niedziela, 6 sierpnia 2017

Lepiej być karłem?



Na naszych oczach kształtuje się nowa tożsamość polskiej wspólnoty narodowej: wspólnota strachu i neurozy. Bo takie jest zasadnicze przesłanie obecnego obozu władzy, który odmawia przyjęcia choćby jednego uchodźcy.

To tylko z pozoru czysta polityka. Jarosław Kaczyński w 2015 r. odkrył polityczną moc wiążącą się z genero­waniem strachu i zarządzaniem nim (sławetne rozno­szenie przez uchodźców pasożytów i zarazków). Wobec fali zamachów terrorystycznych w Europie Zachodniej linię tę podtrzymał objąwszy rządy, choć silniejszego związku mię­dzy tamtymi aktami terroru a uchodźcami i/lub migrantami z lat 2014-17 nikomu dotąd nie udało się wykazać. Niemniej, i to jest dla PiS najważniejsze, prowadzona polityka zarządzania strachem okazała się skuteczna: przyjmowaniu uchodźców przeciwstawia się, według sondaży, ponad 70 proc. Polaków, a rządy PiS przedsta­wiane są jako jedyna realna zapora przed migracyjną falą.
   Gdyby chodziło tylko o zarządzanie strachem w celu utrzymania władzy przez PiS, można by ostatecznie machnąć ręką. Kolejne rządy, partie - rzecz przemijająca. Chodzi jednak o rzecz głębszą, ważniejszą i poważniejszą - o metapolitykę i głęboką modyfikację tożsamości narodowej przesądzającej o funkcjonowaniu polskiej wspólnoty w Europie i świecie, a przede wszystkim u siebie - w Pol­sce. I nie jest przy tym ważne, czy ta modyfikacja jest uświadomio­nym celem PiS, czy tylko nieprzewidywanym efektem ubocznym. Nawet jeśli intencji nie ma, to na jedno wychodzi.
   Można mieć do sondaży jako wskaźnika głębszych procesów społecznych stosunek sceptyczny, ale coś jednak one o rzeczywi­stości mówią, zwłaszcza wtedy, gdy stawiają respondentów w sytu­acji realnego wyboru. Dlatego nie można lekceważyć tego, że ponad 60 proc. Polaków jest przeciwnych otwarciu organizowanych przez Kościół katolicki korytarzy humanitarnych dla uchodźców z Syrii. Mało kto w Polsce wie, na czym korytarze humanitarne polegają, ale repulsywna reakcja na zbitkę: uchodźcy-przyjmowanie-Kościół, daje do myślenia. Podobnie jest z opublikowanym w POLITYCE sondażem, według którego blisko 57 proc. popiera odmowę przy­jęcia uchodźców muzułmańskich, nawet gdyby groziło to utratą funduszy unijnych, a 51 proc. jest przeciw przyjęciu uchodźców, nawet gdyby wiązało się to z koniecznością opuszczenia Unii Euro­pejskiej . Unia Europejska i jej fundusze to już nie coś mglistego, ale twardy konkret, który, dzięki tablicom informacyjnym o finansowa­niu inwestycji, widać niemal w każdej polskiej gminie. A jednak.

Bardzo emocjonalna debata w Polsce w sprawie uchodźców toczy się na wysokim poziomie ogólności: przyjmować czy nie przyjmować, co nie ma związku z realnymi wyborami, przed którymi stoimy. Warte są one, dla porządku intelektualnego, pre­cyzyjnego opisania.
   Po pierwsze zatem, stoi przed nami wybór, czy gotowi jesteśmy zgodzić się na proponowany przez Komisję Europejską mecha­nizm automatycznej relokacji uchodźców z wyznaczonymi kwo­tami. Mało kto zauważa, że w tej sprawie żadnego sporu w Polsce nie ma. Uchwały Sejmu przeciwstawiające się temu projekto­wi przeszły prawie jednogłośnie. Nikt nie opowiada się za tym, by przyjmować dziesiątki tysięcy muzułmanów.
   Po drugie, i tu już sprawa jest bardziej skomplikowana, spór poli­tyczny toczy się o to, czy w ogóle, a jeśli już, to w jakim zakresie, Pol­ska ma respektować decyzję Unii z września 2014 r. (określoną jako środek tymczasowy) o relokacji 140 tys. uchodźców przebywających w Grecji i we Włoszech? PiS po początkowych wahaniach (w 2016 r. zadeklarował, że przyjmie stu uchodźców) oznajmił, że żadnego uchodźcy nie wpuści, choćby nie wiem co. Platforma Obywatelska nie ma jednoznacznego stanowiska: zaczęła od tego, że z przyjętych zobowiązań (ok. 7 tys. uchodźców) trzeba się wywiązać, przez stwierdzenie Grzegorza Schetyny, że uchodźców nie nale­ży przyjmować, po obecne stanowisko, że jak ta partia obejmie rządy, to przyjmie kilkudziesięciu uchodźców, przede wszystkim kobiety i dzieci. PO prezentuje się zatem jako blada kopia PiS.
   Istotniejszy jednak, jeśli chodzi o kształtowanie tożsamości na­rodowej, jest spór o organizowane przez Kościół korytarze huma­nitarne. W Polsce chodzi o wydanie wiz humanitarnych i przyjęcie kilkuset osób na leczenie specjalistyczne i następnie otoczenie ich opieką przez deklarujące taką wolę parafie i samorządy. W od­rzucaniu tej inicjatywy, za którą stoi autorytet papieża Franciszka i polskich biskupów, sam rząd jest dość powściągliwy w słowach. Twierdzi, że rozważa i zastanawia się, ale przedłużające się rozwa­żanie już doprowadziło do napięć między rządem a episkopatem i Stolicą Apostolską a Warszawą.
   Powściągliwy rząd wyręczają jednak mniej powściągliwi pra­wicowi i propisowscy publicyści. Na finansowanych przez pisowskie spółki i fundacje portalach ukazują się artykuły, które nacisk biskupów na otwarcie korytarzy humanitarnych porów­nują do żądania Hitlera otwarcia korytarza eksterytorialnego z Niemiec do Prus Wschodnich. Nawet komuniści tak o polskich biskupach się nie wypowiadali. Nic dziwnego, że tego rodzaju wyczyny spotykają się z reakcją. W „Gościu Niedzielnym” ukazał się artykuł „Pożegnanie z prawicą”.
   W Święto Dziękczynienia kardynał Kazimierz Nycz, jak sądzę nie bez intencji polemicznej wobec obozu władzy i skupionej wokół PiS prawicy, stwierdził: „Nie dajmy sobie wmówić, że nie da się zrobić nic, że jest jakiś konflikt między pomaganiem a bez­pieczeństwem” i już bez intencji polemicznej zaznaczył, że po­trafiliśmy przyjąć w Polsce 500 tys. ludzi podczas Światowych Dni Młodzieży i nikomu nic się nie stało: „państwo jest na tyle mocne, że potrafi zabezpieczyć korytarze humanitarne. Uchodź­cy są sprawdzani podwójnie: tutaj w Polsce, ale także przez Cari­tas Syrii, Caritas Libanu, Caritas Jordanii”. Jest to argumentacja trafna i ukazująca wewnętrzną niespójność w przesłaniu obozu władzy: jeśli PiS rzeczywiście państwo, w tym policje jawne, tajne i dwupłciowe umocnił, to dlaczego to polskie państwo boi się kilkuset rekomendowanych przez organizacje katolickie okale­czonych muzułmanów?

Nie tylko obóz władzy, ale większość polskiej prawicy skupio­nej wokół PiS znalazła się na kursie kolizyjnym z Kościołem katolickim, instytucją w wielkiej mierze określającą polską tożsa­mość, i nie wydaje się, by Kościół był w stanie przyjąć to spokojnie do wiadomości. Biskupi są umocowani jako pasterze owieczek. Owieczki swój rozum i swoje popędy mają i często zalecenia pa­sterzy traktują dość selektywnie. Jest jednak zasadnicza różnica między sytuacją, w której zalecenia Kościoła dotyczące czysto­ści przedmałżeńskiej nie są powszechnie przyjmowane przez młodych ludzi, a sytuacją, w której wypełnienie ewangelicznego nakazu miłosierdzia jest politycznie blokowane przez władze. Blokując korytarze humanitarne i szczując swoich propagandystów na Kościół, PiS sam stworzył sytuację: kto kogo? Kto w Polsce sprawuje rząd dusz? Paradoks jest oczywisty: polityczna i ideowa prawica podkreślająca, że traktuje katolicyzm i Kościół jako ostoję polskości, odmawia tejże ostoi prawa do realizacji jej misji, nie przyjmując do wiadomości, że wiara bez uczynków jest martwa.
   Równie istotne jest przesłanie PiS i wspierającej go ogromnej większości konserwatywno-narodowej prawicy w sprawie Za­chodu, a konkretnie Europy Zachodniej (bo po wyborze Trumpa Ameryka jest w porządku). Otóż Europa Zachodnia to: multi-kulti, gender, poprawność polityczna, władza wyalienowanych elit, wyrzeczenie się chrześcijańskich korzeni. I niby nic dziwnego, to standardowy zestaw konserwatywnej krytyki Europy Zachodniej funkcjonujący także w jej obrębie. Ale dzisiejsza polska prawica dodaje do tego zestawu czynnik nowy, który nigdy dotąd nie wy­stępował w polskich sporach z Zachodem, zwłaszcza tych z okresu romantyzmu. Mianowicie Europa Zachodnia to obszar ogłupienia, dążenia do samozagłady, antycywilizacja antywartości oraz wróg egzystencjalny, bo chce nam zabrać naszą tożsamość.
   Przy całym krytycyzmie wobec Zachodu Mickiewicz czy Nor­wid nie traktowali jej jako aksjologicznej pustyni, nie mówiąc już o egzystencjalnej wrogości. Uważali jedynie, że Europa Zachodnia, która nie internalizuje specyficznego niezachodniego doświadcze­nia polskości, jest kaleka i ułomna. To do tych wątków nawiązywał Jan Paweł II, gdy mówił o „dwóch płucach Europy”. W pewnym sensie czyni to także obecna polska prawica, tylko że dla niej płuco zachodnie to po prostu gruźlicza kawerna na kawernie.
   Dla polskiej prawicy Europa Zachodnia to nie złożony, funkcjonujący nie bez trudności, choć całkiem sprawnie organizm, lecz strefa zgnilizny i rozpadu: albo ciężko chory pacjent, którego my łaskawie uleczymy, albo trędowaty, od którego się odgrodzimy.
   Za takim postrzeganiem stoi świadomie wybrany antyintelektualizm: ponieważ mamy do czynienia ze zgnilizną, to nie ma po co się wysilać i próbować zrozumieć, jak Europa Zachodnia radzi sobie (popełniając nieraz ciężkie błędy) z problemem wielokulturowości, w tym integracji muzułmanów. A przecież radzi sobie, choć nie najlepiej, to jakoś. Polska prawica przyjmuje, że Zachód charakte­ryzują zamachy terrorystyczne dokonywane przez zradykalizowanych muzułmanów, a nie np. muzułmański burmistrz Londynu.

Od połowy lat 80. ubiegłego wieku w naukach społecznych funkcjonuje pojęcie „społeczeństwa ryzyka”, opisujące sytuację, w której dynamika modernizacji w czasie późnej nowo­czesności zwiększa jednostkom i narodom możliwości, ale jedno­cześnie zwiększa pole ryzyka, na które są one narażone: katastrofy naturalne i techniczne, konflikty etniczne i kulturowe, wzrost nie­pewności na rynkach pracy, migracje, terroryzm. Generalnie rzecz biorąc, społeczeństwa Zachodu zaakceptowały to, że żyć im przy­szło w czasach zwiększonego ryzyka. Zadaniem dla nich nie jest niemożliwa eliminacja ryzyka, ale stawianie mu czoła i rozsądne zarządzanie nim. Jest to przejaw męstwa ducha.
   Odpowiedzią polskiej prawicy jest zaszycie się w kącie, a ceną, którą gotowa jest za to zapłacić - skarlenie Polski i Polaków, uzna­nie, że nową składową naszej narodowej tożsamości ma być stałe poczucie lęku i bezradność maskowane hasłem obrony narodu przed dezintegracją. Nigdy jeszcze w historii Polski żaden obóz władzy i wspierające go środowiska ideowe nie występowały z tak radykalnym projektem pomniejszenia polskości. Projektowanym modelowym Polakiem jest dla polskiej prawicy dygoczący ze stra­chu, zaszyty w kącie osobnik, który dla kurażu odział się w koszulkę z napisem „Żołnierze Wyklęci” i ze swego kąta popluwa w twarz noszącej hidżab muzułmance, mając poczucie, że tak jak „Łupaszka” czy „Ogień” wbrew całemu światu broni polskiej wolności.
   Ten projekt skarłowacenia Polski nie jest pozbawiony szans na sukces, bo pisowsko-prawicowa pedagogika strachu i małości uprawiana jest na każdym dostępnym polu, a z racji opanowa­nia państwa PiS ma spore możliwości. Nie odniesie sukcesu, jeśli powstanie bardzo szeroki i zróżnicowany sojusz tych wszystkich, którzy upomną się o projekt Polski silnej, pewnej siebie, mężnie stawiającej czoło wyzwaniom, jakie niesie czas.
Ludwik Dorn - polityk, publicysta, socjolog. Były marszałek Sejmu (2007 r.) i były poseł (III-VII kadencji).
W latach 2005-07 wicepremier i szef MSWiA. W PRL opozycjonista, w III RP współtwórca Porozumienia Centrum i PiS. Od 2008 r. formalnie poza PiS, choć w wyborach w 2011 r. startował do Sejmu z list tej partii. W 2015 r. próbował wrócić do Sejmu z list PO.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz