niedziela, 20 sierpnia 2017

Prezydent między prawicami



Andrzej Duda, nawet jeśli walczy tylko z Ziobrą czy Macierewiczem, podważa przywództwo prezesa Kaczyńskiego. To jednak nadal spór w prawicowej rodzinie.

Wygląda na to, że „Adrian” bezpow­rotnie wyprowadził się z przedpo­koju prezesa. Wbrew nadziejom najbliższego kręgu Kaczyńskiego prezydenckie weta nie okazały się jednorazowym incydentem. An­drzej Duda stał się suwerenną figu­rą polskiej polityki i najwyraźniej dobrze się z tym czuje.
   Blokując generalskie nominacje, prezydent potwierdza ten kurs. Niemrawa odpowiedź rządu pokazuje zaś, że PiS nie bar­dzo dziś wie, co z tym począć, i najwyraźniej czeka aż Dudzie przejdzie. Wedle logiki państwowej sytuacja jest oczywista: skoro minister obrony nie jest w stanie stworzyć choćby ele­mentarnych kanałów komunikacyjnych ze zwierzchnikiem sił zbrojnych, powinien odejść. Problem w tym, że Macierewicz j est przede wszystkim jednym z pisowskich notabli, głównym strażnikiem partyjnej ortodoksji. Konfrontacja prezydenta z szefem MON - niezależnie od jej wymiaru kompetencyjne­go - staje się więc przy okazji symbolicznym sporem dwóch fundamentalnych prawicowych wrażliwości.

Zemsta jest słodka
Clausewitz pisał, że wojna jest „cudowną trójcą”, połącze­niem ślepego instynktu nienawiści, zbiegów okoliczności oraz politycznego rozumu chroniącego walczące strony przed to­talnym chaosem. W polskiej polityce zarządzanej regułami wojennymi widać to doskonale.
   Ustawy o sądach miały być kluczową ofensywą toczonej od ponad dekady krucjaty. Politycy partii rządzącej i medial­ni propagandyści bez ceregieli utożsamiali niezależną władzę sądowniczą z wrogim „obozem III RP”. Nie trudzono się nawet nad opisem nowego ładu w sądach. Jedynym źródłem impetu było zniszczenie starego. Tym bardziej szokująca była wolta Dudy. Jeśli bowiem mieliśmy do czynienia z decydującą ofen­sywą, to - przyjmując perspektywę ortodoksów - prezydent dopuścił się zdrady własnego obozu.
   Symptomy buntu nasilały się już od kilku miesięcy. Za­częło się od czkawki korespondencyjnej w relacjach z MON. Generałowie odchodzili z armii, prezydent słał pisma z żąda­niami wyjaśnień, minister milczał. Tuż po sądowych wetach Macierewicz wykonał akcję odwetową: podległe mu SKW zawiesiło gen. Jarosławowi Kraszewskiemu z Biura Bezpie­czeństwa Narodowego prawo dostępu do informacji niejaw­nych. To najwyższy rangą wojskowy doradca prezydenta, od­powiedzialny m.in. za opiniowanie nominacji generalskich. Odmowa ich podpisania przez głowę państwa jest więc odpowiedzią logiczną.
   Kolejne etapy przyspieszonej emancypacji prezydenta wyznaczane były przez dymisję szefowej kancelarii Mał­gorzaty Sadurskiej (podejrzewanej o zbyt bliskie związki z centralą PiS), ogłoszenie nieskonsultowanej inicjatywy re­ferendum konstytucyjnego oraz weto ustawy o Regionalnych Izbach Obrachunkowych.
   Nowogrodzka przyglądała się bez entuzjazmu, lecz nie ko­mentowała. Prezydent zredukowany do roli marionetki da­wał komfort w rządzeniu. Lecz wiadomo było, że „Adrianowi” trudno byłoby pokonać Tuska w kolejnych wyborach. Osobisty interes prezydenta pokrywał się zatem z interesem obozu. Tym, co obie strony dzieliło, był kontekst emocjonalny. I sposób trak­towania przez PiS lokatora Pałacu.
   Im mocniej Duda zginał kark, tym bar­dziej był upokarzany. Autoryzując konsty­tucyjne delikty, osobiście ryzykował Try­bunałem Stanu. Spalił mosty z własnym środowiskiem prawniczym. Wreszcie stał się figurą satyryczną z interneto­wych memów i politycznego kabaretu. Od Kaczyńskiego doczekał się za to jedy­nie upokarzającej odmowy publicznego podania ręki.
   Zdaniem George’a Orwella zemsta za­wsze bierze się z bezsilności. Lecz gdy człowiek nabiera już siły, pragnienie od­wetu przechodzi. Otwiera się bowiem zupełnie nowe pole racjonalnego działania. I tak pewnie było z prezydentem. Odgrywając się za wszystkie upokorzenia, od­zyskał podmiotowość. Pytanie, do czego jej teraz użyje.

Strażnik spokoju
Gdy Andrzej Duda ogłaszał weta ustaw sądowych, wielu pro­testujących na ulicach obywateli zapewne uznało, iż prezydent odnalazł powołanie strażnika konstytucji. Należałoby jednak zachować ostrożność. Okoliczności podjęcia tych decyzji oraz jej uzasadnienia dowodzą czegoś innego.
   Interwencja Dudy w proces legislacyjny zaczęła się od żą­dania wpisania do ustawy zasady, iż członków KRS wybiera się sejmową większością trzech piątych. A zatem główny sens „reformy” uzależniającej władzę sądowniczą od politycznej nie został podważony. I dopiero gdy Kaczyński de facto odrzucił ultimatum, prezydent zawetował dwie kluczowe ustawy, wy­wracając tym samym stół. Lecz zrobił to w taki sposób, aby kluczowy motyw ukryć. Protestującym obywatelom pokłonił się jako „prezydent wszystkich Polaków”. A wyborcom PiS zasu­gerował, że podpisanie ustaw sprowokowałoby dalsze protesty bezpośrednio zagrażające już rządom prawicy.
   Stwierdził w uzasadnieniu: „Nie chcę, żeby ta sytuacja się pogłębiała, dlatego że to pogłębia podział w społeczeństwie. A Polska jest jedna i potrzebuje spokoju. I ja czuję za to odpo­wiedzialność jako prezydent”. Trudno było przeoczyć sprytnie przemycone hasło niedawnego kongresu PiS w Przysusze („Pol­ska jest jedna”). Za szczególnie bałamutne należy zaś uznać odwołanie do spokoju społecznego. Demagogicznie zrówny­wało to przyczynę ze skutkiem. Pisowską akcję i uliczną reakcję uznawało za równie szkodliwe.
   Już po wetach linię demarkacyjną wyznaczył sam Kaczyński: nowe prezydenckie projekty muszą uwzględniać reset Sądu Najwyższego. Tego celu prezydent otwarcie nie podważył. A za­tem mamy do czynienia co najwyżej z politycznym sporem dwóch wrażliwości w obrębie obozu „dobrej zmiany”.

Prawice dwie
Pisał autor artykułu opublikowanego na łamach „Tygo­dnika Powszechnego” w 1995 r.: „Są więc na prawicy partie najbardziej prorynkowe, najbardziej katolickie, najbardziej niepodległościowe. Są ortodoksyjni narodowcy i radykalni re­publikanie, najwierniejsi kontynuatorzy ugrupowań sprzed stu lat i najgorliwsi naśladowcy wzorów zachodnich. Ponieważ wszyscy deklarują się jako przeciwnicy komunizmu, również i w tej dziedzinie następuje swoista licytacja”.
   W gąszczu prawicowych nurtów tamtego czasu wyraźnie zaznaczał się jednak podział nadrzędny. Po jednej stronie zapatrzeni w zachodnie wzorce inteligenci, umiarkowani konserwatyści, godzący się z regułami tego świata polityczni realiści. Po drugiej - niepoprawni rewolucjoniści, tropiciele spisków, bezkrytyczni wskrzesiciele za­mierzchłych tradycji.
   Autorowi tekstu z „TP” marzyła się „nor­malność” na wzór zachodni. Jego tekst zaczynał się od wyobrażonej sylwetki wy­borcy torysów, gaullistów albo niemieckich chadeków: „mężczyzny w średnim wieku, w krawacie i ciemnej marynarce, który w metrze rozkłada przed sobą płachtę rzą­dowej gazety albo tkwiąc w ulicznym korku w swoim średniej klasie samochodzie, słu­cha w radiu muzyki z lat 70., przeplatanej giełdowymi wiadomościami”. Apetycz­na fantazja o mieszczuchu z klasy śred­niej została skontrastowana z krajowym „rozchełstanym brodaczem w ortalionowej kurtce i wytartych spodniach, który na związkowej manifestacji pod generalnym hasłem »wszystkim po równo« wymachuje pięściami, skandując »precz z komuną«”.
    „A wystarczy nie tak wiele. Przepędzić maniaków, przestać straszyć i pouczać, nie obrażać się na rzeczywistość” - konklu­dował publicysta. Był nim... obecny szef klubu parlamentar­nego PiS Ryszard Terlecki.
   W tamtej epoce prawicowa inteligencja wierzyła, że gdy wreszcie uda się wyłonić wspólne listy i wygrać wybory, w prag­matyce rządzenia nurt zdroworozsądkowy wcześniej czy póź­niej zdominuje folklorystów. Choć już wtedy Antoni Macie­rewicz miał przekonywać Jarosława Kaczyńskiego - o czym ten opowiadał Teresie Torańskiej - że za inteligencką formułą prawicy (w tym Porozumienia Centrum) stoi pusty zbiór spo­łeczny. Według Macierewicza polska prawica musiała być po­pulistyczna, narodowa, bogoojczyźniana.
   I taka w kolejnej dekadzie faktycznie się stała. Najpierw jed­nak musiała osiągnąć upragniony stan jedności. Po klęsce AWS widać już było, że na drodze negocjacyjnej nie da się jej stwo­rzyć. Można ją było jedynie wymusić siłą. I tą drogą poszedł Jarosław Kaczyński. Zbudowany na prawicowym gruzowisku PiS początkowo był kadrową partią jednego tematu (tj. walki z przestępczością). W kolejnych latach na własnych warunkach kooptował kolejne nurty i tradycje. Na co dzień preferując najradykalniejsze i najbardziej demagogiczne, będące klejem for­macji. Od święta dopuszczając do głosu te umiarkowane.
   Synteza była więc pozorna. Oba prawicowe style łączyło tylko uznanie zwierzchnictwa Kaczyńskiego. Prawicowa inteligen­cja w mediach nieraz się krzywiła na cyniczne spuszczanie z łańcucha to jednych, to drugich. Koniec końców przyjmowała jednak te zawijasy z dobrodziejstwem inwentarza. Jedność mogła być pozorna, brutalnie wymuszana, cynicznie uży­wana. Ważne, że była.
   I to raczej nie przypadek, że gdy Andrzej Duda uczynił w niej wyłom, najgłośniej przyklasnęli prezydentowi autorzy „Do Rze­czy” - Rafał Ziemkiewicz i Łukasz Warzecha. W latach 90. obaj dojrzewali politycznie w UPR. Ominęła ich zatem młodzieńcza fascynacja diagnozami Kaczyńskiego. Wiążąc się z egzotycz­nym nurtem, nie podzielali też fetyszu jedności. Do PiS zbliżała ich później wspólna wrogość wobec III RP i jej elit. Oddalał zaś socjalny program i zanurzenie w romantycznej mitologii. Jeszcze za pierwszych rządów PiS obaj niezależnie od siebie wypowiadali Kaczyńskiemu poparcie.
   Dziś tak samo obnoszą się w roli rzeczników politycznego realizmu nakazującego zawiesić logikę totalnego konfliktu i zwrócić się ku budowie instytucji. Ziemkiewicz posiłkuje się uzasadnieniami endeckimi, lansując koncepcję „piwonii” (czyli koalicji niepisowskiej prawicy, wolnościowców od Korwin-Mikkego, narodowców i antysystemowców od Kukiza). Z kolei Warzecha odwołuje się do tradycji republikańskich, co zbliża go do młodych intelektualnych środowisk skupionych wokół Klubu Jagiel­lońskiego i pisma „Nowa Konfederacja”. Manifestujących od dawna postępującą ambiwalencję wobec PiS.
   Warzecha widzi Dudę w roli „patrona nowego obozu republikańskiej, konserwa­tywnej prawicy” - przeciwstawionego „rewolucyjno-socjalnemu PiS”. I ten podział, jak twierdzi autor, już się dokonał. Nawet jeśli prezydenta łączą jeszcze z macierzy­stym obozem interesy, co czyni ich małżeń­stwem z rozsądku. Konkluzja: „Prezydent musi zacząć pracować nad własną partią. Oczywiście nie w sensie dosłownym”.
   W blisko związanym z PiS tygodnikiem „wSieci” (obecnie „Sieci Prawdy”) domi­nowało już rozczarowanie decyzjami prezydenta. Wotum sepa­ratum wobec linii pisma złożyli jednak Piotr Skwieciński i Piotr Zaremba. Z ich tekstów wynikało, że zmiany w sądownictwie poszły o jeden most za daleko. Blokując je, prezydent uratował Kaczyńskiego przed nadmiarem własnych ambicji, a cały obóz - przed niebezpiecznym tąpnięciem. Taka wykładnia umoż­liwia pogodzenie głębokiego sentymentu obu autorów (i całej formacji, z której się wywodzą) wobec Kaczyńskiego z fetyszem jedności oraz marzeniem o prawicy przewidywalnych reguł i racjonalnych kalkulacji.

Absolutnie żadnego kompromisu!
Nie od dziś jednak wiadomo, że raz ujawnionymi konflik­tami najsprawniej zarządzają potem radykałowie. Dorota Kania z „Gazety Polskiej” zdążyła już oskarżyć zaplecze Dudy o związki z WSI. Zgodnie z utrwaloną w jej kręgu metodą szan­tażu. Każda próba poluzowania pisowskiej ortodoksji jest tu tłumaczona intrygami służb, mającymi na celu przywrócenie modelu prawicy koncesjonowanej przez salon III RP. Takie opo­wieści skutecznie mobilizują internetowych trolli.
   Paradoksalnie również sam Kaczyński staje się zakładnikiem fetyszu jedności. Dopóki obóz „dobrej zmiany” pozostaje spój­ny, jego władztwo jest niezagrożone. Cóż jednak począć, gdy już wystąpiły grube rysy? Można udawać, że ich nie ma. To jednak wytrąca możliwość stanowczej reakcji na dalsze ruchy odśrod­kowe, utrudniając zatrzymanie erozji. Taki scenariusz obec­nie obserwujemy.
   Drugie wyjście to otwarta konfrontacja wewnątrz obozu. Bę­dąc w opozycji, Kaczyński nie cackał się z kolejnymi frondami.
Dziś jednak do stracenia ma o wiele więcej, a przeciwnik groź­niejszy. To za Dudą stoi centrowy elektorat, który w wyborach dał PiS większość. A przede wszystkim prezydent - nawet jeśli brak mu nadzwyczajnych politycznych talentów oraz zaplecza - ma narzędzia do prowadzenia wojny. Konstytucja co prawda poskąpiła mu możliwości kreacyjnych, można za to bez trudu sypać piach w tryby rządzących. „Wojny na górze” i „szorstkie przyjaźnie” zawsze ciągnęły na dno obie strony.
   Odgórnie zarządzony teraz powrót do stanu „jedności” reali­zowany jest nieskutecznie. Bo notable „dobrej zmiany” jedną nogą już przeszli do nowego etapu. Ziobro trzasnął Dudę na od­lew w paru wywiadach, najwyraźniej usiłując odnowić zerwa­ną niegdyś więź z ortodoksyjnym elektoratem prawicy. Moment całkiem dogodny, gdyż pozycja Macierewicza - niezależnie od jego problemów z prezydentem - sukcesywnie słabnie.
   Po drugiej stronie prawicowej rzeki bojaźliwy dotąd Jarosław Gowin niemal otwarcie zapowiada sojusz z prezydentem. W tle pozostaje Kukiz sugerujący ponadpartyjną koalicję wokół Dudy w kolejnych wyborach prezydenckich. A to już realna groźba zbudowania nowego układu politycznego. Kaczyński miałby do wyboru zasilenie go na prawach jednego z partnerów bądź pój­ście na wojnę.
   Nie odkrywa na razie kart Mateusz Morawiecki, od dawna typowany na delfina Ka­czyńskiego (w razie sukcesu „dobrej zmia­ny”) bądź prawicowego Macrona stającego na czele nowego ruchu (w razie klęski). Usta­wy sądowe poparł, choć unikał publicznego ich komentowania. Po wetach niemal zupeł­nie zniknął z widoku publicznego.
   Indywidualne strategie, choć każda z osobna oparta na racjonalnych scenariu­szach, stawiają obóz rządzący w przedsion­ku chaosu. Proces dekompozycji już został wprawiony w ruch. I o ile dwie dekady temu rywalizujących liderów łączył antykomunizm, tak dziś wspólna im wszystkim jest ambicja dobicia III RP.
   Mimo to w rozmowie z „Kulturą Liberalną” Bartłomiej Sien­kiewicz zaleca obozowi III RP otwarcie na Dudę. Uwznioślonego jako „jedynego człowieka, który może uratować polską demo­krację”. Według Sienkiewicza konfrontujący się z tradycyjnym pisowskim myśleniem prezydent właśnie tworzy nowy kontekst polskiej polityki, zrywający z logiką sporu III RP z IV RP.
   Czy aby jednak na pewno? Nie dalej jak miesiąc przed zawe­towaniem ustaw sądowych, odznaczając działaczy Solidarności Walczącej, Duda wygłosił swoiste credo: „Wyście nie chcieli żadnego, absolutnie żadnego kompromisu, nie godziliście się na kompromis, dlatego nie byliście wśród tych, którzy popierali wtedy działania związane z Okrągłym Stołem. (...) W1989 roku Polska była teoretycznie wolna i teoretycznie upadł komunizm. Naprawdę komunizm upadł znacznie później, a niektórzy twierdzą, że tak do końca nie upadł do dzisiaj. A ja twierdzę, że się pozbywamy do dzisiaj złogów PRL”.
   To coś więcej niż refleksja historyczna. To również czytelna, nie pierwsza zresztą, deklaracja lojalności prezydenta wobec własnego obozu. Rzucając Kaczyńskiemu rękawicę, Duda staje do walki o przywództwo nad polską prawicą. O rewizji jej celów jak dotąd nie ma jednak mowy.
Rafał Kalukin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz