Poszerzenie
pola walki
O polskiej
polityce zapanował strach. Dokładniej - strachy.
Prezydent przestraszył się konsekwencji tego, co zrobił. Prezes przestraszy!
się, że nie boją się go tak jak dotychczas, Sejmowa opozycja boi się, że staje
się dodatkiem do tej ulicznej. Uliczna boi się. że Jest efemerydą.
W naszej polityce nic nastąpił żaden przełom. Pojawiły się za to znaki
że może do niego doprowadzić jedna z dwóch nowych
postaci na scenie. Pierwszą jest prezydent Duda. To nowość w tym sensie,
że przez dwa lata mieliśmy Andrzeja Dudę, który nie chciał być prezydentem
wystarczało mu być cheerleaderem dobrej umiany. Druga postać to polaki Macron. Dość komiczny casting na polskiego Micron a tak pochłaniał
nieformalną komisję, że nic zauważyła ona, iż Macron już jest. Zbiorowy. Czyli, jedyny, jaki może się pojawić
na tym etapie.
I
Zacznijmy od prezydenta. Jego dwa
weta były wielką niespodzianką, Jednych skłoniły do spekulacji, że wszystko
jest wyłącznie ustawką. Drugich do przekonania, że w polskiej polityce nastąpił
kopernikański przewrót. Obie wersje wydają mi się równie fałszywe.
Zanim o skutkach wet, słowo o ich motywie. Mówi się o wpływie stanowiska Kościoła, naciskach rodziny i otoczenia,
presji ze strony demonstrantów czy pragnieniu zaznaczenia swojej pozycji w
obozie władcy. Ciekawe, że niemal nie pojawia się motyw, który powinien być
naczelny - chęć obrony konstytucji. I nie przez przypadek, Andrzej Duda nie
tylko nie broni! jej przez dwa lata, lecz także ma wielkie zasługi w dziele
jej demolowania. Jeśli więc postawił się teraz, to nie z troski o konstytucję,
lecz z chęci ocalenia resztek własnego prestiżu i odbieranych mu krok po kroku
kompetencji.
Nie można oczywiście wykluczyć, że Andrzejowi Dudzie spodoba się bycie
prezydentem z krwi i kości, Jest jednak bardziej
prawdopodobne, że skończy się na jednorazowej demonstracji, Nic nie wskazuje
na to, że Duda ma asertywność niezbędną do wytrzymania kilkuletniego starcia
z Jarosławem Kaczyńskim, gdzie podwójna garda musi być trzymana bez przerwy, a
ciosy z obu stron padają non stop. Tym bardziej że konsekwencją
byłoby znalezienie przez Kaczyńskiego nowego kandydata PiS w wyborach prezydenckich,
Duda nic byłby przecież w stanie prowadzić kampanii bez wsparcia Prawa i
Sprawiedliwości, Mógłby swym bmw jeździć z miasta do miasta, ale w żadnym nic
byłoby ani komitetu powitalnego, arii trybuny, z której można przemawiać.
Andrzej Duda powinien wiedzieć, że jeśli zechce być prezydentem na
serio, powinien pożegnać się z myślą o drugiej kadencji. Heroizm niezupełnie
wykluczony, ale mało prawdopodobny, Prezydent będzie raczej lawirował, by w swoim
obozie nie być traktowany jak popychadło, a w obozie opozycyjnym - jak
marionetka. Dynamika sporu jest jednak nieubłagana. Jeśli Duda cofnie się o
krok, Kaczyński wyczuje jego słabość momentalnie i spacyfikuje go doszczętnie,
beznamiętnie, brutalnie, z dodatkiem sadyzmu. Ot, dla profilaktyki i dla
zabawy.
Przed Andrzejem Dudą są więc tylko dwie możliwości. Albo właśnie
następuje jego nieformalne, ale realne zaprzysiężenie na prezydenta, albo
usłyszymy łabędzi śpiew tej prezydentury, Albo swój niespodziewany gest
zamieni w polityczny plan, albo Kaczyński zamieni ten gest w parodię. Albo
przegra drugą kadencję, ale zyska dobrą pamięć, albo straci - być może
- szansę i na dobrą pamięć, i na drugą kadencję.
Dwa weta były bardziej w obronie własnej godności niż w obronie państwa
prawa. Zyskały uznanie
wielu, bo niemal nikt tego nie oczekiwał.
Andrzej Duda dwa lata tak bardzo obniżał oczekiwania wobec siebie, że jego skok
na zawieszony niezbyt wysoko poprzeczką zrobił prawdziwe wrażenie. Teraz poprzeczka
znowu jest jednak na miarę prezydenta, a nie na miarę Adriana. Kaczyński
Adriana, poniewierał, a prezydenta Dudę będzie chciał zniszczyć. Próba zaś
szukania kompromisu będzie nieuchronnie prowadziła do powrotu do wariantu
Adriana, ponieważ Kaczyński nie zaakceptuje w swoim politycznym obozie nikogo,
kto ma pozycję autonomiczną.
Przed Andrzejem Dudy więc trudna decyzja, ale alternatywa oczywista.
Albo będzie strażnikiem konstytucji, albo notariuszem dobrej zmiany. Jeśli
wróci do roli notariusza, stanic się pośmiewiskiem na zawsze. Ale jeśli będzie
chciał zostać prezydentem na serio, może jeśli nie rozbić, to solidnie
rozhermetyzować obóz władzy. Jego fundamentem jest bowiem totalna supremacja
pana z Nowogrodzkiej. Zakwestionowanie tego prawa podstawowego spowodowałoby,
że układ musiałby się posypać walec dobrej zmiany dostałby czkawki, a na końcu
mógłby stanąć.
II
Uliczne protesty większe, niż się
spodziewano, ale absolutnie nic na miarę dramatyzmu sytuacji - są oczywiście
autentycznym problemem dla Jarosława Kaczyńskiego. Nie jest dobrze dla
dyktatora, gdy ludzie pokazują, że się go nie boją, Być może jednak te protesty największym problemem są dla opozycji
parlamentarnej, Okazało się bowiem, że nie jest ona do tych protestów
niezbędna, więcej - odgrywa w niech rolę raczej marginalną.
Grzegorz Schetyna nie ukrywał sceptycyzmu wobec KOD i - jak się okazało
- miał sporo racji. Ale gdy już się wydawało, że polityka na dobre wróciła w
partyjno-parlamentarne koleiny, znowu eksplodował społeczny gniew, a obywatelski
ruch zyskał wigor, pasję, wdzięk i młodszą twarz. Gniew ma jednak to do siebie,
że zwykle pojawia się równie szybko, jak znika. Ruch musi jednak zyskać jakieś
formy instytucjonalne, jeśli tak widoczny na ulicach sprzeciw wobec ekscesów
PiS-owskiej władzy ma doprowadzić do jej detronizacji. Formalizacja nadmierna
może ten ruch zabić, brak formalizacji skaże go na polityczną nieistotność w
dłuższej perspektywie. Trudny dylemat. Ruch ma więc dylemat podobny do tego,
jaki ma Andrzej Duda. Tak jak prezydent liderzy ruchu muszą zdecydować, co
zrobić, by końcówka lipca nie była apogeum, po którym zaczyna się zjazd.
Opozycja parlamentarna z kolei musi się zastanowić, co zrobić, by nie
stać się elementem trzeciorzędnym w starciu między ulicą obywateli a ulicą
Nowogrodzką. Musi się też zmierzyć z tym, że powszechnie kwestionowane jest jej
przywództwo, a wśród demonstrujących był to refren powszechny.
Inna sprawa, że na razie poszukiwanie polskiego Macrona ma wymiar coraz
bardziej groteskowy, a medialne kadencje kolejnych kandydatów są coraz krótsze.
Tuż po głosowaniu 27:1 powszechnie uważano, że zbawcą jest Donald Tusk. Potem
w tej roli obsadzono Władysława Frasyniuka. W międzyczasie także Roberta
Biedronia, tylko po to, by już po protestach stwierdzić (być może w tym samym
stopniu na wyrost), że swoją szansę przegapił. W czasie protestów na liderów
nominowano Borysa Budkę i Kamilę Gasiuk-Pihowicz, którzy w Sejmie byli
rzeczywiście waleczni, ale nikt nie wie, czy liderami chcieliby i potrafiliby
być. Parada trwa, postaci na wybiegu zmieniają się coraz szybciej. Bez żadnego
wyraźnego efektu - wszystko jest więc w punkcie wyjścia. Macronem może być któraś
z powyższych postaci, ktoś inny, a równie dobrze może być tak, że żadnego Macrona
po prostu nie będzie. Poszukiwania będą jednak trwały i nie będzie to
wzmacniać ani Grzegorza Schetyny, ani Ryszarda Petru, którzy dziś wielu ludziom
po stronie opozycyjnej jawią się jako część masy upadłościowej po III RP.
III
Jarosław Kaczyński zapewne już
wkrótce uderzy. Uderzyć musi. Nie ma bowiem władzy Kaczyńskiego bez powszechnego
strachu. Niespodziewanie dla siebie równocześnie musi teraz myśleć o tym, jak
wykończyć Donalda Tuska i jak sformatować Andrzeja Dudę, zanim ten polubi swoją
samodzielność. Kaczyński zapomniał, że wciskając kota do narożnika, można
uczynić z niego tygrysa. Tygrys Duda wydał więc ryk. Teraz Kaczyński musi
zadbać, by był to ryk jednorazowy, a tygrys wrócił do postaci kota.
Głosy, że weta Dudy to ustawka, były równie powszechne co nonsensowne.
Konstrukcja z ustawką była logiczna tylko dla kogoś, kto nie rozumie lub
ignoruje pierwsze prawo kaczologii. Jarosław Kaczyński nie tylko zakłada, że
zawsze ma sto procent racji, nie tylko forsuje sto procent racji, nie tylko
domaga się wyłącznie stuprocentowego zwycięstwa, nie tylko w stu procentach
musi upokorzyć partnera czy oponenta, lecz także w stu procentach musi to
zademonstrować całej publice, by co do układu sił nikt nie miał nawet cienia
wątpliwości. Kaczyński musi więc teraz jeszcze bardziej podbić stawkę i
podkręcić tempo, wyznaczyć kierunek natarcia i uderzyć. A przy okazji może
wpaść w pułapkę. Polityka oparta na totalnej dominacji sypie się bowiem, gdy
pojawiają się niespodziewane przeszkody, a nie ma się żadnych zdolności do
zawierania kompromisu. Moralny absolutyzm musi prowadzić do politycznego
maksymalizmu, a ten zakłada wyłącznie absolutną skuteczność. Totalna
dominacja, totalna wojna i totalna skuteczność. To trzy warunki utrzymywania
władzy przez Kaczyńskiego. I dlatego zaraz po uderzeniu w Dudę nadejdzie
uderzenie w demokrację i w nieposłuszne społeczeństwo - trzeba je ukarać za
to, że podniosło głowę, i spacyfikować, zanim
zrobi to kolejny raz, i to na większą skalę. Suweren ma być na kolanach z
wdzięczności albo ma być na kolana rzucony z nienawiści. Nieważne. Musi albo
kochać, albo umierać ze strachu, bo jeśli nie da się zastraszyć, to może
wygrać.
IV
Najbliższe miesiące przyniosą w
naszej polityce wielki test. Serię testów. Wszystkie one określą układ sił na
wejściu w półtoraroczny cykl czterech wyborów. Za 2-3 miesiące będziemy
wiedzieć, czy Andrzej Duda jest graczem, czy statystą. Czy ruch sprzeciwu
nabiera impetu, czy był fenomenem gorączki lipcowej nocy? Będziemy mieć
jasność, czy opozycja parlamentarna jest w stanie znaleźć pomysł, jak zdobyć najpierw
serca Polaków, a potem władzę, czy też skazana jest na klęskę. Będzie wiadomo
także, czy Jarosław Kaczyński jest w stanie dalej narzucać ramy i reguły gry,
czy też w zderzeniu z nową sytuacją i nowymi graczami zacznie się gubić
- przegrywać.
Za jakieś pół roku system Kaczyńskiego albo zacznie pękać i się
kruszyć, albo zostanie ostatecznie domknięty. W tym pierwszym przypadku
demokracja dostanie tlen. W tym drugim - wyzionie ducha.
Tomasz Lis
Działajmy wspólnie
Nareszcie młodzi
się zorientowali, że to, co ustawodawcy PiS szykowali i szykują naszemu
społeczeństwu, ich też dotyczy. Tu pozwolę sobie na złotą myśl, kierowaną właśnie
do młodych, i powiem, że ich, czyli młodych, dotyczy to znacznie bardziej
choćby z tego względu, że dużo dłużej od nas będą żyli. Bardzo bym nie chciał,
podobnie jak Pani Zofia Romaszewska, żeby koło historii powróciło do
niechlubnych lat ustroju, z którego wyrwał nas masowy, społeczny ruch
Solidarności. Mani jeszcze jedno spostrzeżenie i nie jestem w nim odosobniony.
Najbardziej udane wiece i manifestacje przepojone szczerym patriotyzmem, często
Izami w oczach, to były te zgromadzenia, w czasie których nie występowali tzw.
opozycyjni politycy. Ja i jak sądzę bardzo wiele osób ma dość pobłażania i co
najmniej bardzo krytycznie patrzy na pozbawioną godności, bezradną szamotaninę
sejmową posłów tzw. opozycji, która przez swoje zachowanie staje się partnerem poziomu
polityki strony przeciwnej. Żałosna jest też próba przypisywania sobie
sukcesów przez poszczególne partie w sprawie podwójnego weta prezydenta.
To nie rzucanie papierami w członków komisji, szarpaniny spowodowały dwa
weta. To akcje tysięcy spontanicznie skrzykniętych prawdziwych patriotów,
którzy mając osiemnaście lat, zaczynają rozumieć, jak ważne są wolność i
demokracja. Chciałbym też w swoim przesłaniu wysłać przestrogę do społecznych
organizacji i twórców ulicznych zgromadzeń. Nie walczcie między sobą. Łączcie
się. Szanujcie nawzajem. Poskromienie ego powinno być wpisane jako pierwszy
punkt dekalogu, który wszystkie ruchy społeczne połączy w jedną siłę. Czy to
będzie za miesiąc, czy za parę miesięcy, czy przy kolejnych wyborach tylko
wspólnymi silami możemy coś zdziałać. Tu nawet nie chodzi o wygranie wyborów,
tylko o stanowcze „nie” przy ostro wyznaczonej granicy, której żadna władza nie
powinna w demokratycznym kraju przekroczyć. Życzę Wam tego serdecznie i będę
popierał każdą inicjatywę, która dąży do wspólnego działania wszystkich sił
demokratycznych w moim kraju.
Krzysztof Materna
Polowanie na nagonkę
Jak świat światem, władza nie jest
zadowolona z mediów. Za mało jej kadzą, a opozycji dogadzają w każdy możliwy
sposób - zapraszają nie tych, co trzeba, organizują lizusowskie wywiady i wazeliniarskie
debaty. Media opozycyjne nie są po prostu opozycyjne, one są opozycyjne
totalnie. W zasadzie słowo „opozycja” w języku polskim już nie istnieje,
zastąpiła je zbitka pojęciowa „opozycja totalna”, równie bez sensu jak „dobra
zmiana”.
Istnieje wiele
sposobów „wygaszania” mediów prywatnych (bo media publiczne zostały już
skutecznie wygaszone). Polonizacja miałaby polegać na ograniczaniu dostępu
kapitału zagranicznego do mediów, aż do całkowitego jego wyparcia. Kiedy
największy w Polsce dziennik „Fakt” trafi w ręce kapitału polskiego, na
przykład stanie się własnością PZU lub KGHM, wówczas będzie to gazeta
autentycznie polska, a nie taka, która reprezentuje interesy niemieckie.
Spółki Skarbu Państwa wydają już miliony na wspieranie mediów IV RP z
publicznych pieniędzy. Rozproszone prezenty mają wesprzeć zaprzyjaźnione
organy, takie jak „Gazeta Polska” czy „wSieci”, które ostatnio zmieniły tytuł
na „Sieci Prawdy”. Dla dotychczasowych czytelników pojawienie się „prawdy w
sieci” jest nie lada zaskoczeniem. W Związku Radzieckim istniały dwa główne
dzienniki, „Prawda” i „Izwiestia” (Wiadomości). Mówiono, że w „Izwiestiach”
nie ma prawdy, a w „Prawdzie” nie ma „Izwiestii”. Rząd miał „Izwiestia”, a
partia miała „Prawdę”. Na tym polegał pluralizm i ku temu zmierzamy.
A co z zagranicą?
Media zagraniczne w przeważającej mierze są antypolskie, wrogie „dobrej
zmianie” (DZ), a tym samym wrogie Polsce, bo nie ma DZ bez Polski, i nie ma
Polski bez DZ. Dobrze mówię? Gdybym ja miał 40 proc. poparcia w sondażach i
cherlawą opozycję, to- bym się nie przejmował tym, co pisze jakiś
funkcjonariusz mediów w Stuttgarcie czy w innej Osace, ale DZ czuje się niedopieszczona,
lubi być kochana i nie potrafi ukryć, jak ją boli „histeryczna, furiacka
nagonka na Polskę”.
Mamy do czynienia
ze skoncentrowaną, systematyczną i - co ważne - zorkiestrowaną nagonką na nasz
kraj. Potwierdza to młody Tyrmand, ekspert tygodnika „Do Rzeczy”. Zdaniem
młodego człowieka, krótkotrwałego doradcy ministra Waszczykowskiego, źródłem
antypolskiej nagonki jest Anne Applebaum. Wystarczy jedno skinienie małżonki
Radka Sikorskiego i „Washington Post” rzuca się na DZ, a co napisze „WP” - to
podchwyci „New York Times” (i odwrotnie), obie te gazety są jak „Prawda” i
„Izwiestia”. Odkrycie Tyrmanda nie tłumaczy setek antypolskich opinii w
mediach wielu krajów, szczególnie Niemiec (te szczuje przeciw nam Herr Tusk),
ani takich programów telewizyjnych jak „Dzień dobry, Ugando” i „Dobranoc
Botswano”, w których goszczą takie „autorytety”, jak Adam Michnik czy Hanna
Lis.
Skalę zagrożenia
pokazuje Piotr Cywiński w tygodniku „Sieci Prawdy”: o Polsce rozpisują się
„niemal wszystkie dzienniki i periodyki bez wyjątku, od gazet niskonakładowych
po te opiniotwórcze”. „Język spalonej ziemi”
- to o rządach PiS w „Suddeutsche Zeitung”. „Bezwzględny,
konfrontacyjny kurs Kaczyńskiego” - to z Deutschlandfunk. „Polska na skraju
przepaści - młodzi boją się o swój kraj” - z „Brigitte”. „Federalne MSZ ma
nadzieję na ostateczne udaremnienie reformy wymiaru sprawiedliwości” - „Die
Welt”. „Jeszcze Polska nie została uratowana” - to znów parafraza naszego
hymnu w kuriozalnym tekście „Die Zeit”. Redaktor Cywiński tłumaczy tę falę
krytyki naciskami rządu federalnego, niezadowolonego z polityki USA i Polski w
Europie. „Własna, niezależna polityka zagraniczna naszego rządu nie mieści się
j eszcze w niemieckich głowach” - konkluduje publicysta „Sieci Prawdy”. A co na
to ambasador Przyłębski? Nie wiadomo.
Tygodnik „Do
Rzeczy” nie pozostaje w tyle. Marcin Makowski zwraca uwagę, że publikacje
zagraniczne o Polsce są „spójne i negatywne”, często wychodzą spod pióra polskich
dziennikarzy, a komentarze z ust polityków Platformy czy Nowoczesnej. Piszą
oni i mówią często po to, żeby następnie być cytowani w Polsce jako głos opinii
zagranicznej. Winni tego procederu są Radek Sikorski z małżonką, byli
ambasadorowie oraz dyplomaci, którzy oczerniają za granicą rządy PiS.
„Poza
politykami aktywni w komentowaniu sytuacji w Polsce są polscy dziennikarze oraz
publicyści” - donosi red. Makowski. Czyni to śmiało i po nazwiskach: Jerzy
Kuczkiewicz, Tomasz Bielecki, Joanna Berendt, Sławomir Sierakowski, Jarosław
Kurski, Aleksandra Cichowlas, Bartosz T. Wieliński, Michał Broniatowski, Maya
Rostowska, Maciej Stasiński, Piotr Moszyński, Agata Pyzik, Paweł Sobczak, Adam
Leszczyński, Julia Szyndzielorz - „wystarczy wymienić tylko kilka z tych
nazwisk” cytowanych następnie w Polsce jako głos zaniepokojonego Zachodu.
Nagminną praktyką
jest to, że gdy zachodni dziennikarze przyjeżdżają do Polski albo chcą
porozmawiać w europarlamencie, w zasadzie ograniczaj ą się do przedstawicieli
opozycji - ubolewa Ryszard Czarnecki. - Wystarczy przyjrzeć się personaliom
dziennikarzy pisujących za granicą, by stwierdzić, że są powiązani z „Gazetą
Wyborczą”, koncernem RASP czy POLITYKĄ - donosi Ryszard Legutko. „Nie ma
nakładów i chęci na to, aby ten przekaz kontrować czy równoważyć. Nie prowadzi
się skutecznych akcji PR-owych, nie wchodzi do tej debaty”
ubolewa Sławomir Dębski, dyrektor PISM.
Moim zdaniem nie ma co wymyślać prochu.
Polska Ludowa miała to samo zmartwienie - dziennikarze zagraniczni biegali do
Michnika lub Turowicza i pisali antypolskie artykuły. Celem odwrócenia tej
sytuacji utworzono potężną instytucję Interpress (wzorem agencji Nowosti w
ZSRR). Oferowali wszystko, czego dusza zapragnie - odbierali z lotniska,
rezerwowali hotele, załatwiali słusznych rozmówców, zatrudniali korespondentów,
współpracowali blisko z MSZ i MSW, żeby mieć korespondentów oraz ich źródła na
oku, wydawali wielojęzyczne biuletyny osiągnięć PRL. I każdy wie, jak to się
skończyło. Najwyższy już czas wymyślić Interpress. Uganda czeka.
Daniel Passent
Czy warto czekać na polskiego Macrona?
Obrona
konstytucji, wolności obywatelskich i miejsca Polski w UE - to stawka, o którą
walczymy. Ważniejsza niż szukanie na siłę nowego narodowego przywódcy.
Sezon ogórkowy w polskiej polityce trwał w
tym roku wyjątkowo krótko. Zaczął się pod koniec lipca, gdy opadło społeczne
napięcie po decyzji prezydenta Dudy o zawetowaniu dwóch ustaw
podporządkowujących partii rządzącej władzę sądowniczą. Skończył się, gdy
dowiedzieliśmy się, że prezydent wreszcie odmówił żyrowania poczynań Antoniego
Macierewicza dewastujących obronę narodową. Tak należy interpretować decyzję
prezydenta Dudy o odwołaniu nominacji generalskich w dniu Święta Wojska
Polskiego.
Podczas krótkiego politycznego intermedium
głośniej zabrzmiały publicystyczne głosy wyrażające nadzieję na pojawienie się
męża opatrznościowego, który poprowadzi niechętną PiS część społeczeństwa do
zwycięskiej ofensywy. Tęsknota za liderem tej Polski, która nie akceptuje wizji
politycznej Jarosława Kaczyńskiego, nie jest nowa. Co najmniej od początku roku
pojawiały się opinie, że liderzy partii opozycyjnych nie mają wystarczającego
formatu politycznego, aby nawiązać prawdziwą rywalizację z przywódcą PiS.
Jedni widzieli męża opatrznościowego w Donaldzie Tusku, opromienionym
efektownym wyborem na drugą kadencję przewodniczącego Rady Europejskiej, inni
- we Władysławie Frasyniuku, legendzie podziemnej Solidarności, a jeszcze inni
podpowiadali PO i Nowoczesnej pokoleniową wymianę liderów.
Przekonujące zwycięstwo Emmanuela Macrona w
wiosennych wyborach prezydenckich we Francji i efektowny początek jego
prezydentury spowodowały nowe oczekiwanie: na pojawienie się polskiego Macrona,
a więc kogoś, kto miałby być spoza dotychczasowych politycznych układów,
najlepiej młodego i charyzmatycznego, promieniującego energią i zdecydowaniem.
Jest dla mnie
oczywiste, że posiadanie lidera dużego formatu zawsze jest atutem obozu
politycznego, a zwłaszcza narodu stojącego wobec historycznego wyzwania. Takim
naszym wielkim atutem był Lech Wałęsa w przełomowej dekadzie lat 80.
XX w. W sierpniu 1980 r. obserwowałem w Stoczni Gdańskiej
błyskawiczny proces jego przeobrażania się z bezrobotnego opozycjonisty - wcale
nieodgrywającego pierwszoplanowej roli w trójmiejskim środowisku opozycyjnym -
w ogólnonarodowego przywódcę. Nie był to przypadek. Wyrastaniu Wałęsy na
przywódcę sprzyjało oczekiwanie strajkujących robotników, że przewodzić im
będzie jeden z nich - ale mający już za sobą polityczne doświadczenie.
Znaczenie miały także przywódcze cechy samego Wałęsy i zaakceptowanie go w
nowej roli przez inicjatorów strajku z Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża.
Wiem jednak dobrze, że taki zbieg
okoliczności wcale nie jest regułą w sytuacji historycznego wyzwania. Wybitni
przywódcy nie rodzą się na kamieniu. Polsce zabrakło ich na przykład podczas
powstania listopadowego czy w 1939 r. - chociaż w tym drugim przypadku chyba
nawet najwybitniejszy mąż stanu nie zdołałby odwrócić fatalnego dla Polski
biegu wypadków.
A w jakiej sytuacji
znajdujemy się obecnie? Ta część naszego społeczeństwa, która nie chce
przekształcania Polski w państwo faktycznie autorytarne, chociaż zachowujące
demokratyczną fasadę, nie dysponuje obecnie kimś, kto cieszyłby się powszechną akceptacją
jako narodowy przywódca. Trzeba ten fakt przyjąć do wiadomości. Być może wyłoni
się on spośród postaci występujących aktywnie przeciwko „dobrej zmianie”.
Jestem przekonany, że nie zabraknie nam okazji, w których kandydaci do
narodowego przywództwa będą mogli - a nawet musieli wykazać się charakterem i politycznymi kwalifikacjami.
Z pewnością nie należy go szukać na siłę i
przedwcześnie proklamować jako męża opatrznościowego. Przykładowi Macrona
warto przyjrzeć się uważniej. Gdy w naszym kraju wołano o polskiego Macrona,
prezydent Francji osiągał najniższe notowania popularności po trzech miesiącach
sprawowania urzędu spośród wszystkich prezydentów V Republiki. Oczywiście wcale
to jeszcze nie oznacza, że przegrał, ale prawdziwy egzamin z kwalifikacji przywódczych
jest dopiero przed nim i nie będzie on łatwy, gdyż Francuzi stawiają bardzo
wysoko poprzeczkę swym prezydentom, a ich sympatie polityczne są zmienne.
Jest także mitem,
że Macron jest osobą spoza politycznego establishmentu. Od lat należał do
merytokratycznej elity V Republiki. Przez dwa lata był jednym z najbliższych
współpracowników prezydenta Hollande'a w Pałacu Elizejskim, a przez następne
dwa - potężnym ministrem finansów. W drodze do prezydentury miał wsparcie
doświadczonych polityków, przede wszystkim wywodzących się z Partii
Socjalistycznej, oraz wpływowych ludzi ze świata wielkich finansów i mediów. W
niczym nie umniejszając jego wyborczego sukcesu, byłoby błędem widzieć w nim
samotnego rycerza wyniesionego do władzy przez społeczeństwo obywatelskie wbrew
klasie politycznej.
Polski Macron raczej się nie pojawi i nie
uważam tego za nieszczęście. Jestem przekonany, że ta część polskiego
społeczeństwa, która nie chce, aby nasz kraj podążał w kierunku wytyczanym
przez Jarosława Kaczyńskiego, dysponuje znaczącym potencjałem. Zobaczyliśmy to
w dniach lipcowych protestów przeciwko zmianom w sądownictwie. Tworzą ten
potencjał opozycyjne parlamentarne i pozaparlamentarne partie polityczne,
struktury społeczeństwa obywatelskiego i obywatelskie pospolite ruszenie. Wśród
protestujących znajdowali się ludzie, którzy swój autorytet zbudowali w walce o wolną Polskę, znani
artyści i działacze, przedstawiciele środowiska prawniczego oraz coraz
liczniejsi aktywni młodzi Polacy.
Zapewne byłoby niemożliwe zjednoczenie tych
wszystkich ludzi wokół klasycznego programu, z jakim ugrupowania polityczne idą
na wybory. Są zbyt zróżnicowani. Znajdujemy się jednak na zupełnie innym
etapie. Moim zdaniem uświadomienie sobie tego faktu jest sprawą najwyższej
wagi. Ten etap to obrona konstytucji, wolności obywatelskich i miejsca Polski
w UE. To stawka, o którą toczą się od późnej jesieni 2015 r. zmagania w naszym
kraju. Tym, którzy to sobie uświadomią, nie będzie przeszkadzać wielobarwność
ruchu opozycyjnego. Powinni oni także być wolni od pokusy narzucania innym
swego zdania w kwestiach ekonomicznych, społecznych czy obyczajowych jako
wspólnego stanowiska opozycji.
Dzięki lipcowym
protestom i dwóm prezydenckim wetom uzyskaliśmy pieredyszkę. To niemało, ale
przecież wiadomo, że ustrojowy plan Jarosława Kaczyńskiego nie uległ zmianie.
Aleksander Hall
Strategia szaleńca
Mało relaksowy ten sierpień, nie tylko ze
względu na pogodowe anomalie. Media światowe mocno przeżywają pogróżki
północnokoreańskiego dyktatora Kim Dzong Una, zapowiadającego nuklearne
uderzenie w amerykańskie bazy na wyspie Guam. Przez lata Kim rzucał już
wielokrotnie najstraszliwsze groźby pod adresem sąsiadów i amerykańskich
imperialistów, ale na słowach się kończyło. W dyplomacji ta szczególna metoda
negocjacyjna Kimów (podobnie postępowali jego przodkowie u władzy) zyskała
nazwę „strategii szaleńca”
Najkrócej: chodzi o
demonstrację własnej nieobliczalności, nieodpowiedzialności, ba, gotowości
poświęcenia życia milionów ludzi i spustoszenia także własnego kraju dla
utrzymania się przy władzy. Jeśli krwawy i zarazem groteskowy reżim Kimów wciąż
trwa, to między innymi dlatego, że nikt, nawet jego chińscy protektorzy, nie
chce sprawdzać, ile w tym jest blefu. Atomowy szantaż Kima stał się też testem
dla Donalda Trumpa. Bombastyczna odpowiedź Trumpa (obiecującego Kimowi „fire
and fury”) zaniepokoiła sojuszników Ameryki, bo retoryczna licytacja
amerykańskiego koguta z koreańskim kabotynem może wymknąć się spod kontroli.
Niby nikt nie wierzy, że będzie inaczej, niż dotąd bywało, ale jednak
amerykańscy i natowscy sztabowcy szykują scenariusze na wypadek Lepiej Nie
Mówić Czego.
Jakby tego było mało, za kilka dni Rosja
kończy przygotowania do, największych w Europie od zakończenia zimnej wojny,
manewrów zapad 2017. Zapad (dla tych, co nie pobierali rosyjskiego w szkole)
znaczy Zachód i taki też będzie kierunek pozorowanych uderzeń.
Już w połowie września wzdłuż granicy Rosja-NATO oraz na
terytorium Białorusi znajdzie się masa sprzętu i ponad 100 tys. rosyjskich
żołnierzy, w tym Pierwsza Gwardyjska Armia Pancerna, uchodząca za ofensywną
pięść Armii Czerwonej. Manewry Zapad odbywają się co cztery lata, ale te są
pierwsze od czasu aneksji Krymu i dramatycznego pogorszenia stosunków Zachodu
z Rosją.
Analitycy natowscy
spodziewają się, że jednym z bezpośrednich celów manewrów będzie wprowadzenie
wojsk i baz rosyjskich na Białoruś, co oznaczałoby przywrócenie putinowskiej
kontroli nad Aleksandrem Łukaszenką i zaszachowanie krajów tzw. wschodniej
flanki NATO oraz Ukrainy. Byłaby to zmasowana, przeskalowana odpowiedź na
rozmieszczenie w Polsce i krajach nadbałtyckich czterech, w sumie 4-tys.,
batalionów natowskich. Nerwowość w sztabie NATO budzi złamanie przez Rosję
reguł transparentności manewrów przewidzianych w porozumieniu wiedeńskim.
Eksperci przypominają, że inwazja zarówno na Gruzję, jak i na Ukrainę była
poprzedzona podobnymi ćwiczeniami. A także to, że ćwiczenia Zapad 2009
obejmowały symulowany nuklearny atak na Warszawę. Niby nikt nie wierzy, żeby
Putin miał popełnić jakieś szaleństwo, ale trwa strategiczny alert.
Tymczasem nasza armia, która jak zawsze
pięknie prezentuje się w uroczystej paradzie z okazji Święta Wojska Polskiego
(„Przez parę tygodni ćwiczyliśmy marsz do muzyki” - chwalił się w telewizji
jeden z dowódców parady), aktualnie jest pozbawiona dowódców, bo
kilkudziesięciu doświadczonych i certyfikowanych przez NATO generałów oraz
setki innych dowódców minister obrony Antoni Macierewicz zwolnił ze służby
(zapewne ulegając własnej paranoicznej podejrzliwości), a „swoich'; wskutek
kadrowego weta prezydenta Dudy, nie zdołał powołać.
Tragedia jest,
jeśli chodzi o zakupy sprzętu. Jak podaje POLITYKA INSIGHT, marynarka wojenna
przystąpiła właśnie do remontowania ostatnich dwóch sprawnych, zbudowanych
przez Norwegów pół wieku temu, okrętów podwodnych. To samo ze śmigłowcami:
miały być nowe, nie ma żadnych. Marzenia o szybkim zakupie rakiet Patriot
okazały się mrzonką. Zamiast modernizacji armii mamy „żołnierzy wyklętych
Macierewicza” czyli oddziały partyzanckiej obrony terytorialnej; mamy otwarty,
kompromitujący konflikt z prezydentem; do tego brednie firmowanej przez MON
komisji smoleńskiej, kabaretowe plany budowy pociągu pancernego z salonką dla
ministra, zakupu 2 tys. ręcznych miotaczy ulotek i jeden realny sukces -
sprowadzenie, bez przetargu, luksusowych samolotów dla rządowych vipów.
W tej sytuacji
nawet podejrzenia zawarte w książce Tomasza Piątka czy też w artykułach
zachodnich gazet, że Macierewicz może być manipulowany przez rosyjską agenturę,
tak naprawdę nie mają znaczenia. Wystarczą suche fakty, aby nabrać przekonania,
że szef MON szkodzi polskiej armii, obronności, bezpieczeństwu i powadze
państwa.
Dlaczego zatem Jarosław Kaczyński go nie
zdymisjonuje? Wiadomo: Smoleńsk, poparcie o. Rydzyka i narodowców, gwarancja
sterowania kontraktami zbrojeniowymi, budowy partyjnej armii itp. Ale też pełna
bezkarność spowodowana zanikiem w PiS merytorycznych, pozapartyjnych,
kryteriów oceny kadr. Jeśli władza nie uznaje żadnych autorytetów ani
ekspertów, oprócz własnych, jeśli każdą krytykę traktuje jako akt wrogi lub
niebyły, jeśli opinie zagraniczne są neutralizowane argumentami o
nieznajomości faktów, manipulacji lub ataku na suwerenność, to minister (ten i
każdy inny) może w sumie robić wszystko i cokolwiek, na co mu prezes pozwoli.
Obiektywnie stan
armii zweryfikowałaby tylko (nie daj Boże) jakaś wojna; choć właściwie też nie,
bo przecież nikt tak jak PiS nie potrafi obrócić klęski i ofiar, a nawet
zwykłego wstydu, w powód do narodowej dumy i pomnikowej celebracji. Uprawiamy
lokalną wersję strategii szaleńca, budowaną na wierze, że nasi partnerzy będą
bardziej od polskich władz odpowiedzialni, w razie czego nas obronią i pomogą;
jakkolwiek się będziemy zachowywać, nie nałożą sankcji, nie wyrzucą z Unii ani
z NATO, bo przecież powinno im zależeć, żeby Polska nie zginęła.
Jerzy Baczyński
Jak się rozwodzi dobry katolik?
Chęć unieważnienia
małżeństwa ogłosił szef TVP Jacek Kurski. Ale właściwie po co mu to? Wiadomo -
dla wzmocnienia swej pozycji politycznej.
Kościelny rozwód” to skrót myślowy - w rzeczywistości chodzi
o uznanie przez sąd biskupi ślubu kościelnego za nieważny. Dzięki temu można
ponownie stanąć na ślubnym kobiercu w Kościele katolickim.
Do niedawna proces odbywał się w dwóch instancjach i
uzyskanie unieważnienia było trudne. Dwa lata temu Watykan zmienił jednak
zasady. - Teraz wystarczy udowodnić swoje racje w jednej instancji. Trwa to
krócej i jest o wiele mniej stresujące - tłumaczy mec. Michał Poczmański,
adwokat kościelny.
Z doświadczenia kościelnych prawników wynika, że
najczęściej przywoływany jest przez rozstające się pary kanon 1095 n. Kodeksu prawa kanonicznego: „Niezdolni do zawarcia
małżeństwa są ci, którzy z przyczyn natury psychicznej nie są zdolni podjąć
istotnych obowiązków małżeńskich”. - Ten kanon da się zastosować do bardzo
wielu różnych sytuacji: gdy jeden z małżonków w momencie zawierania
małżeństwa był alkoholikiem, pracoholikiem, gdy był emocjonalnie uzależniony
od rodziców wylicza Poczmański. - Ale także gdy był po prostu niedojrzały
emocjonalnie, był takim dzieckiem bawiącym się w małżeństwo - tłumaczy. Czy to
na ten przepis powoła się Jacek Kurski? Choć uznanie trwającego ponad 20 lat
małżeństwa za nieważne wydaje się karkołomne, to - jak tłumaczy nam inny kościelny adwokat, proszący o anonimowość „nic ma spraw nie do
załatwienia”. - Zdarzyło mi się wywalczyć unieważnienie dla pary z piątką
dzieci po 30 latach małżeństwa - mówi.
Po co jednak prezesowi TVP unieważnienie małżeństwa? Jak
tłumaczy dr Andrzej Wróbel, socjolog polityki, to inwestycja w swój
wizerunek.
W przypadku polityków prawej strony to element konstruowania
narracji o sobie samym. Opłaca się mieć wizerunek dobrego katolika - uważa
dr Wróbel. Lepiej na przyszłość wytrącić wrogom argument, że żyje w związku
niesakramentalnym. W razie czego będzie mógł powiedzieć: „Ja przecież nigdy
nie byłem Żonaty!”.
Maciej Gajek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz