Andrzej Duda, nawet
jeśli walczy tylko z Ziobrą czy Macierewiczem, podważa przywództwo prezesa
Kaczyńskiego. To jednak nadal spór w prawicowej rodzinie.
Wygląda
na to, że „Adrian” bezpowrotnie wyprowadził się z przedpokoju prezesa. Wbrew
nadziejom najbliższego kręgu Kaczyńskiego prezydenckie weta nie okazały się
jednorazowym incydentem. Andrzej Duda stał się suwerenną figurą polskiej
polityki i najwyraźniej dobrze się z tym czuje.
Blokując generalskie nominacje, prezydent potwierdza ten
kurs. Niemrawa odpowiedź rządu pokazuje zaś, że PiS nie bardzo dziś wie, co z
tym począć, i najwyraźniej czeka aż Dudzie przejdzie. Wedle logiki państwowej
sytuacja jest oczywista: skoro minister obrony nie jest w stanie stworzyć
choćby elementarnych kanałów komunikacyjnych ze zwierzchnikiem sił zbrojnych,
powinien odejść. Problem w tym, że Macierewicz j est przede wszystkim jednym z
pisowskich notabli, głównym strażnikiem partyjnej ortodoksji. Konfrontacja
prezydenta z szefem MON - niezależnie od jej wymiaru kompetencyjnego - staje
się więc przy okazji symbolicznym sporem dwóch fundamentalnych prawicowych
wrażliwości.
Zemsta jest słodka
Clausewitz pisał, że wojna jest
„cudowną trójcą”, połączeniem ślepego instynktu nienawiści, zbiegów okoliczności
oraz politycznego rozumu chroniącego walczące strony przed totalnym chaosem. W
polskiej polityce zarządzanej regułami wojennymi widać to doskonale.
Ustawy o sądach miały być kluczową ofensywą toczonej od
ponad dekady krucjaty. Politycy partii rządzącej i medialni propagandyści bez
ceregieli utożsamiali niezależną władzę sądowniczą z wrogim „obozem III RP”.
Nie trudzono się nawet nad opisem nowego ładu w sądach. Jedynym źródłem impetu
było zniszczenie starego. Tym bardziej szokująca była wolta Dudy. Jeśli bowiem
mieliśmy do czynienia z decydującą ofensywą, to - przyjmując perspektywę
ortodoksów - prezydent dopuścił się zdrady własnego obozu.
Symptomy buntu nasilały się już od kilku miesięcy. Zaczęło
się od czkawki korespondencyjnej w relacjach z MON. Generałowie odchodzili z
armii, prezydent słał pisma z żądaniami wyjaśnień, minister milczał. Tuż po
sądowych wetach Macierewicz wykonał akcję odwetową: podległe mu SKW zawiesiło gen. Jarosławowi
Kraszewskiemu z Biura Bezpieczeństwa Narodowego prawo dostępu do informacji
niejawnych. To najwyższy rangą wojskowy doradca prezydenta, odpowiedzialny
m.in. za opiniowanie nominacji generalskich. Odmowa ich podpisania przez głowę
państwa jest więc odpowiedzią logiczną.
Kolejne etapy przyspieszonej emancypacji prezydenta
wyznaczane były przez dymisję szefowej kancelarii Małgorzaty Sadurskiej
(podejrzewanej o zbyt bliskie związki z centralą PiS), ogłoszenie
nieskonsultowanej inicjatywy referendum konstytucyjnego oraz weto ustawy o
Regionalnych Izbach Obrachunkowych.
Nowogrodzka przyglądała się bez entuzjazmu, lecz nie komentowała.
Prezydent zredukowany do roli marionetki dawał komfort w rządzeniu. Lecz
wiadomo było, że „Adrianowi” trudno byłoby pokonać Tuska w kolejnych wyborach.
Osobisty interes prezydenta pokrywał się zatem z interesem obozu. Tym, co obie
strony dzieliło, był kontekst emocjonalny. I sposób traktowania przez PiS
lokatora Pałacu.
Im mocniej Duda zginał kark, tym bardziej był upokarzany.
Autoryzując konstytucyjne delikty, osobiście ryzykował Trybunałem Stanu.
Spalił mosty z własnym środowiskiem prawniczym. Wreszcie stał się figurą
satyryczną z internetowych memów i politycznego kabaretu. Od Kaczyńskiego doczekał się za to jedynie upokarzającej
odmowy publicznego podania ręki.
Zdaniem George’a Orwella zemsta zawsze bierze
się z bezsilności. Lecz gdy człowiek nabiera już siły, pragnienie odwetu
przechodzi. Otwiera się bowiem zupełnie nowe pole racjonalnego działania. I tak
pewnie było z prezydentem. Odgrywając się za wszystkie upokorzenia, odzyskał
podmiotowość. Pytanie, do czego jej teraz użyje.
Strażnik spokoju
Gdy Andrzej Duda ogłaszał weta
ustaw sądowych, wielu protestujących na ulicach obywateli zapewne uznało, iż
prezydent odnalazł powołanie strażnika konstytucji. Należałoby jednak zachować
ostrożność. Okoliczności podjęcia tych decyzji oraz jej uzasadnienia dowodzą
czegoś innego.
Interwencja Dudy w proces legislacyjny zaczęła się od żądania
wpisania do ustawy zasady, iż członków KRS wybiera się sejmową większością
trzech piątych. A zatem główny sens „reformy” uzależniającej władzę sądowniczą
od politycznej nie został podważony. I dopiero gdy Kaczyński de facto odrzucił
ultimatum, prezydent zawetował dwie kluczowe ustawy, wywracając tym samym
stół. Lecz zrobił to w taki sposób, aby kluczowy motyw ukryć. Protestującym
obywatelom pokłonił się jako „prezydent wszystkich Polaków”. A wyborcom PiS
zasugerował, że podpisanie ustaw sprowokowałoby dalsze protesty bezpośrednio
zagrażające już rządom prawicy.
Stwierdził w uzasadnieniu: „Nie chcę, żeby ta sytuacja się
pogłębiała, dlatego że to pogłębia podział w społeczeństwie. A Polska jest
jedna i potrzebuje spokoju. I ja czuję za to odpowiedzialność jako prezydent”.
Trudno było przeoczyć sprytnie przemycone hasło niedawnego kongresu PiS w
Przysusze („Polska jest jedna”). Za szczególnie bałamutne należy zaś uznać
odwołanie do spokoju społecznego. Demagogicznie zrównywało to przyczynę ze
skutkiem. Pisowską akcję i uliczną reakcję uznawało za równie szkodliwe.
Już po wetach linię demarkacyjną wyznaczył sam Kaczyński:
nowe prezydenckie projekty muszą uwzględniać reset Sądu Najwyższego. Tego celu prezydent
otwarcie nie podważył. A zatem mamy do czynienia co najwyżej z politycznym
sporem dwóch wrażliwości w obrębie obozu „dobrej zmiany”.
Prawice dwie
Pisał autor artykułu
opublikowanego na łamach „Tygodnika Powszechnego” w 1995 r.: „Są więc na
prawicy partie najbardziej prorynkowe, najbardziej katolickie, najbardziej
niepodległościowe. Są ortodoksyjni narodowcy i radykalni republikanie,
najwierniejsi kontynuatorzy ugrupowań sprzed stu lat i najgorliwsi naśladowcy
wzorów zachodnich. Ponieważ wszyscy deklarują się jako przeciwnicy komunizmu,
również i w tej dziedzinie następuje swoista licytacja”.
W gąszczu prawicowych nurtów tamtego czasu wyraźnie
zaznaczał się jednak podział nadrzędny. Po jednej stronie zapatrzeni w
zachodnie wzorce inteligenci, umiarkowani konserwatyści, godzący się z regułami
tego świata polityczni realiści. Po drugiej - niepoprawni rewolucjoniści,
tropiciele spisków, bezkrytyczni wskrzesiciele zamierzchłych tradycji.
Autorowi tekstu z „TP” marzyła się „normalność” na wzór
zachodni. Jego tekst zaczynał się od wyobrażonej sylwetki wyborcy torysów,
gaullistów albo niemieckich chadeków: „mężczyzny w średnim wieku, w krawacie i
ciemnej marynarce, który w metrze rozkłada przed sobą płachtę rządowej gazety
albo tkwiąc w ulicznym korku w swoim średniej klasie samochodzie, słucha w
radiu muzyki z lat 70., przeplatanej giełdowymi wiadomościami”. Apetyczna
fantazja o mieszczuchu z klasy średniej została skontrastowana z krajowym
„rozchełstanym brodaczem w ortalionowej kurtce i wytartych spodniach, który na
związkowej manifestacji pod generalnym hasłem »wszystkim po równo« wymachuje
pięściami, skandując »precz z komuną«”.
„A wystarczy nie tak
wiele. Przepędzić maniaków, przestać straszyć i pouczać, nie obrażać się na
rzeczywistość” - konkludował publicysta. Był nim... obecny szef klubu
parlamentarnego PiS Ryszard Terlecki.
W tamtej epoce prawicowa inteligencja wierzyła, że gdy
wreszcie uda się wyłonić wspólne listy i wygrać wybory, w pragmatyce rządzenia
nurt zdroworozsądkowy wcześniej czy później zdominuje folklorystów. Choć już
wtedy Antoni Macierewicz miał przekonywać Jarosława Kaczyńskiego - o czym ten
opowiadał Teresie Torańskiej - że za inteligencką formułą prawicy (w tym
Porozumienia Centrum) stoi pusty zbiór społeczny. Według Macierewicza polska
prawica musiała być populistyczna, narodowa, bogoojczyźniana.
I taka w kolejnej dekadzie faktycznie się stała. Najpierw
jednak musiała osiągnąć upragniony stan jedności. Po klęsce AWS widać już
było, że na drodze negocjacyjnej nie da się jej stworzyć. Można ją było
jedynie wymusić siłą. I tą drogą poszedł Jarosław Kaczyński. Zbudowany na
prawicowym gruzowisku PiS początkowo był kadrową partią jednego tematu (tj.
walki z przestępczością). W kolejnych latach na własnych warunkach kooptował
kolejne nurty i tradycje. Na co dzień preferując najradykalniejsze i najbardziej
demagogiczne, będące klejem formacji. Od święta dopuszczając do głosu te
umiarkowane.
Synteza była więc pozorna. Oba prawicowe style łączyło
tylko uznanie zwierzchnictwa Kaczyńskiego. Prawicowa inteligencja w mediach
nieraz się krzywiła na cyniczne spuszczanie z łańcucha to jednych, to drugich.
Koniec końców przyjmowała jednak te zawijasy z dobrodziejstwem inwentarza.
Jedność mogła być pozorna, brutalnie wymuszana, cynicznie używana. Ważne, że
była.
I to raczej nie przypadek, że gdy Andrzej Duda uczynił w
niej wyłom, najgłośniej przyklasnęli prezydentowi autorzy „Do Rzeczy” - Rafał
Ziemkiewicz i Łukasz Warzecha. W latach 90. obaj dojrzewali politycznie w UPR.
Ominęła ich zatem młodzieńcza fascynacja diagnozami Kaczyńskiego. Wiążąc się z
egzotycznym nurtem, nie podzielali też fetyszu jedności. Do PiS zbliżała ich
później wspólna wrogość wobec III RP i jej elit. Oddalał zaś socjalny program i
zanurzenie w romantycznej mitologii. Jeszcze za pierwszych rządów PiS obaj
niezależnie od siebie wypowiadali Kaczyńskiemu poparcie.
Dziś tak samo obnoszą się w roli rzeczników politycznego
realizmu nakazującego zawiesić logikę totalnego konfliktu i zwrócić się ku
budowie instytucji. Ziemkiewicz posiłkuje się uzasadnieniami endeckimi,
lansując koncepcję „piwonii” (czyli koalicji niepisowskiej prawicy,
wolnościowców od Korwin-Mikkego, narodowców i antysystemowców od Kukiza). Z
kolei Warzecha odwołuje się do tradycji republikańskich, co zbliża go do
młodych intelektualnych środowisk skupionych wokół Klubu Jagiellońskiego i
pisma „Nowa Konfederacja”. Manifestujących od
dawna postępującą ambiwalencję wobec PiS.
Warzecha widzi Dudę w roli „patrona nowego obozu
republikańskiej, konserwatywnej prawicy” - przeciwstawionego „rewolucyjno-socjalnemu
PiS”. I ten podział, jak twierdzi autor, już się dokonał. Nawet jeśli
prezydenta łączą jeszcze z macierzystym obozem interesy, co czyni ich małżeństwem
z rozsądku. Konkluzja: „Prezydent musi zacząć pracować nad własną partią.
Oczywiście nie w sensie dosłownym”.
W blisko związanym z PiS tygodnikiem „wSieci” (obecnie
„Sieci Prawdy”) dominowało już rozczarowanie decyzjami prezydenta. Wotum separatum
wobec linii pisma złożyli jednak Piotr Skwieciński i Piotr Zaremba. Z ich
tekstów wynikało, że zmiany w sądownictwie poszły o jeden most za daleko.
Blokując je, prezydent uratował Kaczyńskiego przed nadmiarem własnych ambicji,
a cały obóz - przed niebezpiecznym tąpnięciem.
Taka wykładnia umożliwia pogodzenie głębokiego sentymentu obu autorów (i całej
formacji, z której się wywodzą) wobec Kaczyńskiego z fetyszem jedności oraz
marzeniem o prawicy przewidywalnych reguł i racjonalnych kalkulacji.
Absolutnie żadnego kompromisu!
Nie od dziś jednak wiadomo, że raz
ujawnionymi konfliktami najsprawniej zarządzają potem radykałowie. Dorota
Kania z „Gazety Polskiej” zdążyła już oskarżyć zaplecze Dudy o związki z WSI. Zgodnie z utrwaloną w jej kręgu metodą szantażu.
Każda próba poluzowania pisowskiej ortodoksji jest tu tłumaczona intrygami
służb, mającymi na celu przywrócenie modelu prawicy koncesjonowanej przez salon
III RP. Takie opowieści skutecznie mobilizują internetowych trolli.
Paradoksalnie również sam Kaczyński staje się zakładnikiem
fetyszu jedności. Dopóki obóz „dobrej zmiany” pozostaje spójny, jego władztwo
jest niezagrożone. Cóż jednak począć, gdy już wystąpiły grube rysy? Można
udawać, że ich nie ma. To jednak wytrąca możliwość stanowczej reakcji na dalsze
ruchy odśrodkowe, utrudniając zatrzymanie erozji. Taki scenariusz obecnie
obserwujemy.
Drugie wyjście to otwarta konfrontacja wewnątrz obozu. Będąc
w opozycji, Kaczyński nie cackał się z kolejnymi frondami.
Dziś jednak do stracenia ma o
wiele więcej, a przeciwnik groźniejszy. To za Dudą stoi centrowy elektorat,
który w wyborach dał PiS większość. A przede wszystkim prezydent - nawet jeśli
brak mu nadzwyczajnych politycznych talentów oraz zaplecza - ma narzędzia do prowadzenia wojny. Konstytucja co prawda
poskąpiła mu możliwości kreacyjnych, można za to bez trudu sypać piach w tryby
rządzących. „Wojny na górze” i „szorstkie przyjaźnie” zawsze ciągnęły na dno
obie strony.
Odgórnie zarządzony teraz powrót do stanu „jedności” realizowany
jest nieskutecznie. Bo notable „dobrej zmiany” jedną nogą już przeszli do
nowego etapu. Ziobro trzasnął Dudę na odlew w paru wywiadach, najwyraźniej
usiłując odnowić zerwaną niegdyś więź z ortodoksyjnym elektoratem prawicy.
Moment całkiem dogodny, gdyż pozycja Macierewicza - niezależnie od jego
problemów z prezydentem - sukcesywnie słabnie.
Po drugiej stronie prawicowej rzeki bojaźliwy dotąd
Jarosław Gowin niemal otwarcie zapowiada sojusz z prezydentem. W tle pozostaje
Kukiz sugerujący ponadpartyjną koalicję wokół Dudy w kolejnych wyborach
prezydenckich. A to już realna groźba zbudowania nowego układu politycznego.
Kaczyński miałby do wyboru zasilenie go na prawach jednego z partnerów bądź pójście
na wojnę.
Nie odkrywa na razie kart Mateusz Morawiecki, od dawna
typowany na delfina Kaczyńskiego (w razie sukcesu „dobrej zmiany”) bądź
prawicowego Macrona stającego na czele nowego ruchu (w razie klęski). Ustawy
sądowe poparł, choć unikał publicznego ich komentowania. Po wetach niemal zupełnie
zniknął z widoku publicznego.
Indywidualne strategie, choć każda z osobna oparta na
racjonalnych scenariuszach, stawiają obóz rządzący w przedsionku chaosu.
Proces dekompozycji już został wprawiony w ruch. I o ile dwie dekady temu
rywalizujących liderów łączył antykomunizm, tak dziś wspólna im wszystkim jest
ambicja dobicia III RP.
Mimo to w rozmowie z „Kulturą Liberalną” Bartłomiej Sienkiewicz
zaleca obozowi III RP otwarcie na Dudę. Uwznioślonego jako „jedynego człowieka,
który może uratować polską demokrację”. Według Sienkiewicza konfrontujący się
z tradycyjnym pisowskim myśleniem prezydent właśnie tworzy nowy kontekst polskiej
polityki, zrywający z logiką sporu III RP z IV RP.
Czy aby jednak na pewno? Nie dalej jak miesiąc przed zawetowaniem
ustaw sądowych, odznaczając działaczy Solidarności Walczącej, Duda wygłosił
swoiste credo: „Wyście nie chcieli żadnego, absolutnie żadnego kompromisu, nie
godziliście się na kompromis, dlatego nie byliście wśród tych, którzy popierali
wtedy działania związane z Okrągłym Stołem. (...) W1989 roku Polska była
teoretycznie wolna i teoretycznie upadł komunizm. Naprawdę komunizm upadł znacznie
później, a niektórzy twierdzą, że tak do końca nie upadł do dzisiaj. A ja
twierdzę, że się pozbywamy do dzisiaj złogów PRL”.
To coś więcej niż refleksja historyczna. To również
czytelna, nie pierwsza zresztą, deklaracja lojalności prezydenta wobec własnego
obozu. Rzucając Kaczyńskiemu rękawicę, Duda staje do walki o przywództwo nad
polską prawicą. O rewizji jej celów jak dotąd nie ma jednak mowy.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz