piątek, 11 sierpnia 2017

Wrona górą,Frajerzy i kanalie,W tunelu,Zdradzieckie mordy - łączcie się!,To lato na lata,Prezydent zreformuje sądy?,Opór powinien trwać i Bój Polaków Europejczyków



Wrona górą

Co wyłączać najpierw - wizję czy fonię? Kiedy na ekranie pojawia się prezes, wyłączam wizję, bo widok znam, a dzięki fonii można czasami usłyszeć coś nowego - „mordercy”, „zdradzieckie mordy” albo „kanalie”. Gdy natomiast wi­dzę panią premier, to wyłączam fonię, bo niczego cieka­wego się nie spodziewam, ciągle to samo: „Polki i Polacy”, ale przynajmniej broszka co dzień inna. A broszka jest ważna, bo pomaga zorientować się, gdzie przód - gdzie tył. „Dżentelmeni zapraszają damy./Tam gdzie broszka - tam jest przód”, jak w piosence Agnieszki Osieckiej.
   Gdzie się podziała dobroduszna ciocia Szydło, która miała dla nas tyle obietnic - wspólnota, rzecznik opozycji, comiesięczne sesje pytań i odpowiedzi w Sejmie, a teraz, zła jak osa, wymyśla od elit, krzyczy i wygraża? „Podwyżki benzyny nie będzie, reforma sądów będzie” - zapowia­dała kilka dni temu. Okazuje się - przedwcześnie.
   Natomiast Jarosław Gowin wart jest zarówno wizji, jak i fonii. Zazwyczaj w pierwszych rzędach loży rządowej, pod ręką szefowej, tego dnia, kiedy poparł haniebną ustawę o Sądzie Najwyższym, skurczył się, jak gdyby chciał się zapaść pod ziemię ze wstydu, że podniósł rękę „za” egzekucją sądu. Kiedy wszyscy ministrowie stali i klaskali ze szczęścia, że pogonią Trybunał, Sąd i Radę, wicepremier Gowin, skulony, malutki jak pięć groszy, bawił się w chowanego. Podczas kiedy jego wspólnicy klaskali samym sobie, on przyjął pozę Gowina frasobli­wego. A przecież mógł się wstrzymać od głosu. To jed­nak wymagało odwagi, która była ponad jego siły. Ja go rozumiem, a nawet mu współczuję. Wiem, co to strach. Pierwszy kamieniem nie rzucę.
   Kiedy pokolenie „złogów” zdawało egzamin z odwagi, miało przeciwko sobie Biuro Paszportów, partię, nomen­klaturę, a najbardziej odważni - „zęby krat”. Czym ryzy­kują dzisiejsi subtelni intelektualiści - Gowin czy Gliński? Głową na pewno nie, nawet nie tyłkiem, w najgorszym przypadku - stołkiem. O tym, że król jest nagi, że „refor­ma” to zamach na państwo prawa - dobrze wiedzieli. Ostrzegali ich co bardziej myślący publicyści. Paweł Li­sicki, redaktor naczelny „Do Rzeczy”, pisma tzw. niepo­kornych, pisał przed głosowaniem w Sejmie: „Trudno przyjąć choćby to, żeby ustawa mogła wygasić mandaty sędziów zasiadających w KRS, skoro długość ich kadencji określa wyraźnie konstytucja. (...) Czy sytuacja, w której prokurator generalny, oskarżyciel w imieniu państwa, ma tak duży wpływ na obsadę stanowisk sędziowskich i ka­rierę sędziów, od których wymaga się bezstronności, nie ogranicza podstawowego prawa obywatela do obrony?”.
   To są elementarne, banalne pytania, które widział chyba każdy student, a co dopiero prezydent Duda. W poniedziałek, 24 lipca, wykonał dwa kroki w przód jeden krok wstecz. Dziękuję za już - proszę o jeszcze. Więc będę skandować jak kibice: „Jeszcze jeden! Jesz­cze jeden!”. Skok PiS na rządy prawa w Polsce i decyzja prezydenta przyniosą poważne konsekwencje na scenie politycznej. Pierwsze już są: tysiące młodych ludzi, które wyszły na ulice ponad stu miast i miasteczek. To nie tylko
złogi, spacerowicze, ubeckie wdo­wy, które chcą „żeby było tak, jak było”. To młodzież, która nie chce, żeby było tak, jak jest. Tych, którzy chcą, żeby było, jak było, zastępują dziś ci, którzy nie chcą, żeby było, jak jest. Trudno im bezczynnie patrzeć, jak słabnie pozycja Polski w Europie i w Stanach Zjednoczonych. Zaledwie kilka tygodni temu prezydent Trump wychwalał Polskę pod niebiosa, a parę dni temu rzeczniczka Departamentu Stanu ogłosiła ofi­cjalne zaniepokojenie sposobem, w jaki polskie władze „deformują” sądy i wzywa do przestrzegania ustaleń Ko­misji Weneckiej. Trudno o większą reprymendę. Trump wzywał nas do obrony cywilizacji Zachodu, a potem Wa­szyngton bronił jej przed polskim rządem. Dziś odetchną z ulgą, bo oni w szczegóły nie wnikają. Nigdy nie będzie­my wiedzieli, na ile „ulica i zagranica” (tak pogardzane przez ministra Błaszczaka i PiS) wpłynęły na decyzję pre­zydenta Dudy, ale swoje znaczą. Rząd powinien wziąć przykład z Gowina: skulić się i zafrasować.
   Pycha i arogancja rozsadzają niektórych. Jeszcze kilka dni temu rzecznik prezydenta, minister Łapiński, lekce­ważąco mówił, że okna prezydenta wychodzą na ogród. Dyplomata Waszczykowski mówi obcesowo „Rzeczpo­spolitej”: „Nie interesuje mnie los Tuska i nie zaprzątam sobie nim głowy”. Zapytany, czy cokolwiek niepokoi go w prezydenturze Trumpa, odpowiada elegancko: „Nie czytam »Gazety Wyborczej« i nie oglądam TVN, więc nic mnie nie niepokoi”. (Ministrowi radzę też przestać czytać „The Economist”, „Spiegla”, „NYT” i inne pisemka stero­wane z Warszawy). Czy niepokoi go coś w sądownictwie? „Ja w sądownictwie niczego nie zmieniam” - odpowiada, jak gdyby nie trzymał łopaty w zbiorowym kopaniu grobu dla Trybunału, Sądu i Rady.

Panu ministrowi na pewno bardziej odpowiada, co pi­sze na portalu „wSieci” komentatorka spraw między­narodowych Krystyna Grzybowska po oświadczeniu rzeczniczki Departamentu Stanu: Marcin Wrona, kore­spondent TVN w USA, „wymógł na rzeczniczce Depar­tamentu Stanu USA.”. Wrona wymógł na rzeczniczce! Wrona to potęga! Panie ministrze - proponuję natych­miast zatrudnić Wronę w MSZ, on nam załatwi przychyl­ność Departamentu Stanu! Wrona wszystko może, on na nich to wymoże!
   Dalej pisze pani redaktor, że rzeczniczka mianowana została zaledwie trzy miesiące temu (czytaj: to ślepe nie­mowlę, nie wie nic o niczym). Kto kręci Departamentem Stanu? - pyta Grzybowska. Prezydent Trump, minister Tillerson czy ambasador USA w Warszawie Paul W. Jo­nes, „człowiek Obamy i amerykańskiego establishmen­tu”? Ambasador człowiekiem Obamy - niezły donosik do Trumpa.
   Ekscelencjo - chciałoby się zawołać - czy nie wstyd panu, że jest człowiekiem establishmentu, i to amery­kańskiego? Czy za pieniądze amerykańskich podatników nie powinien pan zostać ambasadorem establishmen­tu polskiego?
Daniel Passent

Frajerzy i kanalie

Coś w tym jest - pomyśla­łem po tym, jak Jarosław Kaczyński „bez żadnego trybu”, pieniąc się ze zło­ści, krzyczał do opozycji w Sejmie: „Nie wycierajcie sobie swoich mord zdradziec­kich nazwiskiem mojego śp. brata. Niszczyliście go, zamor­dowaliście go, jesteście kanaliami!”.
   Coś w tym jest, że od czasu do czasu w polemice z Jaro­sławem ktoś pomaga sobie tragicznie zmarłym Lechem, i to może (acz nie musi) być nie fair, bo na taki argument trudno odpowiedzieć. To prawda, ale tylko do słów „za­mordowaliście go” i „zdradzieckie mordy” - odpowiedział mój przyjaciel prawnik. I miał rację. Normalnie byłby to w Sejmie incydent bez znaczenia, ale te słowa wypowie­dział najpotężniejszy człowiek w państwie, który ma pre­miera i ministrów, a do niedawna i prezydenta, na zawo­łanie. Prokurator generalny na jedno skinienie może się dobrać do „morderców i zdrajców”.
   Opinia ministra policji na temat „protestantów” wiecu­jących przed Sejmem czy na Krakowskim Przedmieściu w czasie miesięcznicy nie pozostawia złudzeń, co władza myśli o swoich przeciwnikach. To „rozwydrzone bacho­ry”, zdaniem wicepremiera Glińskiego. Czy stać ją na to, żeby kogoś aresztować pod zarzutem kontaktu fizyczne­go z policjantem lub innym pretekstem? Jeszcze miesiąc temu było to możliwe. Dzisiaj jest trudniej, po tym jak dziesiątki tysięcy manifestantów obroniły (przynajmniej na jakiś czas) Sąd Najwyższy i Krajową Radę Sądownictwa, społeczeństwo poszerzyło kurczące się granice wolności i bezpieczeństwa obywateli.
   Niemniej jednak pokusa zemsty na „zdradzieckich mordach” istnieje. Pokusa „Norymbergi za Smoleńsk” istnieje. „Kolejne wybory zdecydują, która partia zapełni areszty” - pisał niedawno Marek Migalski w „Rzeczpo­spolitej”. Przeciwnicy polityczni nie traktują się już jak oponenci, tylko jak „wrogowie, których nie zawahają się wtrącić do więzienia”. Przedstawiciele opozycji - czytamy - obawiają się o własne bezpieczeństwo i nie wyklucza­ją, że znajdą się w areszcie pod sfingowanymi zarzutami. Zresztą - dodajmy - nazwiska potencjalnych więźniów już padały, pomysł „Norymbergi za Smoleńsk” istnieje. Tusk zmierza na kolejne przesłuchanie. Zdaniem Migalskiego państwo Kaczyńskiego wydaje się skore i gotowe iść drogą ukraińską i włączyć więzienie do repertuaru politycznego. Temu służy przejęcie TK i sądów, potem ordynacji wybor­czej i mediów. Jeśli ktoś stanie prezesowi na drodze, „nie zawaha się odebrać mu wolności i potraktować go tak, jak jego wschodni kolega potraktował Tymoszenko i innych przedstawicieli opozycji” - pisze Migalski.
   Od siebie dodam, że świadczy o tym także coraz więk­szy kaliber oskarżeń pod adresem opozycji, od niefra­sobliwości i lekceważenia procedur po zdradę, spisek i morderstwo, jak również przypominanie, że (może poza Mariuszem Kamińskim) nie ma świętych krów, wszyscy są równi wobec prawa, jak również wobec specjalnie utwo­rzonych instytucji „okołoprawnych”, takich jak komisja „weryfikacyjna” ministra Jakiego do spraw reprywatyzacji. A jeśli „zdradzieckie mordy” dojdą do władzy (najpewniej w drodze zamachu za pieniądze So­rosa), to czy ta nowa zwierzchność będzie również sprawiała krwio­żercze wrażenie? Zdaniem Migalskiego - tak. Mają o tym świadczyć słowa Wałęsy utrzymane w duchu „jak Kuba Bogu - tak Bóg Kubie”. Innych dowodów nie przytacza, bo liberalna opozycja ich tylu nie dostarcza, ale konkluzja jest jedno­znaczna: „Następne wybory rozstrzygną, kto zapełni cele na Rakowieckiej”.

Od pewnego już czasu w kręgach opozycyjnych toczy się dyskusja, jak potraktować przywódców IV RP po ich upadku? Po jakobińsku czy miłosiernie, w stylu Tuska? Do niedawna takie rozmowy wydawały się przedwcze­sne, a nawet śmieszne, ponieważ najpierw trzeba zdobyć władzę, wygrać wybory (jeśli to w ogóle będzie możliwe przy ewentualnie poprawionej ordynacji) i otworzyć ry­gle, które PiS po sobie pozostawi, na podobieństwo tych, jakie zmontowały reżimy w Ameryce Łacińskiej. Lipiec 2017 r. zmienił jednak sytuację - to, co wydawało się tak odległe, że aż niewyobrażalne, nagle stało się realne. „Uli­ca i zagranica” zmusiły władze do ustępstw, a one same wdały się w wojnę na górze. Myślenie o powojniu stało się więc uprawnione.
   Znany prawnik prof. Marcin Matczak wspomina rozmowy, w których padają pytania, czy uda się winnych obecne­go kryzysu ukarać? „Czy uda się »dać im nauczkę«, »wsadzić do pierdla«”. Skoro PiS zastąpił sędziów wybranych dublerami, należy wyrzucić dublerów, nie bacząc na kon­stytucję, rozwiązać sąd konstytucyjny i zastąpić nowym etc. Niestety, profesor chce nas pozbawić tej satysfakcji. Mówi, że warto być frajerem. Rozróżnia on sprawiedliwość proceduralną, zgodną z prawem, i sprawiedliwość mate­rialną, czyli każdemu to, na co zasłużył. Ta pierwsza jest trudniejsza, szanuje na przykład domniemanie niewin­ności, ta druga zaraz po aresztowaniu pozwala ministrowi Ziobrze stwierdzić, że aresztowany chirurg nikogo już życia nie pozbawi. Sprawiedliwość proceduralna przeszkadza władzy, która mówi wtedy o „imposybilizmie prawnym”.
   Próby realizacji sprawiedliwości materialnej kosztem sprawiedliwości proceduralnej kończyły się zawsze ka­tastrofą - ostrzega Matczak. Nie można leczyć dżumy cholerą. „Osiągnięcie prawdziwej sprawiedliwości ma­terialnej jest możliwe wyłącznie poprzez bezwarunkowe realizowanie sprawiedliwości proceduralnej”, w zgodzie z wymogami konstytucyjnymi. Zmaganie się z imposybilizmem prawnym będzie żmudne, ale daje szansę, że kryzys praworządności już się w Polsce nie powtórzy - kończy Marcin Matczak, i dodaje: „Styl, w jakim nasze państwo w przyszłości ukarze winnych obecnego kryzysu prawne­go, będzie miał wpływ na to, czy i jak szybko uda się przy­wrócić po nim porządek” („Dlaczego warto być frajerem”, „Tygodnik Powszechny” 26).
   Niestety, wygląda na to, że profesor ma rację. Zasada oko za oko, ząb za ząb, jest kusząca, pokusa linczu - sil­na, zaspokaja instynkty, ale stanowi najgorszą zapowiedź na przyszłość. Lepiej być frajerem niż Robespierre’em.
Daniel Passent

W tunelu

Byłem w Juracie. Tak, tak, wła­śnie tego dnia, gdy wczaso­wicze, korzystając z pięk­nej pogody (Błaszczak), po raz pierwszy wyprowadzi­li świeczki na spacer pod wiadomą rezydencję. Policja stała wszędzie. Legitymowała niektórych kierowców, a zgroma­dzonych prosiła, aby się rozeszli. - Nie ma tu żadnego pana prezydenta - powtarzał na okrągło funkcjonariusz z poli­cyjnego wozu. Jakaś dziewczyna zaczęła się śmiać: - Cha, cha, nie ma pana prezydenta! Całą watahę mundurowych musieli ściągnąć, żeby nam przypomnieć to, co wiemy od dwóch lat? Tak to wyglądało 21 lipca.
   Na Hel jechałem pociągiem. Lubię. Latem bywa tłoczno, to fakt, ale z całą Polską można się wtedy spotkać. Na kole­jowych torach ojczyzna jak w pigułce się pojawia i często mnie rozpoznaje z róż­nych komedii Staszka Barei. Są wspólne zdjęcia i rozmowy, a ludzie uśmiechnięci i życzliwi. Tak było do niedawna. Teraz jednak, w związku z procedowaniem rozwałki trzeciej władzy, rząd wprowadził - dla wszystkich mu niechętnych - nowe kryteria etyczne i estetyczne. Jeszcze wio­sną walizkę na półkę pomagała mi wsta­wić para inteligentnych, wesołych studentów - dziś PiS nazywa ich cyniczną agenturą opozycji pachnącą bolszewizmem. W bezprzedziałowym wagonie też same zdradziec­kie mordy i wyprane z patriotycznych uczuć kanalie. Facet w okularach przy stoliku rozmawia z kumplem po niemiec­ku, choć przed chwilą do kelnera mówił po polsku. 20-latka w kącie czyta „New York Timesa”, a w nim instrukcję Donal­da Tuska, jak obalić demokratycznie wybrany rząd PiS. Ani chybi ubecka wdowa. Nagle cały wagon słyszy: - Rozstrzelać to demonstrujące bydło! Niektórzy, przerażeni, aż się ze­rwali z miejsc. Podniósł się też starszy pan: - Przepraszam państwa, przyjaciel mi wysłał komentarz wielkiego huma­nisty lubelskiego UMCS na temat obywatelskich protestów. Nie mogłem się powstrzymać.
   Z żalem, ale musiałem wysiadać. Mocowałem się z klam­ką, gdy poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. To był konduk­tor pan Józef, znam go, porządny gość. Przepraszam, teraz to oczadziały zdrajca i prowokator drący japę na ulicach. - Pomogę, panie Stanisławie, ciężka ta pana walizka - powiedział. Pomyślałem, że jako komunistyczny pieszczoszek i cuchnący nienawiścią ateista powinienem tę pomoc przyjąć.
   Wiele razy widziałem, jak tragicznie bije ten nasz polski zegar historii. Nie mam złudzeń, bo zaczynało się zawsze tak samo. Od epitetów i brudnego szczującego języka. Od znieważania protestujących. Od szowinizmu i ksenofo­bii. W Marcu ’68 Gomułka mówił o awanturniczej anarchii „michników” i „dajczgewandów”, inspirowanych przez imperialistów z Wall Street i Białego Domu. Dla I sekretarza PZPR polski inteligent był „człowiekiem o moralności alfonsa”. Dwa lata później mieliśmy masakrę na Wybrzeżu.

W 1981 r. generał Jaruzelski ogłaszał stan wojenny. Oto kilka cytatów z jego przemówienia złożonych w ca­łość: Przez każdy zakład pracy, przez wiele polskich domów, przebiegają linie bolesnych podziałów. Atmosfera nie­kończących się konfliktów, nieporozumień, nienawiści sie­je spustoszenie psychiczne. Akcje protestacyjne są normą. Nie mamy prawa dopuścić, aby zapowiedziane demonstra­cje stały się iskrą, od której zapłonąć może cały kraj. Instynkt samozachowawczy narodu musi dojść do głosu. Awan­turnikom trzeba skrępować ręce, zanim wtrącą ojczyznę w otchłań bratobójczej walki. Trzeba zapewnić poszano­wanie prawa i porządku, zagwarantować bezpieczeństwo osobiste każdemu, kto chce spokojnie żyć i pracować.
Jestem pewien, że Jarosław Kaczyński pamięta to prze­mówienie. Więcej - kiedyś może je wygłosić.
Stanisław Tym      

PS 24 lipca prezydent Andrzej Duda zawetował dwie ustawy - o KRS i SN. Błysnęło światełko w tunelu? Hm... PiS jest nieprzewidywalny w czynieniu zła.

Zdradzieckie mordy - łączcie się!

Adrian opuścił przedpokój Prezesa i udał się w nieznanym kierunku. Czy tylko na chwilę?

Kiedy mój wnuk był mały, stanowczo domagał się w łóżku przed zaśnięciem jakiejś historyjki. Szybko wyczerpałem swój zapas opowieści i po jakimś czasie zacząłem mocno przynudzać. Ciągnąłem jakąś historyjkę o rycerzu, który jechał i jechał na koniu, przez las, przez pole, licząc na to, że mały zaśnie, zanim wymyślę zakończenie. Kiedy poinformowałem, że właśnie wjechał do wsi, Jaś otworzył oczy i powiedział: „Aż tu nagle...”.
Coś takiego przydarzyło nam się ostatnio. Pisowski walec toczył się wartko do przodu, rozjeżdżając konstytucję i sądownictwo, opozycja dzielnie walczyła, suweren szykował się lub był na waka­cjach. Wszystko jak zwykle. Aż tu nagle. Tłumy na ulicach, młodzi ludzie, nie tylko w dużych miastach, a na koniec jak grom z jasne­go nieba dwa weta. Ciekawa sprawa z tymi wetami. Co właściwie powodowało prezydentem? Oczywiście masowe protesty zrobiły swoje, ale - zwłaszcza w świetle zapowiedzi, że niedługo przed­stawi własne projekty - ważne jest, co konkretnie mu się w tych ustawach nie podobało.

Otóż nie mam zbyt dobrych wiadomości. W swoim telewizyj­nym orędziu wspomniał wprawdzie o konieczności zgodności ustaw z konstytucją (!), ale zaraz potem podpisał ewidentnie niekonstytucyjną ustawę o sądach powszechnych. Ustawę o KRS zawetował, ale tylko dlatego, że poprawki wprowadzającej wybór sędziów do KRS większością 3/5 nie otrzymał w formie odrębnej ustawy, tylko jako dołączoną do ustawy o Sądzie Najwyższym (tak wymyśliły chytruski z PiS, sądząc, że w ten sposób przymuszą prezydenta do podpisania tej ostatniej). Gdyby dostał ją odręb­nie - łamiąca konstytucję ustawa o KRS zostałaby też podpisana.
I wreszcie Sąd Najwyższy - istnieje niestety uzasadnione podej­rzenie, że tu oburzenie pana prezydenta wywołała nie tyle niezgodność z konstytucją (no, może ewentualnie przerwanie kadencji prezes Gersdorf), ile fakt, że podpisując tę ustawę, podpi­sywał wyrok na siebie. Z jej zapisów wynikało bowiem, że o wszystkim decydował będzie Ziobro, a prezydent oskarżany słusznie o to, że jest notariuszem Kaczyńskiego
stanie się także notariuszem Ziobry! Tak to „genialny” strateg Kaczyński zmusił Andrzeja Dudę do zawetowania także i tej ustawy. Niebezpieczeństwo polega jednak na tym, że być może wystarczy pozostawić na stanowisku prezes Gersdorf, a wszędzie tam, gdzie wpisano „minister sprawiedliwości”, wpisać „Prezydent Rzeczypospolitej”, i dramatycznie niekonstytucyjna ustawa nagle odzyska blask w oczach pana prezydenta. Być może kraczę, ale opozycja musi zachować czujność i przede wszystkim przygo­tować własne projekty zawetowanych ustaw, aby w razie, gdyby spełnił się ten gorszy scenariusz, mieć z czym wyjść do ludzi.
Na razie wiemy tylko tyle, że Adrian opuścił przedpokój Prezesa i udał się w nieznanym kierunku. Być może do Pałacu Prezydenc­kiego, a może wyszedł tylko na chwilę i zaraz wróci.
Na koniec prezydent i pani premier zafundowali nam pojedynek na orędzia. Czujny internet natychmiast znalazł odpowiednią nazwę dla tego spektaklu: „Orędź Warsaw Festival”. I tyle z życia władzy. Przejdźmy do opozycji.

Nic nie napełnia serca takim smutkiem, jak symetria - „Nędznicy” (Victor Hugo). Taki tajemniczy wpis pojawił się na Twitterze. Pewnie nikogo by nie zainteresował, gdyby nie nazwisko autora wpisu - a był nim Donald Tusk. Niektórzy podejrzewali, że szef Rady Europejskiej, przywalony problemami i krytyką płynącą z rodzinnego kraju, uprawia swoisty eskapizm, oddając się medytacjom i melan­cholijnym rozważaniom. Nic bardziej błędnego! Po prostu Tusk czyta POLITYKĘ. W niej to bowiem jakiś czas temu ukazała się analiza poli­tycznych postaw Polaków pióra M. Janickiego i W. Władyki „Pożytecz­ni symetryści”. Autorzy zauważają, że wielu Polaków cierpi na swoistą schizofrenię. Zgadzają się mianowicie z tezą, że PiS niszczy funda­menty demokratycznego państwa i koniecznie trzeba odsunąć go od władzy - czyli PiS nie popierają - ale opozycja też jest diabła war­ta, nie ma programu i sporo za uszami, więc na nią też nie zagłosują.

Skutek jest taki, że choć jak najbardziej są za odesłaniem PiS do ław opozycji, swoją postawą mogą sprawić, że PiS będzie rządził przez kolejną kadencję. Autorzy nazywają tę postawę symetryzmem, a jej wyznawców - symetrystami, i postawy tej rzecz jasna nie pochwalają. Oczywiście Donald Tusk - pod pozorem cytatu z Victora Hugo, ale przecież nie z nami te numery - znowu wtrącił się w polskie sprawy wewnętrzne, nic więc dziwnego, że prezydent Duda odmówił mu prawa łaski w postaci spotkania i wymiany poglą­dów na tematy interesujące obie strony. Mnie, jak sądzę, spotkanie z prezydentem nie grozi, mogę więc spokojnie przyłączyć się do kry­tyki symetryzmu i symetrystów. Całkowicie zgadzam się z Janickim i Władyką, że jest to postawa szkodliwa także dla samych symetry­stów, którzy poniewczasie zorientują się, że jednak trzeba było wy­brać mniejsze zło.

Zgadzając się z oboma znakomitymi analitykami, jako polityk mu­szę jednak zadać pytanie: i co dalej? Parafrazując Marksa: obaj pa­nowie tylko objaśniają sytuację, rzecz jednak w tym, aby ją zmienić. Młodszym czytelnikom wyjaśniam, że Karol Marks nie był komikiem, jednym z braci Marx ani tym od Marks&Spencer, ale XIX-wiecznym ekonomistą i myślicielem, kiedyś uważanym za wybitnego. Dziś wiemy, że była to opinia błędna, bo nie przewidział ani pojawienia się bolszewików w Rosji, ani postbolszewików, czyli PiS, w Polsce. Zostawmy więc Marksa, ale pytanie pozostaje aktualne: co powinna zrobić opozycja, aby symetryści stali się mniej „symetryczni” w swo­ich ocenach? Powtarzam to od roku, więc co mi szkodzi powtórzyć to jeszcze raz. Po pierwsze, utworzyć komitet porozumiewawczy partii opozycyjnych, także z udziałem lewicy pozaparlamentarnej.
Po drugie, przystąpić do pracy nad ustawami odbudowującymi ustrój demokracji liberalnej po rządach PiS, pamiętając, aby wyciągnąć wnioski także z własnych błędów. Po trzecie, utworzyć Społeczny Trybunał Konstytucyjny i kierować tam budzące wątpliwości konsty­tucyjne ustawy PiS. Realizacja pkt. 2 i 3 pozwoli opozycji przenieść grę na własne boisko, bo na razie gra na pisowskim. Po czwarte, przy­gotować warianty postępowania na wypadek manipulacji ordynacją wyborczą przez PiS. Hasło na dziś i jutro: „Zdradzieckie mordy wszyst­kich miast i wsi - łączcie się!”.
Marek Borowski

To lato na lata

Wszyscy interesujący się polityką mają teraz zagwozdkę: jak zinterpretować podwójne weto prezydenta Andrzeja Dudy? Spory - także w tym numerze - dotyczą zarówno motywów zaskakującej decyzji prezydenta, jak i, przede wszystkim, jej skutków. Pierwszy dylemat - czy chodzi tu o ustawkę, czy też Duda naprawdę samodzielnie, bez konsultacji i bez zgody prezesa zawetował dwie z trzech sądowych ustaw - dość szybko zyskał rozwiązanie. Nerwo­we wypowiedzi licznych polityków PiS, a wreszcie samego Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry, nie zostawiły wątpliwości: on naprawdę to zrobił! Ale jeśli tak, to dlaczego? Tu od razu objawiły się trzy podstawowe pakiety interpretacyjne: zewnętrzny, wewnętrzny i osobisty. Zwolennicy pierwszego mówią, że Duda cofnął się wobec spektakularnej, zewnętrznej presji„ulicy i zagranicy'; wykazując przy tym rozsądek i refleks, jakich wyraźnie zabrakło kierownictwu partii, i prawdopodobnie ratując koleżeństwo przed znacznie większymi kłopotami. Druga interpretacja sprowadza całe zajście do rozmiarów wewnętrznej rozgrywki między Ziobrą i Dudą o wpływy, prestiż i do­stęp do ucha prezesa. Trzecia szuka wyjaśnień głównie w psycholo­gii i emocjach Andrzeja Dudy: że dosyć miał lekceważenia, że bał się ostatecznej kompromitacji w bliskim mu środowisku prawniczym, że uległ naciskowi zażenowanych przyjaciół, rodziny, współpracow­ników, biskupów. Wariant czwarty, że mogło chodzić o obronę zasad państwa prawa, pod uwagę nie był brany.

W zależności od tego, jaki wybierze się interpretacyjny miks, różne będą prognozy dotyczące skutków prezydenckiego weta: od oczekiwania wielkiego zwrotu w polskiej polityce, nawet utworzenia „partii prezydenckiej"; poprzez jakąś formę politycznej autonomii Dudy, aż po pokajanie się i powrót „Adriana" do przedpo­koju prezesa. Grzegorz Schetyna weto Dudy traktuje jako zdarzenie ważne i obiecujące, deklaruje nawet wolę współpracy przy pisaniu nowych ustaw reformujących sądownictwo, ale też swoją osta­teczną ocenę uzależnia od kolejnych kroków prezydenta. Senator Marek Borowski uważa, że jeśli tylko prezydent w nowych ustawach otrzyma część prerogatyw, jakie w starych zapisał sobie Zbigniew Ziobro, zapewne zaakceptuje faktyczną likwidację niezależnego sądownictwa i - jak czynił to poprzednio - bez oporów złamie konstytucję. Ogólnie, co rozsądniejsi politycy opozycji starają się studzić euforię, jaką u wielu uczestników lipcowych demonstracji wywołał niespodziewany, choć niepełny, sukces akcji „trzy razy weto" Bo wciąż najbardziej prawdopodobny wydaje się jednak scenariusz powrotu Dudy do szeregu (choć tym razem - pierwsze­go). Opozycja, jeśli tylko nieopatrznie i przedwcześnie uzna dobre intencje prezydenta w roli reformatora, może się znaleźć w pułapce: ta sama ziobrowa trucizna wróci, tyle że z wypisaną na fiolce „osobi­stą gwarancją bezpieczeństwa" udzieloną przez nowego przyjaciela demokratów Andrzeja Dudę. I jak wtedy na nowo nawoływać do pro­testów? Trudna sytuacja, marsz po linie, bo jednocześnie nie sposób nie skorzystać z szansy, jaką dał opozycji jawny konflikt w obozie wła­dzy i wejście do politycznej gry urzędu prezydenckiego.

Pamiętam, że już po wyborze Andrzeja Dudy, a przed wyborami parlamentarnymi, w komentarzu pod zapożyczonym tytułem „Wasz prezydent, nasz premier" sam oddawałem się spekulacjom, jak korzystna dla polskiej polityki byłaby ewentualna kohabitacja mło­dego prezydenta - pierwszego polityka PiS, którego prezes nie może odwołać, i naturalnego pretendenta do schedy po Jarosławie - z niepisowskim rządem. Wtedy wydawało mi się to najlepszą szansą na jakieś pogodzenie „dwóch Polsk” poprzez wzajemne, wymuszone (tu siła większości, tam siła weta) dzielenie się władzą, ucieranie po­glądów i reform, równoważenie stref wpływów, rozdziału godności, szacunku. Gdyby PiS przegrał wybory parlamentarne, to wokół Dudy powstałby ośrodek koncentracji „obozu prawicy" osłabiając destruk­cyjną dla polskiej polityki rolę Jarosława Kaczyńskiego. To musiałoby zwiększyć poziom racjonalności w PiS oraz skłonność do kompromi­su w nie-PiS. Tamte spekulacje diabli wzięli; wybory parlamentarne oddały pełnię władzy Kaczyńskiemu, czego dramatyczne skutki widzimy i opisujemy od dwóch lat, wciąż nie mogąc ani uwierzyć, ani nadążyć. Ale, oczywiście, choćby w przyszłości (o czym pisze Wojciech Szacki) Duda mógłby odegrać rolę mediatora i moderatora, łącznika różnych sortów Polaków, także gwaranta przewidywalności (i stabilności psychicznej) polskiej polityki zagranicznej i obronnej. Taki ma urząd, takie konstytucyjne kompetencje, taką wciąż szansę. Weto Dudy jakoś ożywiło te martwe od dawna nadzieje, choć zapew­ne to całkowita iluzja, naiwność i miskalkulacja.

Można to zjawisko zrozumieć, bo akurat w tym samym czasie, gdy Andrzej Duda wypowiadał się jak poważny polityk, jego szef pokazał twarz szaleńca. Tak, mówię o tym samym co wszyscy, czyli o „zdradzieckich mordach" i zgadzam się, że to jedno z najważniej­szych zdań, jakie w życiu wypowiedział Jarosław Kaczyński. Jedyny dziś władca Polski zapewne niechcący potwierdził, że wobec opozy­cji żywi fizyczną wręcz pogardę, obrzydzenie, że w jego wykonaniu polityka przestaje wypełniać jakąkolwiek definicję jakkolwiek rozu­mianego dobra wspólnego, staje się narzędziem poszerzania władzy służącej zemście. Twarz Jarosława Kaczyńskiego, krzyczącego o ka­naliach i mordercach brata, mogła przerazić nawet część jego towa­rzyszy. Nie trzeba tu sięgać do historycznych analogii, żeby wiedzieć, jak niezrównoważony, podejrzliwy, nieufny i mściwy przywódca jest groźny dla swojego otoczenia. W partii tylko Duda może dać dziś ja­kąś ochronę bardziej ambitnym czy niezależnym osobowościom. Dla Zbigniewa Ziobry i Jarosława Kaczyńskiego Andrzej Duda już jest za­pewne „zdradziecką mordą" Jeśli się postara, może prezes okaże mu miłosierdzie, ale prezydent ma ten luksus, że wciąż może się sam po­litycznie ułaskawić. Co zrobi? Oto pytanie na lato, a pewnie i na lata.
Jerzy Baczyński

Prezydent zreformuje sądy?

Prezydent zapowiedział, że za dwa miesiące złoży w Sejmie własne, zgodne z konstytucją, projekty ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa. W miejsce tych zawetowanych. Weźmy za dobrą monetę jego chęci. Oto rady.

Ewa Siedlecka

Kluczem do reformy jest uwolnienie sądów od zwierzchnictwa ministra sprawiedliwości. Jeśli nadzór nad sądami powszechnymi będzie miał Pierwszy Prezes Sądu Najwyższego, zniknie szereg problemów związanych z niezawisłością sędziów i niezależnością sądów, które pojawiają się, gdy sądami administruje przedstawiciel rządu. Administrowania nie da się skutecznie oddzielić od wpływania na orzecznictwo. „Reforma sądownictwa” PiS sprowadziła się do zmian kadrowych.

Jeśli prezydent chce poprawić funkcjonowanie sądownictwa, powinien zaprosić do współpracy stowarzyszenia sędziowskie, samorządy prawnicze, rzecznika praw obywatelskich i prawnicze think tanki, które zajmują się tą tematyką od lat - jak Instytut Prawa i Społeczeństwa, Instytut Spraw Publicznych, Court Watch Polska, Fundację im. Batorego czy Fundację Helsińską. One od dawna przygotowują analizy i opracowania z diagnozą i receptami na poprawę. Prezydent dostał już przygotowany przez Stowarzyszenie lustitia projekt ustawy o KRS. To projekt, który odpowiada na publicznie zgłaszane postulaty PiS: by procedura wyboru sędziów do KRS (organu, który decyduje o kandydatach na sędziów i sędziowskich awansach) była bardziej demokratyczna i dostępna dla sędziów sądów rejonowych. lustitia proponuje, by sędziów do KRS wybierali wszyscy sędziowie w wyborach „powszechnych” Sędziowie rejonowi mieliby zagwarantowane 9 z 15 miejsc. Kandydatów zgłaszaliby sędziowie, samorządy zawodów prawniczych, uniwersyteckie wydziały prawa i grupa dwóch tysięcy obywateli.

Co zmienić w Sądzie Najwyższym? Prezydent zawetował ustawę, która rozwiązywała obecny SN, powoływała nowy, a sprawy kadrowe oddawała w ręce ministra sprawiedliwości. Nie wiadomo, jak to miałoby usprawnić prace SN. W SN nie ma przewlekłości, rocznie rozpatruje tyle spraw, ile do niego wpływa. Ale w ramach reformy mógłby on dostać prawo dawania powszechnie obowiązującej wykładni ustaw. Ani Trybunał Konstytucyjny, ani SN tego prawa nie mają, bo przez lata jeden blokował drugiemu przyznanie takiej kompetencji. A przydałaby się.

Jak chodzi o sądownictwo powszechne, pisowska myśl jest taka: jeśli rząd przejmie całkowitą kontrolę nad sądami, to nakaże, by było sprawnie i sprawiedliwie. Tę wizję suweren właśnie odrzucił w ulicznych protestach. Problem z przewlekłością jest - ale demonizowany. Według unijnych badań „Europejska Tablica Wymiaru Sprawiedliwości” Polska jest w środku tabeli, jeśli chodzi o długość trwania postępowań. By procesy były sprawniejsze, trzeba zmniejszyć różnice w obciążeniu pomiędzy poszczególnymi sądami i sędziami. Zwalniające się etaty należy przekazywać tam, gdzie obciążenie jest największe. Decyzje w tej mierze trzeba przekazać prezesom sądów apelacyjnych, którzy znają potrzeby swojej apelacji. KRS obliczyła, że zwiększyłoby to wydajność sądów o 20 proc. A w ciągu czterech lat obsadzono by 2 tys. etatów, czyli 1/5 wszystkich. Poza tym do orzekania powinni wrócić sędziowie delegowani do Ministerstwa Sprawiedliwości. Jest ich ponad 250 i blokują etaty w sądach. Ich obecność w organie władzy wykonawczej narusza zasadę trójpodziału. A posada w ministerstwie to sposób władzy wykonawczej na korumpowanie sędziów.

Należy zwiększyć liczbę asystentów sędziów. Drogą do zawodu nie powinna być asesura (jak chce PiS), bo jeśli sądzą osoby, które nie mają gwarancji niezawisłości, to nie można mówić o sprawiedliwym i bezstronnym sądzie. Sędzią powinno się zostawać po kilkuletnim stażu na stanowisku asystenta i egzaminie sędziowskim.
Trzeba zmniejszyć obciążenie sędziów sprawozdawczością i znieść dzisiejszą metodę oceniania jakości pracy przez „załatwialność”. To powoduje, że sędziowie skupiają się na tym, jak pozbyć się sprawy. Do walki z przewlekłością służą już skarga i możliwość uzyskania odszkodowania.
Ale też czasem (może często?) szybkość szkodzi sprawiedliwości. Więc nie róbmy z niej fetyszu.

Należy zapobiegać uciekaniu doświadczonych sędziów z sądów rejonowych do wyższych instancji. Trzeba więc przywrócić tzw. awans poziomy, związany z wyższą płacą mimo pozostania na tym samym stanowisku. Można też ujednolicić tytuły sędziowskie: wszyscy mogliby być „sędziami sądów powszechnych”. Należy bardziej ograniczyć możliwość uchylania wyroku przez sądy odwoławcze i zwracania ich do pierwszej instancji. Sąd odwoławczy powinien prowadzić normalne postępowanie dowodowe albo samodzielnie ocenić zebrane wcześniej dowody, a nie cofać sprawę do pierwszej instancji.

Trzeba popularyzować mediacje i ugody. Wprowadzić system przedsądowej pomocy prawnej z prawdziwego zdarzenia. Zarówno organizacje pozarządowe, jak i RPO sygnalizują, że to, co wprowadził rząd PO ponad dwa lata temu, się nie sprawdza, bo z pomocy może korzystać tylko część potrzebujących. Dzięki sprawnemu systemowi poradnictwa do sądów mogłoby trafić przynajmniej kilkanaście procent spraw mniej.
I sprawa uspołecznienia wymiaru sprawiedliwości: nie ma przeszkód, by proste, wykroczeniowe sprawy sądzili nie sędziowie, ale wybrani w wyborach samorządowych obywatele z wykształceniem prawniczym.

Wreszcie postępowania dyscyplinarne, czyli oczko w głowie PiS. Dziś w pierwszej instancji sądzą sądy apelacyjne, w drugiej - Sąd Najwyższy. PiS chce osobnej Izby Dyscyplinarnej SN. Sądzić miałaby wszystkich przedstawicieli zawodów prawniczych. I to nie jest zły pomysł. Ale w składach sądzących powinni być przedstawiciele wszystkich prawniczych profesji, delegowani przez swoje samorządy i losowani do konkretnych spraw. Takie rozwiązania są w wielu krajach, choćby w USA. Mogą być też ławnicy. Warunkiem, by te zmiany nie naruszały zasady trójpodziału władzy, jest przekazanie administrowania sądami Pierwszemu Prezesowi SN. Jeśli to on, a nie minister będzie przenosił sędziów, likwidował i powoływał sądy, kontrolował sprawność pracy i składał wnioski dyscyplinarne - nie będzie zarzutów o polityczność tych decyzji. Oczywiście pod warunkiem, że nie będzie on - jak to zapisał PiS w swojej ustawie o SN - partyjnym nominatem.
Jeśli prezydent skieruje takie projekty do Sejmu, PiS będzie musiał obywatelom wytłumaczyć, dlaczego ich nie chce.
I to będzie pouczające.

Opór powinien trwać

Prezydent Andrzej Duda zaskoczył wszystkich: i protestujących, i macierzy­stą partię, i opozycję. W poniedziałek, jeszcze przed zapowiedzianymi konsulta­cjami z Pierwszą Prezes Sądu Najwyższego
szefem Krajowej Rady Sądownictwa, za­wetował dwie z trzech ustaw „sądowych”:
Sądzie Najwyższym i o KRS. Pierwsza miała prowadzić do wymiany sędziów i reorgani­zacji Sądu Najwyższego. Druga zapewniała partii rządzącej władzę nad nominacjami sę­dziów. Nie zawetował trzeciej ustawy, dzięki której minister sprawiedliwości jednooso­bowo obsadzi na nowo kierownictwa sądów wszystkich szczebli, dzięki czemu zyska kon­trolę nad tym, którzy sędziowie będą sądzić sprawy z jakichkolwiek powodów ważne dla PiS. Weto jest niewątpliwie zaskoczeniem, co widać było po minach polityków PiS wezwanych do siedziby partii natychmiast po jego ogłoszeniu przez prezydenta. Byli wyraźnie zdezorientowani.

Skąd te weta? Zapewne złożyło się na to kil­ka rzeczy. Wielotysięczne protesty w całej Polsce pokazały, że przekroczona została granica arogancji władzy i destrukcji pań­stwa. Prezydent powołał się też na rozmowę ze swoją doradczynią Zofią Romaszewską, wielką postacią podziemnej peerelowskiej opozycji, która wspomagała go w kampanii prezydenckiej. Zacytował jej słowa: „Panie Prezydencie, ja żyłam w państwie, w którym Prokurator Generalny miał nieprawdopodob­nie silną pozycję i w zasadzie mógł wszystko, nie chciałabym z powrotem do takiego państwa wracać”. W ustach zwolenniczki PiS to słowa najmocniejsze z możliwych: porów­nała Polskę budowaną przez PiS do PRL.
   Ale ważnym elementem decyzji prezy­denta Dudy może być publiczne upokorze­nie, jakie zafundował mu PiS. Prezydent nie godził się, by sędziów, którzy mają ocaleć z czystki w Sądzie Najwyższym, wskazywał minister sprawiedliwości-prokurator gene­ralny Zbigniew Ziobro. Chciał sam być tym wskazującym. I PiS wprowadził taką popraw­kę. Tyle że sędziów nadal ma wskazywać prokurator Ziobro, a prezydent jedynie ich powoływać. Przyjęcie tej poprawki było de­monstracyjnym pokazaniem prezydentowi jego miejsca w szeregu. Weto stało się więc kwestią honoru. Wreszcie, nie można wyklu­czyć, że Andrzej Duda po prostu poważnie potraktował swoją rolę strażnika konstytucji.
   Choć przeczy temu fakt, że zdecydował się podpisać trzecią ustawę: o ustroju sądów powszechnych, która podważa ich nieza­leżność i godzi w niezawisłość sędziowską. Zmierza ona do wytworzenia w sądach sytuacji, którą mamy dziś w prokuraturze: wszelkich sprawach kadrowych decyduje minister-prokurator generalny i jego ludzie. Będzie więc jak w prokuraturze: odbieranie spraw sędziom, którzy chcieliby je rozstrzy­gnąć nie po myśli władzy. Ustawa przewiduje odpowiednie do tego narzędzia.

Dlatego protesty obywatelskie nie straciły sensu i opór powinien trwać. Przeciwnie: skoro okazało się, że mają wpływ na wła­dzę - trzeba ich używać w obronie resztek demokratycznego państwa prawa. Tym bardziej że PiS zapewne ponownie uchwali zawetowane przez prezydenta ustawy o SN KRS, tyle że w nieco zmodyfikowanej wersji. Np. zrezygnuje z przepisu o wskazywaniu przez ministra-prokuratora Ziobrę, który sędzia może zostać w Sądzie Najwyższym.
tym razem uchwali ustawy porządnie, bez mylenia numerów przepisów i bez pomyłki w liczbie kandydatów na I prezesa SN. Mogą one wrócić na biurko prezydenta szybciej, niż się wydaje.
   Teraz żądania należy kierować pod ad­resem parlamentu. By kolejną nowelizacją przywrócił rolę samorządowi sędziowskiemu przy mianowaniu sędziów i przy wyborze prezesa sądu. By zachował dotychczasową Krajową Radę Sądownictwa z jej uprawnie­niami. I nie zmieniał ustawy o Sądzie Najwyż­szym tak, by móc się pozbyć orzekających tam dziś sędziów. Demonstrować można pod biurami poselskimi PiS i pod sądami, żeby okazać sędziom poparcie. 9 sierpnia Sąd Najwyższy wyda wyrok w sprawie pra­womocności ułaskawienia Mariusza Kamińskiego. Mimo że jest związany odpowiedzią, jakiej na pytanie prawne udzielił mu skład siedmioosobowy TK (że ułaskawienie nie wy­wołało skutków prawnych), PiS będzie naci­skał. 12 września SN zdecyduje zaś w sprawie prawomocności wyboru Julii Przyłębskiej na prezesa TK. Jeszcze w sierpniu może po­kazać się nowy projekt ustawy o SN.

Największym sukcesem obywateli nie jest to, że prezydent zawetował dwie z trzech ustaw po ich protestach, ale to, że się obudzi­li i spontanicznie wyszli na ulice w proteście. Weto prezydenta wzmocni w nich siłę, bo uwierzą, że mogą być skutecz­ni. Przełamany został podział pokoleniowy, tak jak w 1980 r. zasypano podział na robot­ników i inteligencję. O wspólnym działaniu zaczęła chyba wreszcie na serio mówić opozycja. Możliwe, że PiS, doko­nując destrukcji demokratycznego państwa prawa i mobilizując młodych, uruchomił proces autodestrukcji. PiS boi się suwerena, szczególnie młodych. Skompromitował się, nazywając protestujących „upiorami bolsze­wickimi, ubeckimi wdowami, oczadzonymi pożytecznymi idiotami” (senator Waldemar Bonkowski) czy „spacerowiczami i turystami” (szef MSWiA Mariusz Błaszczak).
   Nie pierwszy raz PiS atakuje demonstran­tów, ale po raz pierwszy dotknęło to ludzi młodych, którzy nie wpisywali się dotąd w spór PiS kontra antypis. Obrażając, uczynił ich swoimi przeciwnikami. I niewykluczo­ne, że zachęcił do czynnego włączenia się w życie publiczne, czego do tej pory unikali, kontestując „system”.
   Młodzi mają teraz swoją rewolucję. Taką, jak ich rodzice i dziadkowie w latach 80. Po­czuli siłę i rację. To może sprawić, że zaczną brać czynny udział w życiu publicznym.
Może uruchomić się mechanizm eskalacji: PiS, urażony po porażce, zaostrzy kurs, by pokazać, że się „nie cofnie”. Obywatele raz obudzeni nie dadzą się zagnać do domów. Tym bardziej że we wrześniu wchodzi w życie reforma oświaty. A potem reforma szkol­nictwa wyższego ograniczająca autonomię wyższych uczelni. Ta lekcja obywatelskości powinna procentować.
Ewa Siedlecka


Bój Polaków Europejczyków

PiS demontuje bezpieczniki chroniące nasze państwo prawa. Ma plany wobec mediów prywatnych i organizacji pozarządowych, niezakończone zostały zmiany w sądownictwie. Na razie PiS potknął się o protesty, w tym ludzi młodych, oraz o weto prezydenta Dudy.

Trwająca przez ostatnie miesiące destrukcja państwa prawa nasilała konflikt rządu z Komisją Europejską i Radą Europy.
W najbliższych miesiącach stosunek do integracji będzie coraz mocniej dzielił Polaków. Jedni przypomną sobie, dlaczego Polska jest w Unii i za jakimi wartościami się opowiada. Inni ulegną pisowskiej nacjonalistycznej retoryce. Pytanie, jak bardzo uda się PiS osłabić proeuropejskie nastroje Polaków?
   Słyszeliśmy od polityków PiS, że wprowadzane zmiany w sądownictwie nie różnią się od istniejących w innych krajach. Nie wiadomo więc, dlaczego KE ingeruje w nasze sprawy. Suwerenność jest wtedy, mówią, kiedy każdy decyduje, co robi u siebie i jakie zmiany wprowadza. Polska jest dumnym krajem, nie pozwoli na upokarzanie i naruszanie swojej niezależności. A tak naprawdę, argumentują, to stara Unia odwraca się od Polski, chcąc ją wyrzucić na margines, ze zwykłej niechęci do rządu w Polsce. PiS chce tylko dobrej zmiany w sądownictwie i dba o bezpieczeństwo Polaków
przekonują.

Tymczasem Komisja Europejska od dłuższego czasu ostrzegała polski rząd przed podejmowaniem działań niszczących państwo prawa. Teraz, po ataku na Sąd Najwyższy, wchodzimy w kolejną fazę konfliktu z instytucjami unijnymi. Weto prezydenta konflikt ten tylko rozciągnie w czasie. Mimo pojednawczych gestów Andrzeja Dudy wobec krytyków zmian w sądownictwie rząd będzie nadal budował w kraju poparcie dla swoich działań. Będzie sięgał do haseł o zagrożonej suwerenności, argumentując, że Polska to kraj „sielski i anielski”, a jacyś biurokraci w Brukseli chcą to zniszczyć. Do tego chcą nas zmusić do przyjęcia imigrantów, którzy są potencjalnymi terrorystami. I nie ma znaczenia, że to wszystko nieprawda. Ważne, że trafia na podatny grunt tej części społeczeństwa, która obawia się obcych. PiS będzie nadal argumentował, że Unia nas szantażuje, grożąc zmianami w przyszłym budżecie unijnym, co dotknie wielu korzystających z jego dobrodziejstw. Osobny wątek, ciągle wykorzystywany przez Jarosława Kaczyńskiego, to zdrada opozycji i dziennikarzy „donoszących” na Polskę za granicę. Tak jakby nikt nie wiedział, dzięki mediom, co PiS wyrabia z naszą demokracją. To wątek wdzięczny, mający długą tradycję i silne osadzenie w czasach komunistycznych. Jak ten język wpływa na poglądy Polaków?

Obecnie nasze członkostwo w Unii Europejskiej popiera 88 proc. badanych. Co więcej, ostatnio nastąpił wzrost poparcia dla integracji (dane CBOS, 2017 r.). Koniec kryzysu ekonomicznego w Europie i obserwacja możliwych konsekwencji brexitu spowodowały wzrost akceptacji Unii w wielu krajach. Co więcej, w Polsce wzrosło też poparcie dla zacieśnienia i pogłębienia integracji - wzrost z 39 proc. w 2015 r. do 48 proc. obecnie. Istotna cześć elektoratu PiS (41 proc.) również akceptuje dalsze pogłębianie integracji. Rządy partii Kaczyńskiego swoją retoryką nie osłabiły dotąd poparcia dla integracji - a wywołały nawet w opinii publicznej efekt odwrotny. Podobnie wstępne działania Komisji Europejskiej i przyjęcie przez nią w ubiegłym roku krytycznej opinii o stanie praworządności w Polsce nie osłabiło proeuropejskiego
nastawienia Polaków. Prawdopodobnie niewiele osób wiedziało o stanowisku Komisji czy o debatach o Polsce w Parlamencie Europejskim. Nie odbiły się w opinii publicznej dużym echem.
   Kolejne, bardziej zdecydowane kroki Komisji zostaną niewątpliwie wykorzystane przez PiS do budowania dystansu wobec instytucji unijnych. Dotychczas Komisja i Parlament Europejski budziły dużo większe zaufanie Polaków niż własne rządy. Wstępując do UE, Polacy traktowali nasze członkostwo jak ważny gwarant demokracji - parasol ochronny nad państwem prawa, który ograniczy zapędy nieodpowiedzialnych polityków. Dziś wiele osób to sobie przypomina. Gdy tak trudno obronić demokrację przed pisowskim walcem, to jego działania mogą zostać ograniczone przez zobowiązania zapisane w traktacie akcesyjnym. Wiedzieliśmy, przystępując do Unii, że jest ona wspólnotą wartości,
do takiej Unii wchodziliśmy.

Groźba polexitu wisi jednak nad nami. Zmiana konstytucji, jeśli do niej dojdzie, może być okazją dla eurosceptycznego rządu do wpisania kilku zdań otwierających furtkę do wyjścia Polski z Unii. Ciekawe też, jak argumenty obozu władzy wpłyną na poglądy Polaków. Stosunek rządu do integracji europejskiej jest bowiem znany badanym - istotna grupa sądzi, że rządzący chcą bądź wyjścia Polski z Unii (17 proc.), bądź ograniczenia integracji (32 proc., CBOS). Takie postrzeganie intencji rządzących, pomimo oficjalnych zapewnień, że nie będzie polexitu, niepokoi wiele osób, również niektórych członków PiS.
   Eurosceptyków nie ma w Polsce tak wielu. Do przeciwników Unii można zaliczyć około jednej czwartej Polaków. Nie jest to jednak dużo więcej niż w wielu krajach Unii, gdzie sceptycyzm jest też silnie obecny i ma takich swoich reprezentantów politycznych, jak Le Pen we Francji czy Wilders w Holandii.
Autorzy niedawnego raportu dla Fundacji Batorego piszą o „płytkim poparciu” dla integracji. I wskazują na obecność w naszym społeczeństwie obaw przed obcymi. Również badania Jakuba Bierzyńskiego publikowane na łamach POLITYKI (27) pokazują, jak ważna jest kwestia uchodźców i jaki może mieć negatywny wpływ na stosunek Polaków do Unii.
   Czy polska grupa eurosceptyków znacząco wzrośnie w wyniku konfliktu z Brukselą o państwo prawa? W konflikcie tym PiS będzie straszył uchodźcami i budował dystans do instytucji unijnych. Obóz Kaczyńskiego wie, że uchodźcy budzą lęk w naszym jednorodnym społeczeństwie, więc będzie podsycał ten strach, a w konsekwencji
niechęć do Komisji.

Głosowaliśmy za wejściem do Unii, ponieważ chcieliśmy stanowić część Zachodu, wejść na stałe do tej wspólnoty cywilizacyjno-kulturowej. Unia oznaczała dla nas pokój i bezpieczeństwo kraju. Dziś podkreślamy swobodę podróżowania, pracy oraz takie wartości, jak prawa człowieka i demokrację (Eurobarometr, 2017 r.). Nie są to wartości, z których łatwo zrezygnujemy, zwłaszcza młodzi. Niedługo rozpocznie się prawdziwa batalia o miejsce Polski w Unii. Będzie to wielkie wyzwanie dla nas wszystkich.
Lena Kolarska-Bobińska

1 komentarz: