Ksiądz
harcmistrz Wojciech L. przyznał się do molestowania harcerzy na obozie w
Wołkowyi. Tłumaczył, że robił to dla ich dobra: aby stali się lepszymi
katolikami, Polakami i dziećmi Boga
Elżbieta Turlej
Ksiądz
dyrektor z dziećmi. Niemalże jak święty Jan Bosko - słychać głos z offu. Ksiądz
Wojciech L. (łysina, okulary) układa puzzle z kilkuletnimi chłopcami. Mówi,
lekko sepleniąc: - Jest doskonale! Doskonale!
Na innym filmie nagranym telefonem i wrzuconym na stronę obozu w Wołkowyi
jest mniej opanowany. Odwrócony tyłem do kamery (szare dresy i czarny polar)
krzyczy w stronę nastolatków. Kilku wykonuje jego polecenia. Kiedy wymaga,
żeby zeszli z ławek, schodzą, a gdy przywołuje, aby podeszli, podchodzą.
O dwóch z nich reszta grupy mówi: „przydupasy księdza”. Nikt nie chce
obok nich siadać podczas posiłków, wszyscy milkną, gdy przechodzą obok. Prawdopodobnie
zaczynają się sobie zwierzać. Ustalają, że po powrocie do domu opowiedzą
matkom, co się działo na koloniach z księdzem Wojtkiem L.
NICZYJ I KAŻDEGO
- Wojtek od dziecka miał zadatki na geniusza albo
tyrana - mówi koleżanka z Liceum Ogólnokształcącego nr 6 w
Gdańsku. - Świetnie zorganizowany, inteligentny. Pozował na kogoś, kto wie
więcej i jest ponad wszystkimi.
Swoje miejsce znalazł najpierw w Kościele, gdzie przeszedł wszystkie
szczeble w ministranturze: od kandydata przez ministranta starszego po lektora
starszego. Potem w 28. Gdańskiej Drużynie Harcerzy Wilki - najstarszej i
przez moment najlepszej drużynie ZHR w Polsce.
Byli koledzy z drużyny nie pamiętają, żeby wyjeżdżał na obozy, stał na
warcie, brał udział w podchodach, dostawał kary czy kolejne stopnie. Wyróżniał
się za to zamiłowaniem do munduru i kolekcją gadżetów: kompasów
elektronicznych, globtroterskich GPS-ów, radiotelefonów walkie-talkie. Zapamiętali też, że płynnie przeskakiwał z jednego
środowiska w drugie. Do szkoły chodził w rogatywce i ciężkich butach. Na msze
wpadał w mundurze ZHR - niby prosto ze zbiórki. Na wycieczki z ministrantami
zabierał noże myśliwskie i toporki. Nikt nie wiedział, jakie są jego zasługi
dla każdego z tych środowisk. Z boku wyglądało, że duże.
- Słyszałam, że był jednym z najlepszych w seminarium - wspomina koleżanka
z LO. - Spotkałam go tuż przed święceniami w 2008 roku. Zmienił się. Mówił
inaczej niż w liceum: bardziej stanowczo, tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Przytył i poruszał się z dziwną manierą - lekko pochylony, trzymając ręce z
tyłu. I nie patrzył w oczy.
PRZYJACIEL DZIECI
Ministranci z Gdyni-Redłowa, gdzie ksiądz Wojtek
trafił tuż po Święceniach, mówili o nim Leon (skrót od nazwiska) albo Lew.
- Surowy i stanowczy, ale wielki przyjaciel dzieci - opisuje
go parafianka z blokowiska nieopodal kościoła. Najbardziej przyjaźnił się z
tymi najsłabszymi, z rozbitych rodzin, porzuconymi przez matki czy ojców,
wychowywanymi przez religijnych dziadków. Organizator i opiekun kolonii w
Wołkowyi Przemek G. był jednym z nich. Ministrant. Zawsze przy księdzu,
uśmiechnięty, posłuszny i usłużny.
Na tych nieposłusznych i nieusłużnych ksiądz Wojciech miał patent.
Nazywał to wyzwaniem „Pokaż twarz”. Wyzwanie było wieloetapowe i polegało na
rozmowach prywatnych z księdzem w jego pokoju na plebanii, a potem na spowiedzi.
Ten, który podjął wyzwanie, miał się między innymi przyznać do onanizmu, a
także prowokowania pożądania dorosłych swoim strojem i zachowaniem. Zaliczenie
wyzwania było uzależnione od wybaczenia i modlitwy w intencji krzywdziciela.
Absolutnie nie można było nikomu o tym mówić. Szczególnie rodzicom.
- Pamiętajcie, miłość nie unosi
się gniewem - ksiądz Wojciech cytował Pismo Święte. - A przecież wy chcecie
kochać i być kochani.
Ale coś musiało się stać - wspomina parafianka - bo w pewnym momencie
ksiądz Wojtek zniknął. Bez pożegnania z wiernymi został przerzucony do
innej parafii. Tym razem do Gdyni-Obłuża. Tam,
podobnie jak w Redłowie, miał się zajmować ministrantami i uczyć religii.
BÓG HARCERZY
- Ksiądz Wojtek zgłosił się do nas z propozycją: „mam dużo wolnego czasu, który chcę poświęcić ZHR - mówią jego znajomi z Pomorskiej Chorągwi Harcerzy ZHR. -1 faktycznie
szybko zaczął działać. Reaktywował męską drużynę ZHR w Wejherowie i został komendantem
tamtejszego hufca.
Wszystko robił metodycznie i zgodnie z planem. Szybko zabrał się do
zdobycia uprawnień, które pozwalają wyjeżdżać z młodzieżą. Skorzystał ze
statutowego otwarcia ZHR na kler. Świecki wychowawca musi bowiem zaliczyć kurs
i zdać egzamin, a księdzu harcerzowi wystarcza przejście przez Komisję
Instruktorską ZHR i zdobycie stopni przewodnika i podharcmistrza.
Ksiądz Wojtek bez problemu zdobył najwyższy stopień harcmistrza. Ułatwił
mu to szef komisji instruktorskiej, inny duchowny harcerz. Przymknął oko na to,
że kolega nie miał za sobą typowej drogi harcerskiej: od młodzika przez wywiadowcę,
ćwika aż po harcerza orlego - harcerza
Rzeczypospolitej. Nie wymagał też, żeby rozumiał, na czym polega tak zwany
duch harcerski.
A on, kiedy już został harcmistrzem, wreszcie stanął ponad wszystkimi:
cywilnymi, kościelnymi, mundurowymi. Komendanci jednostek ZHR mieli obowiązek
powierzać mu dzieci - szczególnie chłopców, bo działał w drużynie męskiej. A
chłopcy słyszeli, że powinni spotykać się z księdzem. Im częściej i bez
świadków, tym lepiej.
DOBRODZIEJ NAJSŁABSZYCH
Podczas kilkunastu obozów, w których uczestniczyło
około tysiąca dzieci, ksiądz
harcmistrz stosował zapisane w prawie harcerskim tak zwane „braterskie
upomnienia”. W cztery oczy.
Harcerze, których upominał, byli - podobnie
jak wyróżniani przez niego ministranci - najsłabsi. Chorzy, słabo
wysportowani, odrzucani przez kolegów. Zazwyczaj nastoletni, zbuntowani przeciwko
rodzicom. Zabierał ich na przejażdżki quadem albo autem
terenowym pełnym gadżetów.
- Nikomu to nie przeszkadzało, nikt się nie skarżył. Instruktorzy
traktowali księdza Wojtka jako nieszkodliwego dziwaka, bo nie zachowywał się
jak harcerz, tylko inspektor sanepidu. Mówiłeś mu: zorganizuj kuchnię połową, a
on kupował kuchnie gazowe, patelnie na gaz itd. - wspomina instruktor ZHR. - W
papierologii był genialny. Skrupulatnie zbierał zgody, rozliczenia, rachunki.
Foliował, układał w segregatorach. Szczerze mówiąc, był nam wszystkim -
zabieganym, oddającym się działalności w ZHR po godzinach w pracy i w domu - bardzo przydatny.
Padaliśmy na twarz, a on sprawiał wrażenie, że jest mu ciągle mało. Jakby
chciał jeszcze więcej wyjazdów, obowiązków, zajęć z dziećmi.
Znajomy z chorągwi w Wejherowie wspomina, że ksiądz był niezadowolony,
że ZHR stawia głównie na wyjazdy letnie. Brakowało mu zimowisk i wyjazdów
weekendowych. - Trzeba uderzyć w organizacje pozarządowe, tam jest większa
szansa na dofinansowanie wypoczynku. Szczególnie dla tych, których rodziców na
to nie stać - mówił.
WŁADCA ABSOLUTNY
Stowarzyszenie Liturgiczna Służba Ołtarza (LSO)
założył i zarejestrował w mieszkaniu babci były ministrant i harcerz,
Przemek G. Ksiądz Wojtek miał być szarą eminencją organizacji. Jego zadaniem
było pozyskiwanie dofinansowania na wyjazdy z dziećmi „z rodzin ubogich i
zagrożonych wykluczeniem społecznym”. I w tym okazał się wyjątkowo sprawny:
stowarzyszenie zarejestrowano w marcu 2017 roku, a on zdobył od miasta 24 tys.
zł na dwa wyjazdy wakacyjne latem tego roku.
- Dostał władzę absolutną - mówi kolega z ZHR. Nie musiał się martwić o
zdobycie zaufania rodziców z parafii w Obłużu: wystarczyło przeczytać z ambony
ogłoszenie o tanim wyjeździe wakacyjnym. Zaufanie rodziców harcerzy z ZHR zapewniała
funkcja harcmistrza i członkostwo w Radzie Duszpasterstwa Harcerzy Archidiecezji
Gdańskiej. Wszystko razem otwierało drzwi do sponsorów, którzy fundowali
słodycze, koszulki. Wszystko dla dzieci. Dla ich dobra.
Wyjazd do Wołkowyi był pierwszym z cyklu kolonii zorganizowanych przez
Stowarzyszenie LSO. Ksiądz Wojtek zabrał na nie ministrantów i harcerzy. Dwóm
z nich - tym, których potem grupa nazwała „przydupasami księdza” - udzielał
braterskiego upomnienia. Każdemu oddzielnie, ale bywało, że zmieniali się w
jego terenowym aucie, quadzie czy pokoju. Przemek G. i drugi
ksiądz, który był na koloniach, nie stawali nigdy w ich obronie. Ksiądz Wojtek
nie znosił sprzeciwu ze strony kadry. A nikt z kadry nie lubił, kiedy ksiądz
Wojtek krzyczał.
OSKARŻONY
Tuż po powrocie z obozu
dwaj upominani przez księdza nastolatkowie opowiedzieli o wszystkim matkom.
Te zgłosiły sprawę na policję.
Ksiądz Wojtek nie spodziewał się aresztowania. Nazajutrz miał jechać na obóz
harcerski, którego miał być komendantem.
Kiedy przyznał się do wykorzystania harcerzy, władze ZHR wykluczyły go z
organizacji. Ale nie wszyscy wierzą w jego winę. Działacze Stowarzyszenia LSO
piszą na Facebooku: „Słowo przepraszam powinien wypowiedzieć winny, jeżeli zostanie
mu ta wina udowodniona”.
Proboszcz z parafii w Obłużu też nie zamierza przepraszać. Tłumaczy, że
w sprawie księdza Wojtka należałoby skontaktować się z kurią. - Dostaję przydział
z kurii i muszę wikariusza przyjąć - mówi. -
Nie mnie sprawdzać, kim jest. Biorę, co dają. I nie mogę ingerować w to, co wikariusz
robi w wolnym czasie.
On zrobił, co mógł. Zorganizował spotkanie z rodzicami dzieci, które były
na koloniach. Uwrażliwił, że powinni przyjść do
niego, gdyby któreś z dzieci zgłosiło molestowanie. Ostrzegł, że z tym trzeba
ostrożnie; ksiądz Wojtek to zasłużony działacz społeczny. Poza tym przeszedł
przez tyle różnych organizacji. Gdyby coś było nie tak, przecież ktoś by
wyłapał. A dzieci, jak to dzieci. Lubią zmyślać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz