Wrona górą
Co wyłączać najpierw - wizję czy fonię?
Kiedy na ekranie pojawia się prezes, wyłączam wizję, bo widok znam, a dzięki
fonii można czasami usłyszeć coś nowego - „mordercy”, „zdradzieckie mordy” albo
„kanalie”. Gdy natomiast widzę panią premier, to wyłączam fonię, bo niczego
ciekawego się nie spodziewam, ciągle to samo: „Polki i Polacy”, ale
przynajmniej broszka co dzień inna. A broszka jest ważna, bo pomaga zorientować
się, gdzie przód - gdzie tył. „Dżentelmeni zapraszają damy./Tam gdzie broszka -
tam jest przód”, jak w piosence Agnieszki Osieckiej.
Gdzie się podziała
dobroduszna ciocia Szydło, która miała dla nas tyle obietnic - wspólnota,
rzecznik opozycji, comiesięczne sesje pytań i odpowiedzi w Sejmie, a teraz, zła
jak osa, wymyśla od elit, krzyczy i wygraża? „Podwyżki benzyny nie będzie,
reforma sądów będzie” - zapowiadała kilka dni temu. Okazuje się -
przedwcześnie.
Natomiast Jarosław
Gowin wart jest zarówno wizji, jak i fonii. Zazwyczaj w pierwszych rzędach loży
rządowej, pod ręką szefowej, tego dnia, kiedy poparł haniebną ustawę o Sądzie
Najwyższym, skurczył się, jak gdyby chciał się zapaść pod ziemię ze wstydu, że
podniósł rękę „za” egzekucją sądu. Kiedy wszyscy ministrowie stali i klaskali
ze szczęścia, że pogonią Trybunał, Sąd i Radę, wicepremier Gowin, skulony,
malutki jak pięć groszy, bawił się w chowanego. Podczas kiedy jego wspólnicy
klaskali samym sobie, on przyjął pozę Gowina frasobliwego. A przecież mógł się
wstrzymać od głosu. To jednak wymagało odwagi, która była ponad jego siły. Ja
go rozumiem, a nawet mu współczuję. Wiem, co to strach. Pierwszy kamieniem nie
rzucę.
Kiedy pokolenie
„złogów” zdawało egzamin z odwagi, miało przeciwko sobie Biuro Paszportów,
partię, nomenklaturę, a najbardziej odważni - „zęby krat”. Czym ryzykują
dzisiejsi subtelni intelektualiści - Gowin czy Gliński? Głową na pewno nie, nawet
nie tyłkiem, w najgorszym przypadku - stołkiem. O tym, że król jest nagi, że
„reforma” to zamach na państwo prawa - dobrze wiedzieli. Ostrzegali ich co
bardziej myślący publicyści. Paweł Lisicki, redaktor naczelny „Do Rzeczy”,
pisma tzw. niepokornych, pisał przed głosowaniem w Sejmie: „Trudno przyjąć
choćby to, żeby ustawa mogła wygasić mandaty sędziów zasiadających w KRS, skoro
długość ich kadencji określa wyraźnie konstytucja. (...) Czy sytuacja, w której
prokurator generalny, oskarżyciel w imieniu państwa, ma tak duży wpływ na
obsadę stanowisk sędziowskich i karierę sędziów, od których wymaga się
bezstronności, nie ogranicza podstawowego prawa obywatela do obrony?”.
To są elementarne,
banalne pytania, które widział chyba każdy student, a co dopiero prezydent
Duda. W poniedziałek, 24 lipca, wykonał dwa kroki w przód jeden krok wstecz. Dziękuję za już - proszę o jeszcze. Więc
będę skandować jak kibice: „Jeszcze jeden! Jeszcze jeden!”. Skok PiS na rządy
prawa w Polsce i decyzja prezydenta przyniosą poważne konsekwencje na scenie
politycznej. Pierwsze już są: tysiące młodych ludzi, które wyszły na ulice
ponad stu miast i miasteczek. To nie tylko
złogi, spacerowicze, ubeckie wdowy, które chcą „żeby było
tak, jak było”. To młodzież, która nie chce, żeby było tak, jak jest. Tych,
którzy chcą, żeby było, jak było, zastępują dziś ci, którzy nie chcą, żeby
było, jak jest. Trudno im bezczynnie patrzeć, jak słabnie pozycja Polski w
Europie i w Stanach Zjednoczonych. Zaledwie kilka tygodni temu prezydent Trump
wychwalał Polskę pod niebiosa, a parę dni temu rzeczniczka Departamentu Stanu
ogłosiła oficjalne zaniepokojenie sposobem, w jaki polskie władze „deformują”
sądy i wzywa do przestrzegania ustaleń Komisji Weneckiej. Trudno o większą
reprymendę. Trump wzywał nas do obrony cywilizacji Zachodu, a potem Waszyngton
bronił jej przed polskim rządem. Dziś odetchną z ulgą, bo oni w szczegóły nie
wnikają. Nigdy nie będziemy wiedzieli, na ile „ulica i zagranica” (tak
pogardzane przez ministra Błaszczaka i PiS) wpłynęły na decyzję prezydenta
Dudy, ale swoje znaczą. Rząd powinien wziąć przykład z Gowina: skulić się i
zafrasować.
Pycha i arogancja
rozsadzają niektórych. Jeszcze kilka dni temu rzecznik prezydenta, minister
Łapiński, lekceważąco mówił, że okna prezydenta wychodzą na ogród. Dyplomata
Waszczykowski mówi obcesowo „Rzeczpospolitej”: „Nie interesuje mnie los Tuska
i nie zaprzątam sobie nim głowy”. Zapytany, czy cokolwiek niepokoi go w
prezydenturze Trumpa, odpowiada elegancko: „Nie czytam »Gazety Wyborczej« i nie
oglądam TVN, więc nic mnie nie niepokoi”. (Ministrowi radzę też przestać czytać
„The Economist”, „Spiegla”, „NYT” i inne pisemka sterowane z Warszawy). Czy
niepokoi go coś w sądownictwie? „Ja w sądownictwie niczego nie zmieniam” -
odpowiada, jak gdyby nie trzymał łopaty w zbiorowym kopaniu grobu dla
Trybunału, Sądu i Rady.
Panu ministrowi na pewno bardziej
odpowiada, co pisze na portalu „wSieci” komentatorka spraw międzynarodowych
Krystyna Grzybowska po oświadczeniu rzeczniczki Departamentu Stanu: Marcin
Wrona, korespondent TVN w USA, „wymógł na rzeczniczce Departamentu Stanu
USA.”. Wrona wymógł na rzeczniczce! Wrona to potęga! Panie ministrze -
proponuję natychmiast zatrudnić Wronę w MSZ, on nam załatwi przychylność
Departamentu Stanu! Wrona wszystko może, on na nich to wymoże!
Dalej pisze pani
redaktor, że rzeczniczka mianowana została zaledwie trzy miesiące temu (czytaj:
to ślepe niemowlę, nie wie nic o niczym). Kto kręci Departamentem Stanu? -
pyta Grzybowska. Prezydent Trump, minister Tillerson czy ambasador USA w
Warszawie Paul W. Jones, „człowiek Obamy i amerykańskiego establishmentu”?
Ambasador człowiekiem Obamy - niezły donosik do Trumpa.
Ekscelencjo -
chciałoby się zawołać - czy nie wstyd panu, że jest człowiekiem establishmentu,
i to amerykańskiego? Czy za pieniądze amerykańskich podatników nie powinien
pan zostać ambasadorem establishmentu polskiego?
Daniel Passent
Frajerzy i kanalie
Coś w
tym jest - pomyślałem po tym, jak Jarosław Kaczyński „bez żadnego trybu”,
pieniąc się ze złości, krzyczał do opozycji w Sejmie: „Nie wycierajcie sobie
swoich mord zdradzieckich nazwiskiem mojego śp. brata. Niszczyliście go, zamordowaliście
go, jesteście kanaliami!”.
Coś w tym jest, że od czasu do czasu w polemice z Jarosławem ktoś
pomaga sobie tragicznie zmarłym Lechem, i to może (acz nie musi) być nie fair,
bo na taki argument trudno odpowiedzieć. To prawda, ale tylko do słów „zamordowaliście
go” i „zdradzieckie mordy” - odpowiedział mój przyjaciel prawnik. I miał rację.
Normalnie byłby to w Sejmie incydent bez znaczenia, ale te słowa wypowiedział
najpotężniejszy człowiek w państwie, który ma premiera i ministrów, a do
niedawna i prezydenta, na zawołanie. Prokurator generalny na jedno skinienie
może się dobrać do „morderców i zdrajców”.
Opinia ministra policji na temat „protestantów” wiecujących przed
Sejmem czy na Krakowskim Przedmieściu w czasie miesięcznicy nie pozostawia
złudzeń, co władza myśli o swoich przeciwnikach. To „rozwydrzone bachory”,
zdaniem wicepremiera Glińskiego. Czy stać ją na to, żeby kogoś aresztować pod
zarzutem kontaktu fizycznego z policjantem lub innym pretekstem? Jeszcze
miesiąc temu było to możliwe. Dzisiaj jest trudniej, po tym jak dziesiątki tysięcy
manifestantów obroniły (przynajmniej na jakiś czas) Sąd Najwyższy i Krajową
Radę Sądownictwa, społeczeństwo poszerzyło kurczące się granice wolności i
bezpieczeństwa obywateli.
Niemniej jednak pokusa zemsty na „zdradzieckich mordach” istnieje. Pokusa
„Norymbergi za Smoleńsk” istnieje. „Kolejne wybory zdecydują, która partia
zapełni areszty” - pisał niedawno Marek Migalski w „Rzeczpospolitej”.
Przeciwnicy polityczni nie traktują się już jak oponenci, tylko jak „wrogowie,
których nie zawahają się wtrącić do więzienia”. Przedstawiciele opozycji -
czytamy - obawiają się o własne bezpieczeństwo
i nie wykluczają, że znajdą się w areszcie pod sfingowanymi zarzutami. Zresztą
- dodajmy - nazwiska potencjalnych więźniów już padały, pomysł „Norymbergi za
Smoleńsk” istnieje. Tusk zmierza na kolejne przesłuchanie. Zdaniem Migalskiego
państwo Kaczyńskiego wydaje się skore i gotowe iść drogą ukraińską i włączyć
więzienie do repertuaru politycznego. Temu służy przejęcie TK i sądów, potem
ordynacji wyborczej i mediów. Jeśli ktoś stanie prezesowi na drodze, „nie
zawaha się odebrać mu wolności i potraktować go tak, jak jego wschodni kolega
potraktował Tymoszenko i innych przedstawicieli opozycji” - pisze Migalski.
Od siebie dodam, że świadczy o tym także coraz większy kaliber oskarżeń
pod adresem opozycji, od niefrasobliwości i lekceważenia procedur po zdradę,
spisek i morderstwo, jak również przypominanie, że (może poza Mariuszem
Kamińskim) nie ma świętych krów, wszyscy są równi wobec prawa, jak również
wobec specjalnie utworzonych instytucji „okołoprawnych”, takich jak komisja
„weryfikacyjna” ministra Jakiego do spraw reprywatyzacji. A jeśli „zdradzieckie
mordy” dojdą do władzy (najpewniej w drodze
zamachu za pieniądze Sorosa), to czy ta nowa zwierzchność będzie również
sprawiała krwiożercze wrażenie? Zdaniem Migalskiego - tak. Mają o tym
świadczyć słowa Wałęsy utrzymane w duchu „jak Kuba Bogu - tak Bóg Kubie”.
Innych dowodów nie przytacza, bo liberalna opozycja ich tylu nie dostarcza, ale
konkluzja jest jednoznaczna: „Następne wybory rozstrzygną, kto zapełni cele na
Rakowieckiej”.
Od
pewnego już czasu w kręgach opozycyjnych toczy się dyskusja, jak potraktować
przywódców IV RP po ich upadku? Po jakobińsku czy miłosiernie, w stylu Tuska?
Do niedawna takie rozmowy wydawały się przedwczesne, a nawet śmieszne,
ponieważ najpierw trzeba zdobyć władzę, wygrać wybory (jeśli to w ogóle będzie
możliwe przy ewentualnie poprawionej ordynacji) i otworzyć rygle, które PiS po
sobie pozostawi, na podobieństwo tych, jakie zmontowały reżimy w Ameryce
Łacińskiej. Lipiec 2017 r. zmienił jednak sytuację - to, co wydawało się tak
odległe, że aż niewyobrażalne, nagle stało się realne. „Ulica i zagranica”
zmusiły władze do ustępstw, a one same wdały się w wojnę na górze. Myślenie o
powojniu stało się więc uprawnione.
Znany prawnik prof.
Marcin Matczak wspomina rozmowy, w których
padają pytania, czy uda się winnych obecnego kryzysu ukarać? „Czy uda się »dać
im nauczkę«, »wsadzić do pierdla«”. Skoro PiS zastąpił sędziów wybranych dublerami,
należy wyrzucić dublerów, nie bacząc na konstytucję, rozwiązać sąd
konstytucyjny i zastąpić nowym etc. Niestety, profesor chce nas pozbawić tej
satysfakcji. Mówi, że warto być frajerem. Rozróżnia on sprawiedliwość
proceduralną, zgodną z prawem, i sprawiedliwość materialną, czyli każdemu to,
na co zasłużył. Ta pierwsza jest trudniejsza, szanuje na przykład domniemanie
niewinności, ta druga zaraz po aresztowaniu pozwala ministrowi Ziobrze
stwierdzić, że aresztowany chirurg nikogo już życia nie pozbawi. Sprawiedliwość
proceduralna przeszkadza władzy, która mówi wtedy o „imposybilizmie prawnym”.
Próby realizacji sprawiedliwości materialnej kosztem sprawiedliwości
proceduralnej kończyły się zawsze katastrofą - ostrzega Matczak. Nie można
leczyć dżumy cholerą. „Osiągnięcie prawdziwej sprawiedliwości materialnej jest
możliwe wyłącznie poprzez bezwarunkowe realizowanie sprawiedliwości
proceduralnej”, w zgodzie z wymogami konstytucyjnymi. Zmaganie się z
imposybilizmem prawnym będzie żmudne, ale daje szansę, że kryzys praworządności
już się w Polsce nie powtórzy - kończy Marcin Matczak, i dodaje: „Styl, w jakim
nasze państwo w przyszłości ukarze winnych obecnego kryzysu prawnego, będzie
miał wpływ na to, czy i jak szybko uda się przywrócić po nim porządek”
(„Dlaczego warto być frajerem”, „Tygodnik Powszechny” 26).
Niestety, wygląda na to, że profesor ma rację. Zasada oko za oko, ząb za
ząb, jest kusząca, pokusa linczu - silna, zaspokaja instynkty, ale stanowi
najgorszą zapowiedź na przyszłość. Lepiej być frajerem niż Robespierre’em.
Daniel Passent
W tunelu
Byłem w Juracie. Tak, tak, właśnie tego
dnia, gdy wczasowicze, korzystając z pięknej pogody (Błaszczak), po raz
pierwszy wyprowadzili świeczki na spacer pod wiadomą rezydencję. Policja stała
wszędzie. Legitymowała niektórych kierowców, a zgromadzonych prosiła, aby się
rozeszli. - Nie ma tu żadnego pana prezydenta - powtarzał na okrągło
funkcjonariusz z policyjnego wozu. Jakaś dziewczyna zaczęła się śmiać: - Cha,
cha, nie ma pana prezydenta! Całą watahę mundurowych musieli ściągnąć, żeby nam
przypomnieć to, co wiemy od dwóch lat? Tak to wyglądało 21 lipca.
Na Hel jechałem
pociągiem. Lubię. Latem bywa tłoczno, to fakt, ale z całą Polską można się
wtedy spotkać. Na kolejowych torach ojczyzna jak w pigułce się pojawia i
często mnie rozpoznaje z różnych komedii Staszka Barei. Są wspólne zdjęcia i
rozmowy, a ludzie uśmiechnięci i życzliwi. Tak było do niedawna. Teraz jednak,
w związku z procedowaniem rozwałki trzeciej władzy, rząd wprowadził - dla
wszystkich mu niechętnych - nowe kryteria etyczne i estetyczne. Jeszcze wiosną
walizkę na półkę pomagała mi wstawić para inteligentnych, wesołych studentów -
dziś PiS nazywa ich cyniczną agenturą opozycji pachnącą bolszewizmem. W
bezprzedziałowym wagonie też same zdradzieckie mordy i wyprane z
patriotycznych uczuć kanalie. Facet w okularach przy stoliku rozmawia z kumplem
po niemiecku, choć przed chwilą do kelnera mówił po polsku. 20-latka w kącie
czyta „New York Timesa”, a w nim instrukcję Donalda Tuska, jak obalić
demokratycznie wybrany rząd PiS. Ani chybi ubecka wdowa. Nagle cały wagon
słyszy: - Rozstrzelać to demonstrujące bydło! Niektórzy, przerażeni, aż się zerwali
z miejsc. Podniósł się też starszy pan: - Przepraszam państwa, przyjaciel mi
wysłał komentarz wielkiego humanisty lubelskiego UMCS na temat obywatelskich
protestów. Nie mogłem się powstrzymać.
Z żalem, ale
musiałem wysiadać. Mocowałem się z klamką, gdy poczułem czyjąś dłoń na ramieniu.
To był konduktor pan Józef, znam go, porządny gość. Przepraszam, teraz to oczadziały
zdrajca i prowokator drący japę na ulicach. - Pomogę, panie Stanisławie, ciężka
ta pana walizka - powiedział. Pomyślałem, że jako komunistyczny pieszczoszek i
cuchnący nienawiścią ateista powinienem tę pomoc przyjąć.
Wiele razy
widziałem, jak tragicznie bije ten nasz polski zegar historii. Nie mam złudzeń,
bo zaczynało się zawsze tak samo. Od epitetów i brudnego szczującego języka. Od
znieważania protestujących. Od szowinizmu i ksenofobii. W Marcu ’68 Gomułka
mówił o awanturniczej anarchii „michników” i „dajczgewandów”, inspirowanych
przez imperialistów z Wall Street i Białego Domu. Dla I sekretarza PZPR polski
inteligent był „człowiekiem o moralności alfonsa”. Dwa lata później mieliśmy
masakrę na Wybrzeżu.
W 1981 r. generał Jaruzelski ogłaszał stan
wojenny. Oto kilka cytatów z jego przemówienia złożonych w całość: Przez każdy
zakład pracy, przez wiele polskich domów, przebiegają linie bolesnych
podziałów. Atmosfera niekończących się konfliktów, nieporozumień, nienawiści
sieje spustoszenie psychiczne. Akcje protestacyjne są normą. Nie mamy prawa
dopuścić, aby zapowiedziane demonstracje stały się iskrą, od której zapłonąć
może cały kraj. Instynkt samozachowawczy narodu musi dojść do głosu. Awanturnikom
trzeba skrępować ręce, zanim wtrącą ojczyznę w otchłań bratobójczej walki.
Trzeba zapewnić poszanowanie prawa i porządku, zagwarantować bezpieczeństwo
osobiste każdemu, kto chce spokojnie żyć i pracować.
Jestem pewien, że Jarosław Kaczyński pamięta to przemówienie.
Więcej - kiedyś może je wygłosić.
Stanisław Tym
PS 24 lipca
prezydent Andrzej Duda zawetował dwie ustawy - o KRS i SN. Błysnęło światełko w
tunelu? Hm... PiS jest nieprzewidywalny w czynieniu zła.
Zdradzieckie mordy - łączcie się!
Adrian opuścił przedpokój Prezesa i udał się w nieznanym kierunku. Czy
tylko na chwilę?
Kiedy mój wnuk był mały, stanowczo domagał
się w łóżku przed zaśnięciem jakiejś historyjki. Szybko wyczerpałem swój zapas
opowieści i po jakimś czasie zacząłem mocno przynudzać. Ciągnąłem jakąś
historyjkę o rycerzu, który jechał i jechał na koniu, przez las, przez pole,
licząc na to, że mały zaśnie, zanim wymyślę zakończenie. Kiedy poinformowałem,
że właśnie wjechał do wsi, Jaś otworzył oczy i powiedział: „Aż tu nagle...”.
Coś takiego przydarzyło nam się ostatnio. Pisowski walec
toczył się wartko do przodu, rozjeżdżając konstytucję i sądownictwo, opozycja
dzielnie walczyła, suweren szykował się lub był na wakacjach. Wszystko jak
zwykle. Aż tu nagle. Tłumy na ulicach, młodzi ludzie, nie tylko w dużych
miastach, a na koniec jak grom z jasnego nieba dwa weta. Ciekawa sprawa z tymi
wetami. Co właściwie powodowało prezydentem? Oczywiście masowe protesty zrobiły
swoje, ale - zwłaszcza w świetle zapowiedzi, że niedługo przedstawi własne
projekty - ważne jest, co konkretnie mu się w tych ustawach nie podobało.
Otóż nie mam zbyt dobrych wiadomości. W
swoim telewizyjnym orędziu wspomniał wprawdzie o konieczności zgodności ustaw
z konstytucją (!), ale zaraz potem podpisał ewidentnie niekonstytucyjną ustawę
o sądach powszechnych. Ustawę o KRS zawetował, ale tylko dlatego, że poprawki
wprowadzającej wybór sędziów do KRS większością 3/5 nie otrzymał w formie
odrębnej ustawy, tylko jako dołączoną do ustawy o Sądzie Najwyższym (tak
wymyśliły chytruski z PiS, sądząc, że w ten sposób przymuszą prezydenta do
podpisania tej ostatniej). Gdyby dostał ją odrębnie - łamiąca konstytucję
ustawa o KRS zostałaby też podpisana.
I wreszcie Sąd Najwyższy - istnieje niestety uzasadnione
podejrzenie, że tu oburzenie pana prezydenta wywołała nie tyle niezgodność z
konstytucją (no, może ewentualnie przerwanie kadencji prezes Gersdorf), ile
fakt, że podpisując tę ustawę, podpisywał wyrok na siebie. Z jej zapisów
wynikało bowiem, że o wszystkim decydował będzie Ziobro, a prezydent oskarżany słusznie o to, że jest notariuszem Kaczyńskiego
stanie się także notariuszem Ziobry! Tak to „genialny”
strateg Kaczyński zmusił Andrzeja Dudę do zawetowania także i tej ustawy.
Niebezpieczeństwo polega jednak na tym, że być może wystarczy pozostawić na
stanowisku prezes Gersdorf, a wszędzie tam, gdzie wpisano „minister
sprawiedliwości”, wpisać „Prezydent Rzeczypospolitej”, i dramatycznie niekonstytucyjna
ustawa nagle odzyska blask w oczach pana prezydenta. Być może kraczę, ale
opozycja musi zachować czujność i przede wszystkim przygotować własne projekty
zawetowanych ustaw, aby w razie, gdyby spełnił się ten gorszy scenariusz, mieć
z czym wyjść do ludzi.
Na razie wiemy tylko tyle, że Adrian opuścił przedpokój
Prezesa i udał się w nieznanym kierunku. Być może do Pałacu Prezydenckiego, a
może wyszedł tylko na chwilę i zaraz wróci.
Na koniec prezydent i pani premier zafundowali nam pojedynek
na orędzia. Czujny internet natychmiast znalazł odpowiednią nazwę dla tego
spektaklu: „Orędź Warsaw Festival”. I tyle z życia władzy. Przejdźmy do
opozycji.
Nic nie napełnia serca takim smutkiem, jak
symetria - „Nędznicy” (Victor Hugo). Taki tajemniczy wpis pojawił się na
Twitterze. Pewnie nikogo by nie zainteresował, gdyby nie nazwisko autora wpisu
- a był nim Donald Tusk. Niektórzy podejrzewali, że szef Rady Europejskiej,
przywalony problemami i krytyką płynącą z rodzinnego kraju, uprawia swoisty
eskapizm, oddając się medytacjom i melancholijnym rozważaniom. Nic bardziej
błędnego! Po prostu Tusk czyta POLITYKĘ. W niej to bowiem jakiś czas temu
ukazała się analiza politycznych postaw Polaków pióra M. Janickiego i W.
Władyki „Pożyteczni symetryści”. Autorzy zauważają, że wielu Polaków cierpi na
swoistą schizofrenię. Zgadzają się mianowicie z tezą, że PiS niszczy fundamenty
demokratycznego państwa i koniecznie trzeba odsunąć go od władzy - czyli PiS
nie popierają - ale opozycja też jest diabła warta, nie ma programu i sporo za
uszami, więc na nią też nie zagłosują.
Skutek jest taki, że choć jak najbardziej
są za odesłaniem PiS do ław opozycji, swoją postawą mogą sprawić, że PiS będzie
rządził przez kolejną kadencję. Autorzy nazywają tę postawę symetryzmem, a jej
wyznawców - symetrystami, i postawy tej rzecz jasna nie pochwalają. Oczywiście
Donald Tusk - pod pozorem cytatu z Victora Hugo, ale przecież nie z nami te
numery - znowu wtrącił się w polskie sprawy wewnętrzne, nic więc dziwnego, że
prezydent Duda odmówił mu prawa łaski w postaci spotkania i wymiany poglądów
na tematy interesujące obie strony. Mnie, jak sądzę, spotkanie z prezydentem
nie grozi, mogę więc spokojnie przyłączyć się do krytyki symetryzmu i
symetrystów. Całkowicie zgadzam się z Janickim i Władyką, że jest to postawa
szkodliwa także dla samych symetrystów, którzy poniewczasie zorientują się, że
jednak trzeba było wybrać mniejsze zło.
Zgadzając się z oboma znakomitymi
analitykami, jako polityk muszę jednak zadać pytanie: i co dalej? Parafrazując
Marksa: obaj panowie tylko objaśniają sytuację, rzecz jednak w tym, aby ją
zmienić. Młodszym czytelnikom wyjaśniam, że Karol Marks nie był komikiem,
jednym z braci Marx ani tym od Marks&Spencer, ale XIX-wiecznym ekonomistą i
myślicielem, kiedyś uważanym za wybitnego. Dziś wiemy, że była to opinia
błędna, bo nie przewidział ani pojawienia się bolszewików w Rosji, ani
postbolszewików, czyli PiS, w Polsce. Zostawmy więc Marksa, ale pytanie
pozostaje aktualne: co powinna zrobić opozycja, aby symetryści stali się mniej
„symetryczni” w swoich ocenach? Powtarzam to od roku, więc co mi szkodzi
powtórzyć to jeszcze raz. Po pierwsze, utworzyć komitet porozumiewawczy partii
opozycyjnych, także z udziałem lewicy pozaparlamentarnej.
Po drugie, przystąpić do pracy nad ustawami odbudowującymi
ustrój demokracji liberalnej po rządach PiS, pamiętając, aby wyciągnąć wnioski
także z własnych błędów. Po trzecie, utworzyć Społeczny Trybunał Konstytucyjny
i kierować tam budzące wątpliwości konstytucyjne ustawy PiS. Realizacja pkt. 2
i 3 pozwoli opozycji przenieść grę na własne boisko, bo na razie gra na
pisowskim. Po czwarte, przygotować warianty postępowania na wypadek
manipulacji ordynacją wyborczą przez PiS. Hasło na dziś i jutro: „Zdradzieckie
mordy wszystkich miast i wsi - łączcie się!”.
Marek Borowski
To lato na lata
Wszyscy
interesujący się polityką mają teraz zagwozdkę: jak zinterpretować podwójne
weto prezydenta Andrzeja Dudy? Spory - także w tym numerze - dotyczą zarówno
motywów zaskakującej decyzji prezydenta, jak i, przede wszystkim, jej skutków.
Pierwszy dylemat - czy chodzi tu o ustawkę, czy też Duda naprawdę samodzielnie,
bez konsultacji i bez zgody prezesa zawetował dwie z trzech sądowych ustaw -
dość szybko zyskał rozwiązanie. Nerwowe wypowiedzi licznych polityków PiS, a
wreszcie samego Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry, nie zostawiły
wątpliwości: on naprawdę to zrobił! Ale jeśli tak, to dlaczego? Tu od razu
objawiły się trzy podstawowe pakiety interpretacyjne: zewnętrzny, wewnętrzny i
osobisty. Zwolennicy pierwszego mówią, że Duda cofnął się wobec spektakularnej,
zewnętrznej presji„ulicy i zagranicy'; wykazując przy tym rozsądek i refleks,
jakich wyraźnie zabrakło kierownictwu partii, i prawdopodobnie ratując
koleżeństwo przed znacznie większymi kłopotami. Druga interpretacja sprowadza
całe zajście do rozmiarów wewnętrznej rozgrywki między Ziobrą i Dudą o wpływy,
prestiż i dostęp do ucha prezesa. Trzecia szuka wyjaśnień głównie w psychologii
i emocjach Andrzeja Dudy: że dosyć miał lekceważenia, że bał się ostatecznej
kompromitacji w bliskim mu środowisku prawniczym, że uległ naciskowi
zażenowanych przyjaciół, rodziny, współpracowników, biskupów. Wariant czwarty,
że mogło chodzić o obronę zasad państwa prawa, pod uwagę nie był brany.
W zależności
od tego, jaki wybierze się interpretacyjny miks, różne będą prognozy dotyczące
skutków prezydenckiego weta: od oczekiwania wielkiego zwrotu w polskiej
polityce, nawet utworzenia „partii prezydenckiej"; poprzez jakąś formę
politycznej autonomii Dudy, aż po pokajanie się i powrót „Adriana" do przedpokoju
prezesa. Grzegorz Schetyna weto Dudy traktuje jako zdarzenie ważne i
obiecujące, deklaruje nawet wolę współpracy przy pisaniu nowych ustaw
reformujących sądownictwo, ale też swoją ostateczną ocenę uzależnia od
kolejnych kroków prezydenta. Senator Marek Borowski uważa, że jeśli tylko
prezydent w nowych ustawach otrzyma część prerogatyw, jakie w starych zapisał
sobie Zbigniew Ziobro, zapewne zaakceptuje faktyczną likwidację niezależnego
sądownictwa i - jak czynił to poprzednio - bez oporów złamie konstytucję.
Ogólnie, co rozsądniejsi politycy opozycji starają się studzić euforię, jaką u
wielu uczestników lipcowych demonstracji wywołał niespodziewany, choć niepełny,
sukces akcji „trzy razy weto" Bo wciąż
najbardziej prawdopodobny wydaje się jednak scenariusz powrotu Dudy do szeregu
(choć tym razem - pierwszego). Opozycja, jeśli tylko nieopatrznie i
przedwcześnie uzna dobre intencje prezydenta w roli reformatora, może się
znaleźć w pułapce: ta sama ziobrowa trucizna wróci, tyle że z wypisaną na fiolce
„osobistą gwarancją bezpieczeństwa" udzieloną przez nowego przyjaciela
demokratów Andrzeja Dudę. I jak wtedy na nowo nawoływać do protestów? Trudna
sytuacja, marsz po linie, bo jednocześnie nie sposób nie skorzystać z szansy,
jaką dał opozycji jawny konflikt w obozie władzy i wejście do politycznej gry
urzędu prezydenckiego.
Pamiętam,
że już po wyborze Andrzeja Dudy, a przed wyborami parlamentarnymi, w komentarzu
pod zapożyczonym tytułem „Wasz prezydent, nasz premier" sam oddawałem się
spekulacjom, jak korzystna dla polskiej polityki byłaby ewentualna kohabitacja
młodego prezydenta - pierwszego polityka PiS, którego prezes nie może odwołać,
i naturalnego pretendenta do schedy po Jarosławie - z niepisowskim rządem. Wtedy wydawało mi się to najlepszą szansą
na jakieś pogodzenie „dwóch Polsk” poprzez wzajemne, wymuszone (tu siła
większości, tam siła weta) dzielenie się władzą, ucieranie poglądów i reform,
równoważenie stref wpływów, rozdziału godności, szacunku. Gdyby PiS przegrał
wybory parlamentarne, to wokół Dudy powstałby ośrodek koncentracji „obozu
prawicy" osłabiając destrukcyjną dla polskiej polityki rolę Jarosława
Kaczyńskiego. To musiałoby zwiększyć poziom racjonalności w PiS oraz skłonność
do kompromisu w nie-PiS. Tamte spekulacje diabli wzięli; wybory parlamentarne
oddały pełnię władzy Kaczyńskiemu, czego dramatyczne skutki widzimy i opisujemy
od dwóch lat, wciąż nie mogąc ani uwierzyć, ani nadążyć. Ale, oczywiście,
choćby w przyszłości (o czym pisze Wojciech Szacki) Duda mógłby odegrać rolę mediatora
i moderatora, łącznika różnych sortów Polaków, także gwaranta przewidywalności
(i stabilności psychicznej) polskiej polityki zagranicznej i obronnej. Taki ma
urząd, takie konstytucyjne kompetencje, taką wciąż szansę. Weto Dudy jakoś
ożywiło te martwe od dawna nadzieje, choć zapewne to całkowita iluzja,
naiwność i miskalkulacja.
Można
to zjawisko zrozumieć, bo akurat w tym samym czasie, gdy Andrzej Duda
wypowiadał się jak poważny polityk, jego szef pokazał twarz szaleńca. Tak,
mówię o tym samym co wszyscy, czyli o „zdradzieckich
mordach" i zgadzam się, że to jedno z najważniejszych zdań, jakie w życiu
wypowiedział Jarosław Kaczyński. Jedyny dziś władca Polski zapewne niechcący
potwierdził, że wobec opozycji żywi fizyczną wręcz pogardę, obrzydzenie, że w
jego wykonaniu polityka przestaje wypełniać jakąkolwiek definicję jakkolwiek
rozumianego dobra wspólnego, staje się narzędziem poszerzania władzy służącej
zemście. Twarz Jarosława Kaczyńskiego, krzyczącego o kanaliach i mordercach
brata, mogła przerazić nawet część jego towarzyszy. Nie trzeba tu sięgać do
historycznych analogii, żeby wiedzieć, jak niezrównoważony, podejrzliwy,
nieufny i mściwy przywódca jest groźny dla swojego otoczenia. W partii tylko
Duda może dać dziś jakąś ochronę bardziej ambitnym czy niezależnym
osobowościom. Dla Zbigniewa Ziobry i Jarosława Kaczyńskiego Andrzej Duda już
jest zapewne „zdradziecką mordą" Jeśli się postara, może prezes okaże mu
miłosierdzie, ale prezydent ma ten luksus, że wciąż może się sam politycznie
ułaskawić. Co zrobi? Oto pytanie na lato, a pewnie i na lata.
Jerzy Baczyński
Prezydent
zreformuje sądy?
Prezydent zapowiedział, że za
dwa miesiące złoży w Sejmie własne, zgodne z konstytucją, projekty ustaw o
Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa. W miejsce tych zawetowanych.
Weźmy za dobrą monetę jego chęci. Oto rady.
Ewa Siedlecka
Kluczem do reformy jest
uwolnienie sądów od zwierzchnictwa ministra sprawiedliwości. Jeśli nadzór nad sądami powszechnymi
będzie miał Pierwszy Prezes Sądu Najwyższego, zniknie szereg problemów
związanych z niezawisłością sędziów i niezależnością sądów, które pojawiają
się, gdy sądami administruje przedstawiciel rządu. Administrowania nie da się
skutecznie oddzielić od wpływania na orzecznictwo. „Reforma sądownictwa” PiS
sprowadziła się do zmian kadrowych.
Jeśli prezydent chce poprawić
funkcjonowanie sądownictwa, powinien zaprosić do współpracy stowarzyszenia
sędziowskie, samorządy prawnicze, rzecznika praw obywatelskich i prawnicze think tanki, które zajmują się tą tematyką od lat - jak Instytut Prawa i
Społeczeństwa, Instytut Spraw Publicznych, Court Watch Polska, Fundację im. Batorego czy
Fundację Helsińską. One
od dawna przygotowują analizy i opracowania z diagnozą i receptami na poprawę.
Prezydent dostał już przygotowany przez Stowarzyszenie lustitia projekt ustawy
o KRS. To projekt, który odpowiada na publicznie zgłaszane postulaty PiS: by
procedura wyboru sędziów do KRS (organu, który decyduje o kandydatach na sędziów i
sędziowskich awansach) była bardziej demokratyczna i dostępna dla sędziów sądów
rejonowych. lustitia proponuje, by sędziów do KRS wybierali wszyscy sędziowie w
wyborach „powszechnych” Sędziowie rejonowi mieliby zagwarantowane 9 z 15
miejsc. Kandydatów zgłaszaliby sędziowie, samorządy zawodów prawniczych,
uniwersyteckie wydziały prawa i grupa dwóch tysięcy obywateli.
Co zmienić w Sądzie Najwyższym?
Prezydent zawetował ustawę, która rozwiązywała obecny SN, powoływała nowy, a
sprawy kadrowe oddawała w ręce ministra sprawiedliwości. Nie wiadomo, jak to miałoby
usprawnić prace SN. W SN nie ma przewlekłości, rocznie rozpatruje tyle spraw,
ile do niego wpływa. Ale w ramach reformy mógłby on dostać prawo dawania powszechnie
obowiązującej wykładni ustaw. Ani Trybunał Konstytucyjny, ani SN tego prawa nie
mają, bo przez lata jeden blokował drugiemu przyznanie takiej kompetencji. A
przydałaby się.
Jak chodzi o sądownictwo
powszechne, pisowska myśl jest taka: jeśli rząd
przejmie całkowitą kontrolę nad sądami, to nakaże, by było sprawnie i
sprawiedliwie.
Tę wizję suweren właśnie odrzucił w ulicznych protestach. Problem z
przewlekłością jest - ale demonizowany. Według unijnych badań „Europejska
Tablica Wymiaru Sprawiedliwości” Polska jest w środku tabeli, jeśli chodzi o
długość trwania postępowań. By procesy były sprawniejsze, trzeba zmniejszyć
różnice w obciążeniu pomiędzy poszczególnymi sądami i sędziami. Zwalniające się
etaty należy przekazywać tam, gdzie obciążenie jest największe. Decyzje w tej
mierze trzeba przekazać prezesom sądów apelacyjnych, którzy znają potrzeby
swojej apelacji. KRS obliczyła, że zwiększyłoby to wydajność sądów o 20 proc. A
w ciągu czterech lat obsadzono by 2 tys. etatów, czyli 1/5 wszystkich. Poza tym
do orzekania powinni wrócić sędziowie delegowani do Ministerstwa
Sprawiedliwości. Jest ich ponad 250 i blokują etaty w sądach. Ich obecność w
organie władzy wykonawczej narusza zasadę trójpodziału. A posada w
ministerstwie to sposób władzy wykonawczej na korumpowanie sędziów.
Należy zwiększyć liczbę
asystentów sędziów. Drogą do zawodu nie powinna być asesura (jak chce PiS), bo jeśli
sądzą osoby, które nie mają gwarancji niezawisłości, to nie można mówić o
sprawiedliwym i bezstronnym sądzie. Sędzią powinno się zostawać po kilkuletnim
stażu na stanowisku asystenta i egzaminie sędziowskim.
Trzeba
zmniejszyć obciążenie sędziów sprawozdawczością i znieść dzisiejszą metodę
oceniania jakości pracy przez „załatwialność”. To powoduje, że sędziowie
skupiają się na tym, jak pozbyć się sprawy. Do walki z przewlekłością służą już
skarga i możliwość uzyskania odszkodowania.
Ale też
czasem (może często?) szybkość szkodzi sprawiedliwości. Więc nie róbmy z niej
fetyszu.
Należy zapobiegać uciekaniu
doświadczonych sędziów z sądów rejonowych do wyższych instancji. Trzeba więc przywrócić tzw. awans
poziomy, związany z wyższą
płacą mimo pozostania na tym samym stanowisku. Można też ujednolicić tytuły
sędziowskie: wszyscy mogliby być „sędziami sądów powszechnych”. Należy bardziej
ograniczyć możliwość uchylania wyroku przez sądy odwoławcze i zwracania ich do
pierwszej instancji. Sąd odwoławczy powinien prowadzić normalne postępowanie
dowodowe albo samodzielnie ocenić zebrane wcześniej dowody, a nie cofać sprawę
do pierwszej instancji.
Trzeba popularyzować mediacje i
ugody.
Wprowadzić system przedsądowej pomocy prawnej z prawdziwego zdarzenia. Zarówno
organizacje pozarządowe, jak i RPO sygnalizują, że to, co wprowadził rząd PO
ponad dwa lata temu, się nie sprawdza, bo z pomocy może korzystać tylko część
potrzebujących. Dzięki sprawnemu systemowi poradnictwa do sądów mogłoby trafić
przynajmniej kilkanaście procent spraw mniej.
I sprawa
uspołecznienia wymiaru sprawiedliwości: nie ma przeszkód, by proste,
wykroczeniowe sprawy sądzili nie sędziowie, ale wybrani w wyborach samorządowych
obywatele z wykształceniem prawniczym.
Wreszcie postępowania
dyscyplinarne, czyli oczko w głowie PiS. Dziś w pierwszej instancji sądzą sądy
apelacyjne, w drugiej - Sąd Najwyższy. PiS chce
osobnej Izby Dyscyplinarnej SN. Sądzić miałaby wszystkich przedstawicieli
zawodów prawniczych. I to nie jest zły pomysł. Ale w składach sądzących powinni
być przedstawiciele wszystkich prawniczych profesji, delegowani przez swoje
samorządy i losowani do konkretnych spraw. Takie rozwiązania są w wielu
krajach, choćby w USA. Mogą być też ławnicy. Warunkiem, by te zmiany nie
naruszały zasady trójpodziału władzy, jest przekazanie administrowania sądami
Pierwszemu Prezesowi SN. Jeśli to on, a nie minister będzie przenosił sędziów,
likwidował i powoływał sądy, kontrolował sprawność pracy i składał wnioski
dyscyplinarne - nie będzie zarzutów o polityczność tych decyzji. Oczywiście pod
warunkiem, że nie będzie on - jak to zapisał PiS w swojej ustawie o SN - partyjnym nominatem.
Jeśli
prezydent skieruje takie projekty do Sejmu, PiS będzie musiał obywatelom
wytłumaczyć, dlaczego ich nie chce.
I to
będzie pouczające.
Opór powinien trwać
Prezydent Andrzej Duda zaskoczył
wszystkich: i protestujących, i macierzystą partię, i opozycję. W
poniedziałek, jeszcze przed zapowiedzianymi konsultacjami z Pierwszą Prezes
Sądu Najwyższego
szefem Krajowej Rady Sądownictwa, zawetował dwie z trzech
ustaw „sądowych”:
Sądzie Najwyższym i o KRS. Pierwsza miała prowadzić do
wymiany sędziów i reorganizacji Sądu Najwyższego. Druga zapewniała partii
rządzącej władzę nad nominacjami sędziów. Nie zawetował trzeciej ustawy,
dzięki której minister sprawiedliwości jednoosobowo obsadzi na nowo
kierownictwa sądów wszystkich szczebli, dzięki czemu zyska kontrolę nad tym,
którzy sędziowie będą sądzić sprawy z jakichkolwiek powodów ważne dla PiS. Weto
jest niewątpliwie zaskoczeniem, co widać było po minach polityków PiS wezwanych
do siedziby partii natychmiast po jego ogłoszeniu przez prezydenta. Byli wyraźnie
zdezorientowani.
Skąd te weta? Zapewne złożyło się na to kilka
rzeczy. Wielotysięczne protesty w całej Polsce pokazały, że przekroczona
została granica arogancji władzy i destrukcji państwa. Prezydent powołał się
też na rozmowę ze swoją doradczynią Zofią Romaszewską, wielką postacią
podziemnej peerelowskiej opozycji, która wspomagała go w kampanii
prezydenckiej. Zacytował jej słowa: „Panie Prezydencie, ja żyłam w państwie, w
którym Prokurator Generalny miał nieprawdopodobnie silną pozycję i w zasadzie
mógł wszystko, nie chciałabym z powrotem do takiego państwa wracać”. W ustach
zwolenniczki PiS to słowa najmocniejsze z możliwych: porównała Polskę budowaną
przez PiS do PRL.
Ale ważnym
elementem decyzji prezydenta Dudy może być publiczne upokorzenie, jakie
zafundował mu PiS. Prezydent nie godził się, by sędziów, którzy mają ocaleć z
czystki w Sądzie Najwyższym, wskazywał minister sprawiedliwości-prokurator generalny
Zbigniew Ziobro. Chciał sam być tym wskazującym. I PiS wprowadził taką poprawkę.
Tyle że sędziów nadal ma wskazywać prokurator Ziobro, a prezydent jedynie ich
powoływać. Przyjęcie tej poprawki było demonstracyjnym pokazaniem prezydentowi
jego miejsca w szeregu. Weto stało się więc kwestią honoru. Wreszcie, nie można
wykluczyć, że Andrzej Duda po prostu poważnie potraktował swoją rolę strażnika
konstytucji.
Choć przeczy temu
fakt, że zdecydował się podpisać trzecią ustawę: o ustroju sądów powszechnych,
która podważa ich niezależność i godzi w niezawisłość sędziowską. Zmierza ona
do wytworzenia w sądach sytuacji, którą mamy dziś w prokuraturze: wszelkich
sprawach kadrowych decyduje minister-prokurator generalny i jego ludzie. Będzie
więc jak w prokuraturze: odbieranie spraw sędziom, którzy chcieliby je rozstrzygnąć
nie po myśli władzy. Ustawa przewiduje odpowiednie do tego narzędzia.
Dlatego protesty obywatelskie nie straciły
sensu i opór powinien trwać. Przeciwnie: skoro okazało się, że mają wpływ na
władzę - trzeba ich używać w obronie resztek demokratycznego państwa prawa.
Tym bardziej że PiS zapewne ponownie uchwali zawetowane przez prezydenta ustawy
o SN KRS, tyle że w nieco zmodyfikowanej wersji. Np. zrezygnuje z przepisu o
wskazywaniu przez ministra-prokuratora Ziobrę, który sędzia może zostać w
Sądzie Najwyższym.
tym razem uchwali ustawy porządnie, bez mylenia numerów
przepisów i bez pomyłki w liczbie kandydatów na I prezesa SN. Mogą one wrócić
na biurko prezydenta szybciej, niż się wydaje.
Teraz żądania
należy kierować pod adresem parlamentu. By kolejną nowelizacją przywrócił rolę
samorządowi sędziowskiemu przy mianowaniu sędziów i przy wyborze prezesa sądu.
By zachował dotychczasową Krajową Radę Sądownictwa z jej uprawnieniami. I nie
zmieniał ustawy o Sądzie Najwyższym tak, by móc się pozbyć orzekających tam
dziś sędziów. Demonstrować można pod biurami poselskimi PiS i pod sądami, żeby
okazać sędziom poparcie. 9 sierpnia Sąd Najwyższy wyda wyrok w sprawie prawomocności
ułaskawienia Mariusza Kamińskiego. Mimo że jest związany odpowiedzią, jakiej na
pytanie prawne udzielił mu skład siedmioosobowy TK (że ułaskawienie nie wywołało
skutków prawnych), PiS będzie naciskał. 12 września SN zdecyduje zaś w sprawie
prawomocności wyboru Julii Przyłębskiej na prezesa TK. Jeszcze w sierpniu może
pokazać się nowy projekt ustawy o SN.
Największym sukcesem obywateli nie jest to,
że prezydent zawetował dwie z trzech ustaw po ich protestach, ale to, że się
obudzili i spontanicznie wyszli na ulice w proteście. Weto prezydenta wzmocni
w nich siłę, bo uwierzą, że mogą być skuteczni. Przełamany został podział
pokoleniowy, tak jak w 1980 r. zasypano podział na robotników i inteligencję.
O wspólnym działaniu zaczęła chyba wreszcie na serio mówić opozycja. Możliwe,
że PiS, dokonując destrukcji demokratycznego państwa prawa i mobilizując młodych,
uruchomił proces autodestrukcji. PiS boi się suwerena, szczególnie młodych.
Skompromitował się, nazywając protestujących „upiorami bolszewickimi, ubeckimi
wdowami, oczadzonymi pożytecznymi idiotami” (senator Waldemar Bonkowski) czy
„spacerowiczami i turystami” (szef MSWiA Mariusz Błaszczak).
Nie pierwszy raz
PiS atakuje demonstrantów, ale po raz pierwszy dotknęło to ludzi młodych,
którzy nie wpisywali się dotąd w spór PiS kontra antypis. Obrażając, uczynił
ich swoimi przeciwnikami. I niewykluczone, że zachęcił do czynnego włączenia
się w życie publiczne, czego do tej pory unikali, kontestując „system”.
Młodzi mają teraz
swoją rewolucję. Taką, jak ich rodzice i dziadkowie w latach 80. Poczuli siłę
i rację. To może sprawić, że zaczną brać czynny udział w życiu publicznym.
Może uruchomić się mechanizm eskalacji: PiS, urażony po
porażce, zaostrzy kurs, by pokazać, że się „nie cofnie”. Obywatele raz obudzeni
nie dadzą się zagnać do domów. Tym bardziej że we wrześniu wchodzi w życie
reforma oświaty. A potem reforma szkolnictwa wyższego ograniczająca autonomię
wyższych uczelni. Ta lekcja obywatelskości powinna procentować.
Ewa Siedlecka
Bój Polaków Europejczyków
PiS demontuje
bezpieczniki chroniące nasze państwo prawa. Ma plany wobec mediów prywatnych i
organizacji pozarządowych, niezakończone zostały zmiany w sądownictwie. Na
razie PiS potknął się o protesty, w tym ludzi młodych, oraz o weto prezydenta
Dudy.
Trwająca przez ostatnie miesiące destrukcja
państwa prawa nasilała konflikt rządu z Komisją Europejską i Radą Europy.
W najbliższych miesiącach stosunek do integracji będzie
coraz mocniej dzielił Polaków. Jedni przypomną sobie, dlaczego Polska jest w
Unii i za jakimi wartościami się opowiada. Inni ulegną pisowskiej
nacjonalistycznej retoryce. Pytanie, jak bardzo uda się PiS osłabić
proeuropejskie nastroje Polaków?
Słyszeliśmy od
polityków PiS, że wprowadzane zmiany w sądownictwie nie różnią się od
istniejących w innych krajach. Nie wiadomo więc, dlaczego KE ingeruje w nasze
sprawy. Suwerenność jest wtedy, mówią, kiedy każdy decyduje, co robi u siebie i
jakie zmiany wprowadza. Polska jest dumnym krajem, nie pozwoli na upokarzanie i
naruszanie swojej niezależności. A tak naprawdę, argumentują, to stara Unia
odwraca się od Polski, chcąc ją wyrzucić na margines, ze zwykłej niechęci do
rządu w Polsce. PiS chce tylko dobrej zmiany w sądownictwie i dba o
bezpieczeństwo Polaków
przekonują.
Tymczasem Komisja Europejska od dłuższego
czasu ostrzegała polski rząd przed podejmowaniem działań niszczących państwo
prawa. Teraz, po ataku na Sąd Najwyższy, wchodzimy w kolejną fazę konfliktu z
instytucjami unijnymi. Weto prezydenta konflikt ten tylko rozciągnie w czasie.
Mimo pojednawczych gestów Andrzeja Dudy wobec krytyków zmian w sądownictwie
rząd będzie nadal budował w kraju poparcie dla swoich działań. Będzie sięgał do
haseł o zagrożonej suwerenności, argumentując, że Polska to kraj „sielski i
anielski”, a jacyś biurokraci w Brukseli chcą to zniszczyć. Do tego chcą nas
zmusić do przyjęcia imigrantów, którzy są potencjalnymi terrorystami. I nie ma
znaczenia, że to wszystko nieprawda. Ważne, że trafia na podatny grunt tej
części społeczeństwa, która obawia się obcych. PiS będzie nadal argumentował,
że Unia nas szantażuje, grożąc zmianami w przyszłym budżecie unijnym, co
dotknie wielu korzystających z jego dobrodziejstw. Osobny wątek, ciągle
wykorzystywany przez Jarosława Kaczyńskiego, to zdrada opozycji i dziennikarzy
„donoszących” na Polskę za granicę. Tak jakby nikt nie wiedział, dzięki mediom,
co PiS wyrabia z naszą demokracją. To wątek wdzięczny, mający długą tradycję i
silne osadzenie w czasach komunistycznych. Jak ten język wpływa na poglądy
Polaków?
Obecnie nasze członkostwo w Unii
Europejskiej popiera 88 proc. badanych. Co więcej, ostatnio nastąpił wzrost
poparcia dla integracji (dane CBOS, 2017 r.). Koniec kryzysu ekonomicznego w
Europie i obserwacja możliwych konsekwencji brexitu spowodowały wzrost
akceptacji Unii w wielu krajach. Co więcej, w Polsce wzrosło też poparcie dla
zacieśnienia i pogłębienia integracji - wzrost z 39 proc. w 2015 r. do 48 proc.
obecnie. Istotna cześć elektoratu PiS (41 proc.) również akceptuje dalsze
pogłębianie integracji. Rządy partii Kaczyńskiego swoją retoryką nie osłabiły
dotąd poparcia dla integracji - a wywołały nawet w opinii publicznej efekt
odwrotny. Podobnie wstępne działania Komisji Europejskiej i przyjęcie przez nią
w ubiegłym roku krytycznej opinii o stanie praworządności w Polsce nie osłabiło
proeuropejskiego
nastawienia Polaków. Prawdopodobnie niewiele osób wiedziało
o stanowisku Komisji czy o debatach o Polsce w Parlamencie Europejskim. Nie
odbiły się w opinii publicznej dużym echem.
Kolejne, bardziej
zdecydowane kroki Komisji zostaną niewątpliwie wykorzystane przez PiS do
budowania dystansu wobec instytucji unijnych. Dotychczas Komisja i Parlament
Europejski budziły dużo większe zaufanie Polaków niż własne rządy. Wstępując do
UE, Polacy traktowali nasze członkostwo jak ważny gwarant demokracji - parasol
ochronny nad państwem prawa, który ograniczy zapędy nieodpowiedzialnych
polityków. Dziś wiele osób to sobie przypomina. Gdy tak trudno obronić
demokrację przed pisowskim walcem, to jego działania mogą zostać ograniczone
przez zobowiązania zapisane w traktacie akcesyjnym. Wiedzieliśmy, przystępując
do Unii, że jest ona wspólnotą wartości,
do takiej Unii wchodziliśmy.
Groźba polexitu wisi jednak nad nami.
Zmiana konstytucji, jeśli do niej dojdzie, może być okazją dla eurosceptycznego
rządu do wpisania kilku zdań otwierających furtkę do wyjścia Polski z Unii.
Ciekawe też, jak argumenty obozu władzy wpłyną na poglądy Polaków. Stosunek
rządu do integracji europejskiej jest bowiem znany badanym - istotna grupa
sądzi, że rządzący chcą bądź wyjścia Polski z Unii (17 proc.), bądź
ograniczenia integracji (32 proc., CBOS). Takie postrzeganie intencji
rządzących, pomimo oficjalnych zapewnień, że nie będzie polexitu, niepokoi
wiele osób, również niektórych członków PiS.
Eurosceptyków nie
ma w Polsce tak wielu. Do przeciwników Unii można zaliczyć około jednej
czwartej Polaków. Nie jest to jednak dużo więcej niż w wielu krajach Unii,
gdzie sceptycyzm jest też silnie obecny i ma takich swoich reprezentantów
politycznych, jak Le Pen we Francji czy Wilders w Holandii.
Autorzy niedawnego raportu dla Fundacji Batorego piszą o „płytkim
poparciu” dla integracji. I wskazują na obecność w naszym społeczeństwie obaw przed obcymi. Również badania
Jakuba Bierzyńskiego publikowane na łamach POLITYKI (27) pokazują, jak ważna
jest kwestia uchodźców i jaki może mieć negatywny wpływ na stosunek Polaków do
Unii.
Czy polska grupa
eurosceptyków znacząco wzrośnie w wyniku konfliktu z Brukselą o państwo prawa?
W konflikcie tym PiS będzie straszył uchodźcami i budował dystans do instytucji
unijnych. Obóz Kaczyńskiego wie, że uchodźcy budzą lęk w naszym jednorodnym
społeczeństwie, więc będzie podsycał ten strach, a w konsekwencji
niechęć do Komisji.
Głosowaliśmy za wejściem do Unii, ponieważ
chcieliśmy stanowić część Zachodu, wejść na stałe do tej wspólnoty
cywilizacyjno-kulturowej. Unia oznaczała dla nas pokój i bezpieczeństwo kraju.
Dziś podkreślamy swobodę podróżowania, pracy oraz takie wartości, jak prawa człowieka i demokrację
(Eurobarometr, 2017 r.). Nie są to wartości, z których łatwo zrezygnujemy,
zwłaszcza młodzi. Niedługo rozpocznie się prawdziwa batalia o miejsce Polski w
Unii. Będzie to wielkie wyzwanie dla nas wszystkich.
Lena Kolarska-Bobińska
Bardzo ciekawie to zostało opisane.
OdpowiedzUsuń