytucji i poszczególnych ludzi - oddziały władzy muszą być
związane na każdym z tych frontów. Władza nie może mieć chwili wytchnienia,
musi tracić energię każdego dnia. Pod wpływem zmęczenia i stresu będzie
popełniać kolejne błędy. W końcu pęknie.
Walka musi mieć też
wymiar personalny. Dziś ludzie władzy są najczęściej anonimowymi beneficjentami
łask Kaczyńskiego i jego partii. Muszą stracić komfort anonimowości. Poseł
rządzącej partii, grzecznie głosujący za deptaniem demokracji, musi się
zderzać, choćby na poselskich dyżurach, z wyborcami - oto jedna z możliwych
form działania KOD. Dziś poseł „z terenu” jest nosicielem prestiżu człowieka
mającego udział we władzy. Jutro z tytułu tego udziału w niej musi czuć
dyskomfort, gdy trudne pytania zaczną mu zadawać także żona i dzieci.
Spisywane na bieżąco muszą być czyny hańby.
Twarze beneficjentów władzy muszą stać się znane - zasługują oni na odrobinę
sławy.
Niezbędna musi być
praca u podstaw. Praca nad politycznymi programami. Praca nad programami
edukacyjnymi. Praca nad planem przyszłej depisyzacji państwa. Niezbędne będą
akcje pomocy prześladowanym, represjonowanym, niszczonym instytucjonalnie i
propagandowo. Także akcje solidarności ze wszystkimi, którzy jej potrzebują.
To trącące jeszcze przed chwilą myszką słowo znowu nabiera blasku i skandowane
jest przez tłumy młodych. Łatwo o manifestację solidarności w tłumie podobnie
myślących, wkrótce będzie ona jednak potrzebna, by niszczeni i atakowani nie
pozostawali sami.
Opozycja jest dziś
w trudnej sytuacji. Ma oczywiste słabości, ale też nie można mieć pretensji do
mniejszości, że jest mniejszością. Trzeba jednak od opozycji wymagać, by przestała
być grupą publicystów na sejmowych etatach, ale by zajęła się polityką.
Działaniem wyprzedzającym, a nie tylko reaktywnym. Szukaniem szczelin, w które
można wchodzić Manewrowaniem i kombinowaniem także wtedy, gdy pole manewru
wydaje się ograniczone, a kombinowania wymaga nawet przetrwanie. Każda rysa na
jednolitości obozu władzy jest szansą, każde pęknięcie to wyzwanie. Każdy zaskakujący
niebanalny pomysł to szansa na polityczny zysk i bonus.
Tej nowej polityki
trzeba się nauczyć, bo nie jest ona - to fakt - polityką parlamentarnej
demokracji, lecz ponadparlamentarnej autokracji. Nowa sytuacja wymaga nowego
nastawienia i nowych pomysłów. Stare podręczniki i ściągi lepiej wyrzucić do
śmietnika. Nie ten czas, nie te wzory działania.
Dla Polski i dla
Polaków pragnących być wolnymi obywatelami demokratycznego kraju nadszedł czas
próby. Wydawało się, że wielki test mamy za sobą. 28 lat za sobą. Błąd. Najwyraźniej
każde pokolenie musi dać własne świadectwo, każde musi pokazać, że jest warte
Polski i że na demokratyczną, wolną Polskę zasługuje.
Przed nami bardzo
długi i bardzo trudny marsz. Naprzeciw autokracja, która ma wojsko i policję,
Trybunał Konstytucyjny i - za chwilę - sądy, kłamliwe media i prokuratorów.
Ma niemal wszystko poza zahamowaniami. Po naszej, obywatelskiej
stronie jest wielkie marzenie. Każdy może coś zrobić, każdy może dać coś z
siebie. Przyjdzie czas, że strumyczki zleją się w rwący potok, a ten zamieni
się w rzekę, która rozwali fundamenty dyktatury. Na ulicach polskich miast będą
wtedy tłumy o niebo większe niż te w ostatnich dniach. Zamiast łez złości i
smutku będą łzy ulgi, szczęścia, euforii. Dziś to tylko wizualizacja, ale
specjaliści od motywacji twierdzą, że bardzo pomaga ona ukierunkować pragnienia
i osiągać cele. Alternatywą nadziei jest rozgoszczenie się w PRL bis. Jak
miliony Polaków odpowiadam: nie, dziękuję.
Tomasz Lis
Polski lipiec
Zbliżała się północ, staliśmy z grupką
przyjaciół na Wiejskiej nieopodal hotelu sejmowego i przegadywaliśmy ostatnie
niesamowite godziny. Najpierw po szóstej załamka pod Sejmem. Kilkuset, może
tysiąc ludzi i cichcem wypowiadane komentarze, że skoro nikomu nie chce się
dupy ruszyć z domu albo działki, to być może na nic lepszego nie zasłużyliśmy,
jak tylko duszne, autorytarne rządy człowieka szukającego opętańczo zemsty za
urojone krzywdy.
No nic, ruszyliśmy
nieco markotnie w stronę Krakowskiego Przedmieścia, pilnując się tylko, żeby
zachować stosowną odległość od podążającej w tym samym kierunku grupy
działaczy Platformy. Bowiem nasza paczka gromadziła w większości malkontentów,
którzy do partii rządzącej przed 2015 r. czują całkiem spory dystans.
Minęliśmy rondo de
Gaulle’a, weszliśmy w Nowy Świat i nagle, nie wiedzieć jak, znaleźliśmy się w
gęstej rzece ludzi. Sami spacerowicze i turyści, jak sprawnie zidentyfikował
nas potem minister Błaszczak. Spojrzeliśmy w przód: morze turystów. W tył: same
zdradzieckie mordy. Gdy dochodziliśmy do Krakowskiego Przedmieścia, widać
było, że na ulice wyszły dziesiątki tysięcy kanalii i - o szoku radosny! - po
raz pierwszy od początków protestów tak dużo młodych kanaliątek. Tam, gdzie
stałem, momentami czułem się jak dziadek. Pysznie.
Potem ten magiczny
moment, gdy płonęły już świece, ludzie ruszali z powrotem pod Sejm i śpiewali z
zespołem grającym setki metrów dalej: „Wolność kocham i rozumiem, wolności oddać
nie umiem...”. I widać było, że tłumnie wyszli na ulice ludzie niepopierający
żadnej partii, bo gdy zaczęli przemawiać politycy opozycji, to tysiące, nie
czekając, ruszyły w stronę Sejmu w zadziwiająco - jak na sytuację - radosnym
marszu.
Tak więc staliśmy o
tej północy i gadaliśmy, i w którymś momencie rzuciłem, że mam totalne deja vu
i mieszane uczucia, zarówno złego, jak i dobrego. Boję się bowiem tego, co
nadciąga, ale tak pięknych, unoszących nad ziemią chwil jak ostatnie godziny
nie przeżyłem od 1 maja 1989 roku, gdy po mszy u Stanisława Kostki ruszył
ogromniejący z każdą chwilą pochód, by rozlać się dziesiątkami tysięcy na
błoniach nad Wisłą. I tam do niesionego nadzieją tłumu przemówił Maciej
Jankowski, zwalisty spawacz z uniwersyteckiej Solidarności, jeden z
legendarnych przywódców związku w Regionie Mazowsze, a dla dzisiejszej władzy
również zdrajca i kanalia. Jankowski wykrzyczał mniej więcej to, że siedem lat
(od
stanu wojennego) szliśmy w podziemiu, ale doszliśmy.
Jesteśmy na powierzchni i szykujemy się na pierwsze w historii sowieckiego
bloku częściowo wolne wybory.
Pamiętam po raz
pierwszy wtedy kiełkującą we mnie wiarę, jeszcze bardzo nieśmiałą, że może
naprawdę ten komunizm szlag trafi? Trafił. Mieliśmy przed sobą 28 lat, lepszych,
gorszych, ale demokratycznych i wolnych.
Gdy to mówiłem
przyjaciołom, jeden z nich, rocznik 1984, od kilku dni codziennie po pracy na
ulicach, zaśmiał się i rzekł: - Stary, a co ja mam powiedzieć? Ty miałeś te
wszystkie demonstracje lat 80., a ja dzisiaj pierwszy raz w życiu coś takiego
przeżywam. To jest mega!
No fakt, przewijało
mi się parę obrazów przed oczami, gdy widziałem ten piękny tłum na Krakowskim i
Nowym Świecie. Wspomniany wyżej 1989 rok. Siedem lat wcześniejszy 1 maja 1982
r., gdy mój sześcioletni brat zażyczył sobie obejrzeć pochód pierwszomajowy.
Tata rzekł, że nawet nie zbliży się do tego PZPR-owskiego spędu, ale jeśli mi
się chce i zaprowadzę braciszka na plac Teatralny, żeby sobie popatrzył, to
proszę bardzo. Poszliśmy. Smutni ludzie, depresyjna atmosfera, zawróciliśmy do
domu. I na Miodowej wpadliśmy w marsz Solidarności. Kipiący energią, radosny.
- Chodźcie z nami, dziś nie biją! - skandował tłum. Poszliśmy. Faktycznie nie
bili. Dwa dni później tłukli już równo. Miałem 14 lat i do dzisiaj mam pod
powiekami tę demonstrację, jakby zdarzyła się wczoraj. Teraz mój przyjaciel
jeszcze z czasów licealnych tłumaczy 15-letniemu synowi, jak się zachowywać na
demonstracji, gdyby coś zaczęło się dziać.
I tak, młodszy
kumpel miał rację, czwartek 20 lipca był mega. Pewnie dostaniemy jeszcze mocno
w dupę, i dużo brei do przebrnięcia przed nami, ale dla tysięcy młodych ludzi
urodzonych już w latach 90. lipiec 2017 - dla zdecydowanej większości z nich
pierwsze zbiorowe wystąpienie w imię wartości - zostanie na zawsze. Tego się
już nie cofnie. I porównają to, co widzieli na ulicach dziesiątek polskich
miast, z rzygowinami pisowskich fabryk kłamstw. To też zostanie.
Marcin Meller
Polsko
Czuję się jak widz, który musi wyjść z kina
tuż przed końcem sensacyjnego filmu. Nie będzie wiedział, jak się skończy.
Zostawia na ekranie zabójcę czającego się za rogiem i detektywa, który właśnie
załadowuje broń. A ja wstaję, przeciskam się przed kolanami widzów, którzy
syczą i klną - nic to nie pomoże: mam samolot, chce mi się siku, umówiłem się
z żoną, cokolwiek. Po prostu jest piątek przed południem, muszę oddać felieton,
protesty nie gasną, nie wiem, jak się wszystko skończy. A dzieje się mnóstwo.
Więc zbieram dane do suspensu. Wybuch Kaczyńskiego
był imponujący. Ta bomba tykała w nim od dawna i było kwestią czasu, kiedy
zapalnik puści. Nie chodzi o pamięć o tragicznie zmarłym bracie – chodzi o przypominanie
mu, że ten brat, choć może nie najlepszy prezydent, to jednak był człowiekiem
z klasą, a on człowiekiem z klasą nie jest. Że brat posiadał wiedzę prawniczą i
poczucie honoru - a on prawo rozszarpuje jak hiena padlinę i honoru nie ma za
grosz. Nikt by tych porównań nie dal rady znosić bez końca. Historia zna
miliony przypadków ludzi, którzy dokonywali rzeczy strasznych, gdy nie dawali
sobie rady z permanentnie drażnionym poczuciem niższości. Więc wyjście na
mównicę „w trybie żadnym”, w sumie groteskowe, jak cały ten człowiek, i
rzucenie młodym posłom oskarżenia, że zamordowali mu brata, a potem roze-
pchnięcie ochroniarzy (Terleckiego i Błaszczaka plus nadbiegłych kilku innych)
i powiedzenie innemu posłowi, że ich wszystkich powsadza do więzień, było rolą
w jego życiu najlepszą, najprawdziwszą, godną absolwenta Actor’s Studio,
którym nie jest. Wtedy pomyślałem sobie, że jeśli naród nie zareaguje, będzie
po nas. Na szczęście zareagował. Nikt nie chce mieć wariata za przywódcę stada.
Mam przed oczami
prześliczną fotografię młodej dziewczyny. Na oko 20 lat, długie proste włosy, w
dolnej wardze kolczyk, usta pomalowane na czerwono, na szyi rzemyk z zawieszką
w postaci kapsla od puszki coca-coli. Na policzku wielki napis „VETO”. Jacek
Taran, autor fotografii, podpisał ją: „Idzie młodość”. Moje serce się uśmiecha.
Coś, na co czekali wszyscy ludzie mojego pokolenia, właśnie się stało. Teraz
oglądam filmik. Noc, młody policjant spisuje trzy młode dziewczyny, są
uśmiechnięte, autor filmiku pyta, za co są spisywane, „za siedzenie na ulicy”,
policjant rzuca paragraf, jest niewiele od nich starszy, młodziak, za ileś lat
będzie się wypierał albo mówił, że tylko wykonywał rozkazy, tymczasem one
wyjaśniają, że mandatu nie przyjmą i mają nadzieję, że osądzi je prawdziwy,
uczciwy, niepolityczny sąd. Są pogodne, życzliwe, zero strachu. Daleki jestem
od patosu, ale pewnie tak wyglądały dziewczyny w powstaniu warszawskim. Na
szczęście dziś kule nie świszczą, choć cyngiel jest pod palcem człowieka w
amoku. Pogróżki o użyciu siły już się przesączyły parę razy. Więc ci młodzi to
moi cudowni bohaterowie, są ich już tysiące w całej Polsce. Ruszyli,
zajarzyli, skapowali, otworzyli głowy, wyszli godnie w obronie swoich praw. W
obronie Polski.
Kim są?
Wiceminister spraw wewnętrznych Zieliński opisze ich słowami: „Komuniści,
esbecy, zdrajcy, dzisiaj z pieśnią »Wyrwij murom zęby...«. Czy jest gdzieś
jeszcze granica hipokryzji i szyderstwa? Precz z łotrami”. Młody Wildstein
wystuka na ich temat takie coś: „Ten kwik moralistów z burdelu świadczy
faktycznie o tym, że ruszono na jedną z ostatnich twierdz, nietykalną od 89. A raczej 45”. A ha. Wyjaśniam tedy: na
ulicach płoną nienawistne świece, śpiew to atak barbarzyńców, te dziewczyny to
ubeckie pomioty, protest - jak powie Michalkiewicz - może być wywołany przez
Ukraińców na zlecenie Niemców. Kapujecie. Wracamy na ziemię.
W trakcie protestów
dopada mnie wiadomość, którą natychmiast, choć z wielkim niepokojem, przesyłam
Tytusowi. Jego wielki bohater z lat nastoletnich, Chester Bennington, wokalista
zespołu Linkin Park, odebrał sobie życie. Chwilę później wpis Tytusa na Twitterze
mówi mi wszystko - jest przygnębiony. Kilka godzin wcześniej napisał: „W
przypadku akceptacji tego wszystkiego przez prezydenta i resztę - będę
pierwszym, który rozbije namiot i będzie koczował pod Sejmem...”. Idą więc
wielkie dni.
Muszę kończyć.
Sięgam po gitarę. Jutro wieczorem mam zagrać w Katowicach z Krzyśkiem Zalewskim
jego piosenkę o tym wszystkim, zatytułowaną „Polsko”.
Zbigniew Hołdys
Wielki mistrz
Z tytułu obowiązków zawodowych ostatnie dwa
tygodnie spędzam we wspaniałym mieście Wrocławiu, tak się złożyło, że hotel, w
którym mieszkam, nic ma stacji informacyjnych poza TVP Info. W związku z tym
pierwszy raz w życiu jestem odbiorę.) informacji, których nie mogę
wypośrodkować. Oczywiście. Jak jest naprawdę, wiem. Internetu, kontaktów ze
znajomymi oraz spontanicznych akcji, które przyzwoici Polacy organizują we
Wrocławiu.
Pierwszy dzień po
obejrzeniu programu TVP Info byłem zdumiony, że tak w ogóle można. W trzecim
dniu trochę się zdenerwowałem, ale już kolejne wprowadziły mnie w stan ogólnego
rozweselenia. TVP Info w swojej masie jest karykaturą nie tylko tego, co można
uznać za profesjonalne, ale stało się najlepszym polskim kanałem rozrywkowym.
Na tym tle ilość wesołych treści znacznie przewyższa inne programy rozrywkowe
TVP, posłużę się tu przykładami różnych Szopek czy Opola w Kielcach.
Zgromadzenie w jednym miejscu tylu osób pozbawionych wszystkiego, co upoważnia
do telewizyjnych występów, jest osiągnięte chyba jakimś niesamowitym
wysiłkiem. Nie wiem. jak to się dzieje, że w moim kraju znaleziono jednocześnie
tylu brzydkich ludzi, którzy inteligencję zastępują bezczelnością. pozbawieni
są w ogóle, a właściwie wyprani kompletnie z jakiegokolwiek poczucia humoru i
im poważniej (ich zdaniem) mówią, tym hardziej stają się karykaturą Polaka,
historii naszego kraju itp., itd.
Tych moich
czytelników, którzy mają kontakt ze sztuką polską, szczególnie z malarstwem,
proszę o uruchomienie wyobraźni. Wyobraźcie sobie, że wchodzicie do któregoś z
polskich narodowych muzeów. Mogą to być Sukiennice czy może jeszcze bardziej
prestiżowy Wawel. Zakładamy papucie, wsuwamy się w nich do największej sali, a
tam w centralnym jej punkcie obraz Jana Matejki pt. „TVP Info". Widzimy
wiele ludzkich twarzy i postaci skłębionych w nieprawdopodobnym zaangażowaniu.
Tylko Jan Matejko w swoim mistrzostwie, tak jak potrafił napędzlować na
twarzach bohaterów zdradę czy prawdę, tak tu po raz pierwszy w takiej skali
namalował groteskowych Polaków. Proszę przez chwilę zostać z tym obrazem w
pamięci. Dzięki. Mistrzu.
Krzysztof Materna
Karty na stół
Jak
wiadomo, w 1939 r. Niemcy na nas napadły i zrobiła się z tego druga wojna światowa.
Dlatego PiS może sobie w dowolnym momencie wrzucić temat reparacji,
przykrywając jałową gadką rąbankę, którą za chwilę zrobią z Polski. A zrobią,
bo działają metodycznie i protesty na ulicach ich nie zatrzymują. Najwyżej na
chwilę podkulają ogon, po czym krok po kroku dalej idą po swoje. Tabuny ślepo
posłusznych nieudaczników i ignorantów dla kariery i kasy przyjmą każde
zlecenie. Zasady są proste: zero wstydu i sto procent pogardy dla ludzi...
Nieźle się spiąłem i dowaliłem pisowcom, prawda? Tyle że to bez znaczenia,
kompletnie ich nie dotyczy, bo są hermetyczni jak sekta.
Dobrym przykładem może być książka Tomasza Piątka o związkach Antoniego
Macierewicza z rosyjskim wywiadem. W każdym cywilizowanym kraju minister
oskarżony o takie kontakty musiałby się podać do dymisji, a potem wytoczyć - z
prywatnego powództwa - sprawę w sądzie, by bronić swojego imienia. U nas szef
MON złożył do prokuratury wojskowej zawiadomienie o możliwości popełnienia
przestępstwa przez dziennikarza. I teraz niech Piątek się broni przed krętaczem
trwoniącym nasze pieniądze na durne komisje.
Na razie Macierewicz jest zajęty ciągłym wzmacnianiem siły polskiego
oręża. Po zwolnieniu prawie wszystkich generałów, rezygnacji ze śmigłowców, dronów
i taktycznych długopisów tłukących szyby oraz wybiciu pamiątkowej monety dla
Bartłomieja Misiewicza postanowił zafundować armii miotacze ręczne i pociski
rakietowe. Z czasów zimnej wojny i Układu Warszawskiego. Będą one strzelać...
ulotkami propagandowymi na 12
km. Przez Odrę przelecą więc do Niemiec nawet przy
przeciwnym wietrze. Zalejemy ten kraj tonami papieru z hasłem „Odrestaurujcie
NRD, to wam przebaczymy”. Po każdej akcji oddziały desantowe wojsk obrony terytorialnej będą nocami przekradać się do Niemiec,
by posprzątać zaśmiecone ulice i pola. Minister planuje pozyskać sprzęt do
2026 r., czyli w trybie pilnym. Szybciej, bo już w przyszłym roku, na nasze
tory kolejowe ma wyjechać specjalny pociąg wojskowy. MON zamówił go właśnie w
PKP. Każdy wagon będzie wyposażony w łóżka, szafki na broń oraz przedział do
narad sztabowych z aneksem kuchennym. Pewne jest, że drugiego takiego pociągu
nie ma w całej Europie. I drugiego takiego ministra obrony też.
Człowiek
lubi wygodę i wydaje się to normalne. Gdy ma przed sobą fotel, a obok kulawą
ławkę z drzazgami - zawsze wybierze to
pierwsze. Mało kto wie, że jest wśród nas obywatel, który „całe życie poświęca
Polsce, nie dbając o własną wygodę”. Co dzień chodzi w butach za małych o
półtora numeru i swój ból oraz odciski składa na ołtarzu ojczyzny... Dobra,
karty na stół. W Białymstoku powstała katolicka fundacja Ex Corde („z serca”).
Jest ona skromniutka, bo jednoosobowa i cel też ma jednoosobowy. Chce zbudować
w Warszawie pałacyk dla „najwybitniejszego z nas, tworząc w ten sposób
adekwatne do jego zasług i prestiżu warunki do dalszego życia i pracy w drodze
do wolnej Polski” - głosiła ulotka rozdawana w stolicy w rocznicę wybuchu
powstania warszawskiego. Chodzi oczywiście o Jarosława Kaczyńskiego.
Założyciel fundacji liczy pewnie na to, że znajdą się darczyńcy, którzy ustawią
się w kolejce i będą czekać, by przyjęto ich pieniądze.
Pałacyku jeszcze nie ma, ale prezes robi wszystko, aby się w nim
znaleźć. Niedawno w wywiadzie dla Reutersa powiedział, że jest gotów poświęcić
gospodarczy rozwój kraju, by przeforsować swoją wizję Polski. Tak... Najważniejsze
to znaleźć się szybko na gospodarczym dnie. Wtedy wszyscy będziemy młodzi,
piękni i szczęśliwi.
Stanisław Tym
Program 500 (tysięcy)+
Władza
- jak się dowiadujemy, z woli samego Prezesa - wrzuciła temat odszkodowań,
jakie Niemcy powinni nam zapłacić za drugą wojnę światową. Ponieważ PiS co
jakiś czas i w różnych okolicznościach do reparacji powraca, sprawa została
już tak przez prawników i historyków wymłócona, że poza politycznymi
paździerzami niczego nowego raczej się tam nie wygrzebie. Ani my już nie możemy
oczekiwać jakichś nowych rekompensat, ani „niemieccy odwetowcy” nie mogą już
dopominać się zwrotu ziem zachodnich czy odszkodowań za pozostawione tam majątki.
Z naszymi zachodnimi sąsiadami dokonaliśmy swoistego dziejowego barteru; w
imię przyszłości pozamykaliśmy stare rachunki, bynajmniej nie wyrzekając się
własnej pamięci. Tak się dotychczas wydawało. PiS, wymyślając dzisiejszym
pokoleniom Niemców od „dzieci i wnuków zwyrodnialców” a Ukraińcom i Litwinom
stawiając przed oczy (choćby nowymi polskimi paszportami) nasze pretensje do
Lwowa i Wilna, może tamte historyczne rachunki (i porachunki) na nowo otworzyć.
Pytanie: po co to poniżanie i prowokowanie sąsiadów? Cóż, stale się
przekonujemy, że PiS w ogóle nie uprawia polityki zagranicznej; stosunki ze
światem służą głównie do użytku wewnętrznego, zwłaszcza jako narzędzie
propagandy. Powiedzmy, rodzaj cepa przydatnego do urabiania i ubijania głów
własnego elektoratu (tym razem być może rozwichrzonych wetem prezydenta Dudy).
Przyjrzyjmy się nieco bliżej konstrukcji tego cepa.
Otóż
należący do propagandowego instrumentarium władzy tygodnik pod nową,
rozczulającą nazwą „Sieci Prawdy” obliczył i podał w okładkowym artykule, że
Niemcy „są nam winni 6 bln dolarów”. Nie namawiam, żeby serio traktować
absurdalność, także moralną, przeliczania skutków wojny, w tym milionów
zabitych i kalek na dolary, ale chodzi zapewne o efektowną kwotę. Sześć bilionów
dolarów to by było po pół miliona złotych na każdego Polaka, czyli gdyby
Niemiec zapłacił, spełniłby się nowy wielki narodowy program „500 (tysięcy)+”.
Jeśli, jak można się spodziewać, nie zapłaci, będzie nam zalegał. W związku z
tym te unijne paręset miliardów złotych, które dostajemy głównie od Niemców, to
żaden gest solidarności, a ledwie należne nam oprocentowanie od zadłużenia.
Nic nie jesteśmy winni „niemieckiej Unii'; ani w sprawie uchodźców, zatruwania
powietrza, ochrony puszczy czy praworządności, tylko oni są winni nam. Także III RP i
poprzednie rządy, które z tych pieniędzy zdradziecko zrezygnowały. Ten przekaz
jest mocny i prosty.
Jedyna propagandowa słabość, że w
owym rachunku krzywd nie uwzględniono Rosji. Przecież od Rosji powinniśmy się
domagać co najmniej takiej samej kwoty albo i więcej, jeśli doliczyć do
poniesionych z rosyjskiej ręki ofiar i strat wojennych, ponad 40 lat
eksploatacji w czasach PRL. Nie czynimy tego, bo co? Bo Rosjanie by nas
śmiechem potraktowali? Bo Antoni Macierewicz nie czułby się pewnie w roli
negocjatora? Gdyby opozycja dysponowała jakimkolwiek własnym aparatem
propagandy, powinna tłuc od rana do nocy jak TVP Info, że PiS
zdradza Polskę, oddając Rosji nasze biliony dolarów. Cóż, ale na tym m.in.
polega moc PiS, że oni podobne rzeczy naprawdę mówią, a tzw. totalna opozycja
pewnie by się prędzej pod ziemię ze wstydu zapadła.
Ten
uderzający brak symetrii w reparacyjnej retoryce PiS wskazuje wyraźnie, że tu
nie chodzi o żadne, nawet nierealne, rewindykacje, ale o rozpylanie „Niemców” w
charakterze sztucznej mgły zakrywającej rzeczywiste działania i intencje władzy.
Piszemy w tym numerze, że PiS coraz wyraźniej przygotowuje grunt do
faktycznego wyprowadzenia Polski z Unii Europejskiej.
Po stronie rządu nie ma żadnej
woli łagodzenia napięć w stosunkach z Unią, przeciwnie, obserwujemy
podkręcanie antyeuropejskiej propagandy, do czego Niemcy zawsze są poręczni.
Polsko-niemieckie konwersatorium „Grupa Kopernika” w ogłoszonym właśnie
kolejnym raporcie zwraca uwagę na dramatyczne pogorszenie się oficjalnych i
nieoficjalnych stosunków między naszymi krajami, na porzucenie przez Polskę
współpracy z Niemcami i Francją w ramach Trójkąta Weimarskiego na rzecz jakichś
niejasnych (ale omijających Unię) koncepcji Międzymorza, jedwabnego szlaku czy
rzekomego sojuszu z Ameryką Trumpa. Znów, nie chodzi tu o politykę zagraniczną,
lecz wewnętrzną. Przy wszystkich własnych słabościach Unia wciąż uparcie
„ingeruje w wewnętrzne sprawy Polski”, gra rolę punktu odniesienia, autorytetu
i oparcia dla pozbawionej wpływu na państwo opozycji. Jest wzmocnieniem dla
ostatnich, w miarę niezależnych, instytucji - mediów, samorządów, sądów,
organizacji społecznych. Propagandowe zniemczanie Europy i hitleryzacja Niemiec
to rzeczywiście stary komunistyczny trik używany kiedyś, a teraz ponownie, do
zohydzania „zgniłego Zachodu”. Wciąż jakoś tam skuteczny.
Można
się zżymać, że PiS pcha nas na geopolityczne manowce, konfliktuje właściwie
już ze wszystkimi europejskimi partnerami, psuje pracowicie budowane przez lata
pojednanie z Niemcami czy Ukraińcami. Ale PiS po prostu odtwarza schemat, który
z powodzeniem stosował przez lata i z którego nie może się wyzwolić: po
pierwsze - zawsze mamy rację; po drugie - jesteśmy otoczeni wrogami, którzy nam
racji odmawiają; po trzecie - naszą powinnością jest ich ujawniać i atakować; i
dalej - jeśli się bronią i np. nas atakują, krytykują lub odpowiadają na
zaczepki, to ujawniają swoją wrogą, agresywną naturę. Więc tym bardziej my mamy
rację... Metoda jest nawet zabawna, skutki, niestety, mogą być ponure.
Jerzy Baczyński
Nowa poczekalnia w obozie władzy
Po prezydenckich
dwóch wetach polityczne wakacje. Plaża. Żar leje się z nieba. Lekka bryza. Na
morzu fale. Fale szumią. Co robi komentator polityczny? Ano idzie za zaleceniem
wieszcza: ,,wsłuchać się w szum fal głuchy, zimny i jednaki/I przez fale
rozeznać myśl wód jak przez znaki". O czym szumią fale?
Fale
szumią o tym, że w obozie władzy już nigdy nie będzie tak jak było i że jego wewnętrzna
struktura musi się zmienić. Fale szumią o tym, że nie uderzają o brzegi wysp
Bergamutów, gdzie: „na drzewach rosną jabłka/w gronostajowych czapkach/.../
Jest słoń z trąbami dwiema/I tylko wysp tych nie ma”. Tak jak nie ma i nie
będzie słonia z trąbami dwiema, tak nie powstanie w Sejmie większość trzech
piątych, by odrzucić weto prezydenta (bo nie będzie takiej większości bez Pawła
Kukiza, a po co ma on wzmacniać PiS?). Prędzej ujrzymy też jabłko w
gronostajowej czapce niż zalążek „partii prezydenckiej” z kimkolwiek z klubu
PiS, bo wybory prezydenckie będą po parlamentarnych, a przed parlamentarnymi to
Jarosław Kaczyński będzie wsadzał na listy wyborcze i z nich zrzucał.
Fale szumią o tym, że najgroźniej wypiętrzają się wtedy, gdy w wyniku
wstrząsu sejsmicznego na dnie morskim pęka płyta tektoniczna, a jej brzegi
zaczynają się zderzać ze sobą. Jarosław Kaczyński na kongresie PiS w Przysusze
opisywał strukturę obozu władzy tak jednolitą, jak tektoniczny monolit. Rolę
jej zwornika i centrum odgrywa prezes partii, nieformalny naczelnik państwa,
nadprezydent i nadpremier zarazem, który zachowuje dla siebie zwierzchni nadzór
nad resortami siłowymi, służbami specjalnymi, polityką zagraniczną i resortem
sprawiedliwości. Za nim idzie premier do spraw gospodarczych (formalnie
wicepremier); trzecią osobą okazuje się pani premier de iure, a de
facto pani sekretarz posiedzeń Rady Ministrów, której w feudalne lenno
oddano Kancelarię Premiera - ostatecznie w mniej ważnych technicznych sprawach
ministrowie muszą do kogoś latać, żeby pan naczelnik nie musiał sobie głowy
zawracać drobiazgami. W ramach tej jednolitej konstrukcji nie ma miejsca na
pana prezydenta, element czysto ozdobny.
Tak
było spójnie i pięknie i nagle wszystko się posypało. Pan prezydent objawił się
jako element podmiotowy, dla którego miejsca nie było, a je sobie wyrąbał,
rozwalając całą konstrukcję.
Nie można udawać, że tu się
dokręci śrubkę, a tu pospawa. Trzeba zbudować coś nowego. Jak się buduje coś
nowego, to trzeba wziąć pod uwagę, kto do czego dąży i jakie cele są możliwe
dla niego do osiągnięcia. To są twarde polityczne determinanty, bez żadnej
taniej psychologii, domyślania się, co komu w duszy gra.
Przede wszystkim zatem trzeba zauważyć, że u obu najważniejszych
podmiotów: prezydenta i prezesa, jeśli wola wspólnego stworzenia nowej
konstrukcji nie wystąpiła, to wystąpi, bo żaden z nich nie ma innego wyjścia.
Do wiosny 2020 r. pan prezes nie może pana prezydenta z prezydenta odwołać.
Musi z nim żyć i się układać. Z drugiej strony, jeśli pan prezydent jeszcze nie
wie (a myślę, że wie), to się dowie, że do wyborów parlamentarnych w 2019 r.
nie jest w stanie odwołać pana prezesa z prezesa. W trakcie afery Rywina
prezydent Kwaśniewski mógł, zachowując racjonalność polityczną, dążyć do odwołania
Leszka Millera z premiera i przewodniczącego SLD, posiadał bowiem wewnątrz SLD
potężne aktywa, które stopniowo uruchamiał. Prezydent Duda żadnych aktywów
wewnątrz PiS nie ma, a minister Jarosław Gowin ze swoją partyjką to czek ciągniony bez pokrycia. Pan prezydent też
musi z panem prezesem żyć i się układać.
Niemniej
oba podmioty znajdują się w sytuacji obiektywnego konfliktu i to niezależnie od
tego, czy zamierzeniem pana prezydenta jest tylko to, by w „dobrej zmianie”
było więcej Andrzeja Dudy, a mniej Zbigniewa Ziobry (Antoniego Macierewicza,
Witolda Waszczykowskiego etc.), czy też także to, by ta „dobra zmiana” była
nieco mniej pisowska, a bardziej państwowa. Z punktu widzenia obywatelskiego
jest to oczywiście najważniejsze i dowiemy się, o co tak naprawdę chodzi, gdy
prezydent przedstawi swoje projekty ustaw dotyczące zmian w Krajowej Radzie
Sądownictwa i Sądzie Najwyższym, ale
dla uwarunkowań i dynamiki politycznego konfliktu wewnątrz obozu władzy zakres
ambicji prezydenta (tylko godnościowo-personalne czy też polityczno-państwowe)
ma drugorzędne znaczenie.
Najważniejszym czynnikiem napędzającym dynamikę konfliktu między panem
prezesem i panem prezydentem okaże się dualizm poczekalni, który musi się
ujawnić po wakacjach. Dotąd dualizmu nie było. Poczekalnia była jedna -
mieściła się w siedzibie PiS przy ulicy Nowogrodzkiej; niewielki antyszambr
pani premier służył do uzgadniania spraw technicznych. No, ale w PiS
ministrowie, posłowie i senatorowie oraz ich koterie mają swoje zamierzenia,
plany i nadzieje, a skoro okazało się, że pan prezydent może je zablokować lub
rozwiać, to lepiej zacząć zabiegać o jego przychylność. Do tej pory prezydent
był całkowicie izolowany wewnątrz obozu władzy. Teraz jego poczekalnia zacznie
się zapełniać, zwłaszcza jeśli skorzysta z takiego narzędzia konstytucyjnego,
jakim jest Rada Gabinetowa, podczas której to on przewodniczy i może stawiać
ministrów i premier w sytuacji podporządkowania. Sądzę, że po wakacjach dojdzie
do pierwszego posiedzenia Rady.
Dualizm
poczekalni, jeśli potrwa dłużej, sprawi, że brzegi pękniętej płyty tektonicznej
obozu władzy nie będą się o siebie ocierać, ale zderzać czołowo. Przede
wszystkim w interesie pana prezesa leży to, żeby ten dualizm zlikwidować. Jeśli
w sprawach polityki obozu władzy pan prezydent ma nie rozmawiać z wysiadującymi
w poczekalni ministrami i parlamentarzystami, to musi rozmawiać z premierem, a
nie ma sensu rozmowa z takim premierem, który nie ma własnej poczekalni. W
kształtującej się właśnie, radykalnie zmienionej, strukturze obozu władzy
istnienie premiera pro forma, czyli Beaty Szydło, jest nie tylko zbędne, ale
szkodliwe, bo skrajnie dysfunkcjonalne. Tylko Jarosław Kaczyński jako prezes i
premier może odciąć prezydenta od posłów i ministrów, a jednocześnie negocjować
z nim zakres realizacji jego ambicji politycznych.
Kiedy dwa pełnoprawne podmioty polityczne zaczynają się mocować na rękę
na pokrytym zielonym suknem stole prezydialnym, paprotka z niego zwykle spada.
A bardziej klasycznie: „Biada podrzędnym istotom, które wchodzą między ostrza
potężnych szermierzy”. Szum fal ucichł.
Ludwik Dorn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz