wtorek, 3 listopada 2015

Imposybilizm Jarosława Kaczyńskiego



Jarosław Kaczyński jest mistrzem trwania w opozycji i wychodzenia z cienia, gdy konkurentów zużyje sprawowanie władzy. Ale nigdy nie dowiódł swych zdolności do rządzenia Polską. Nie tylko do przeprowadzania obiecywanych przełomów, ale do zwykłego zarządzania państwem.


Wszystkie okresy, gdy Kaczyński miał fak­tyczny wpływ na władzę albo sam ją sprawował - rząd Jana Olszewskiego, lata 2006-2007 - były okresami wyjątkowego po­litycznego chaosu, społecznego konfliktu, wyjąt­kowo ostrego nawet jak na całą historię III RP, która przecież nie była sielanką. Gdy wygrywał Kaczyński, o czymś tak banalnym jak codzienne skuteczne zarządzanie państwem nie było mowy, gdyż najpierw trzeba było zdobyć kolejne przy­czółki władzy, kolejne instytucje, kolejne instru­menty rządzenia. I pokonać licznych wrogów - wewnętrznych i zewnętrznych - którzy rządze­nie Kaczyńskiemu uniemożliwiali.
  Zamiast przełomu lub choćby w miarę przyzwo­itego rządzenia mieliśmy zatem nieustającą wal­kę o ustabilizowanie koalicji (nie poprzez zdolność dotrzymywania umów, ale przez korumpowanie, szantażowanie i likwidację koalicjantów). Mieli­śmy też już wcześniej zapowiedzi zmiany konsty­tucji („gdybyśmy mieli większość”) i wyzwolenia się spod brukselskiego dyktatu (bo utrudnia likwi­dowanie liberalnych ograniczeń władzy będących, zdaniem Kaczyńskiego, przyczyną imposybilizmu każdej władzy w Polsce po roku 1989).
 Kiedy jednak prezydent był już z własnego obozu, podobnie jak szefowie mediów publicznych i pre­zes NBP, gdy koalicja była przez chwilę stabilna, a mimo to rządzić państwem wciąż się nie udawa­ło (bo kolejni ludzie Kaczyńskiego się kompromi­towali, a kolejne personalne czystki nie poprawiały jakości funkcjonowania przejętych instytucji pań­stwa), jako alibi pojawiali się układ, niezlustrowani agenci i postkomuniści. Sam Kaczyński w spraw­czą moc lustracji czy dekomunizacji nie wierzył, ale chętnie używał tych mitów do komunikowania się z elektoratem prawicy. Winowajcami okazywały się też media prywatne „prowadzące antypisowską nagonkę”, Trybunał Konstytucyjny niepozwalający na łamanie konstytucyjnych ograniczeń, niezawiśli sędziowie niechcący skazywać politycznych prze­ciwników, pielęgniarki, lekarze...
  Krótko mówiąc, alibi dla niezdolności do rzą­dzenia znajdowało się zawsze na zewnątrz obo­zu Kaczyńskiego, po stronie jego politycznych konkurentów lub choćby kry­tyków. A jedynym lekar­stwem na niezdolność do korzystania ze zdoby­tej już władzy miało być przejmowanie następnych narzędzi, instytucji, służb.

  Po kolejnym zwycięstwie Kaczyński działa na razie tak samo. Prawo i Spra­wiedliwość nie tylko wygrało wybo­ry do Sejmu i Senatu, nie tylko będzie miało prezydenta i premiera (takie sytua­cje zdarzały się już i SLD, i PO, a nawet samemu Kaczyńskiemu), ale tym razem jako pierwsza par­tia w historii III RP będzie też miało samodzielną większość. A jednak Kaczyński i inni ważni polity­cy PiS mówią nie o tym, jak będą rządzić, ale jakie jeszcze warunki muszą zostać spełnione, aby sku­tecznie rządzić byli w stanie.
  Znów zatem słyszymy o konieczności zmiany konstytucji. Słyszymy o koniecz­ności jak najszybszego powtórzenia „sfał­szowanych” wyborów samorządowych, aby władzę zdobytą na poziomie central­nym uzupełnić władzą na poziomie lo­kalnym, choćby nawet za cenę zerwania zasady kadencyjności. Do tego docho­dzi apetyt na władzę w największych pol­skich miastach, gdzie wciąż najsilniejsza jest Platforma Obywatelska. Andrzej Ja­worski, poseł PiS z Gdańska, który już parę razy przegrał wybory na prezydenta miasta, a także Grzegorz Strzelczyk, szef mniejszościowego klubu PiS w gdańskiej radzie miejskiej, zapowiadają referendum w sprawie odwołania rządzącego miastem Pawła Adamowicza z PO.
  Warunkiem skutecznego rządzenia znów okazuje się przejęcie mediów publicznych, mimo że w ciągu ostatnich lat także w me­diach prywatnych Kaczyński uzyskał silną pozycję, a publiczna telewizja i radio za­chowały w wyborach tak rzadką w historii bezstronność. Krzysztof Czabański, nie­gdyś dziennikarz, dziś poseł PiS, zapowia­da w mediach publicznych jeszcze głębsze zmiany niż w roku 2006. Polegałyby one na likwidacji mediów publicznych w ich obecnym kształcie i powołaniu od podstaw zupełnie nowych spółek; oczywiście obsa­dzonych przez zupełnie nowych ludzi.
  Wreszcie w PiS pojawił się pomysł unie­ważnienia niedawnego wyboru nowych sędziów Trybunału Konstytucyjnego albo zablokowania działania całej tej instytucji.

Zaproszenie do biało-czerwonej drużyny
PiS ma samodzielną większość, więc ali­bi koalicyjne dla niezdolności do realizo­wania wyborczych obietnic nie może być stosowane. Trudno jest wykorzystać jako alibi połamane niedobitki Prawicy Ra­zem i Solidarnej Polski. Oczywiście do me­diów trafiają przecieki na temat twardych warunków, jakie Kaczyńskiemu mają po­noć stawiać Gowin czy Ziobro. Ale obaj nie mają dziś żadnej pozycji do stawiania warunków - przeciwstawianie się Kaczyń­skiemu, kiedy jest u szczytu, wyautowałoby ich z prawicowej polityki na zawsze. A tych kilka głosów, które prezes ewentual­nie by stracił, łatwo jest zastąpić, kiedy ma się w Sejmie zbieraninę Kukiza, a do tego co najmniej po kilku przestraszonych oportunistów w szeregach PSL i PO.
  Z braku alibi koalicyjnego powraca za­tem alibi konstytucyjne. Nie można zro­bić wszystkiego, co się obiecało, dopóki nie zmieni się konstytucji, bo obecna nie daje możliwości skutecznego rządzenia. W celu zmiany konstytucji potrzebna zaś jest większość konstytucyjna, wręcz jed­ność całej patriotycznej klasy politycznej w ramach wielkiej biało-czerwonej dru­żyny, do której Kaczyński zaprosił po­litycznych konkurentów już w swoim przemówieniu podczas wieczora wybor­czego. Komentatorzy złośliwi (albo może po prostu znający charakter prezesa) mó­wią, że nie jest to wyciągnięcie ręki do PO, Kukiza czy PSL, ale wyciągnięcie ręki po polityków z rozmaitych formacji, których będzie można politycznie skorumpować lub zaszantażować. Tak jak w latach 2006-2007 Kaczyński i jego ludzie szantażowa­li lub politycznie korumpowali polityków koalicyjnej Samoobrony czy LPR.
  Na czym polega stosowana od zawsze przez Kaczyńskiego metoda budowania wielkiej biało-czerwonej drużyny, dowie­działem się kiedyś od Janusza Piechociń­skiego. Wicepremier zawsze wspomina - jako przestrogę przed politycznym zbli­żeniem się do PiS - koalicyjne negocjacje PiS-PSL, kiedy to Kaczyński chciał uzupeł­nić niedojedzone przystawki Samoobrony i LPR posłami ludowców. Z Waldema­rem Pawlakiem przez wiele dni rozmawiał wtedy sam Kaczyński, a z Piechocińskim Adam Lipiński - w stylu znanym z jego ne­gocjacji z Renatą Beger. Pawlak i Piecho­ciński każdego wieczora spotykali się, aby porównać oferty. Proponowano im wszyst­ko, mimo że nie mieli aż tak wielu posłów: resorty finansów, gospodarki, skarbu, aż po MSZ. Kaczyński i Lipiński dodawa­li skromnie, że PiS chciałoby w tym koa­licyjnym rządzie zachować tylko służby specjalne, Ministerstwo Sprawiedliwości i MSW. Pawlaka i Piechocińskiego ta oferta szczerze rozweselała. Było dla nich jasne, że likwidacja PSL zaczęłaby się od pierw­szego dnia istnienia koalicji.

Glina dobry i zły
Choć główną treścią rządów Kaczyńskie­go znów stanie się walka o poszerzanie instrumentarium władzy (poprzez przeję­cie kolejnych instytucji i ludzi), coś trzeba będzie jednak robić poza tym: realizować obietnice, uzasadniać odroczenie ich rea­lizacji, podejmować decyzje w najbardziej wrażliwym obszarze między państwem i gospodarką.
  Piotr Kuczyński, analityk giełdowy i za­razem dobry recenzent polskiej polityki, twierdzi - trochę wbrew powszechnej opi­nii - że Kaczyński zrealizuje większość swych wyborczych obietnic. Problem po­lega na tym, jak je zrealizuje. Wiek emery­talny można obniżyć mechanicznie, wtedy jednak zniszczy się zarówno ZUS, jak i bu­dżet państwa. Ale można go też obniżyć, dodając do tej obniżki odpowiednio zde­finiowane kryterium stażu pracy (np. 40 lat składkowych). Wówczas obniżki nie zauważy ani budżet państwa, ani sami emeryci. Za to będzie można odtrąbić zre­alizowanie ważnej obietnicy.
  Także podatek bankowy można wpro­wadzić tak, że wyciągnie się za jednym ra­zem dużo pieniędzy (podatek od aktywów, czyli także od kredytów bankowych), ale osłabi się banki, sparaliżuje działalność kredytową, co uderzy w całą polską go­spodarkę. Można go też wprowadzić tak, że banki tego specjalnie nie odczują (po­datek od niektórych transakcji i pasywów), ale wtedy pieniędzy z tego dużo nie będzie. A już na pewno nie wystarczy ich na 500 złotych na dziecko. Choć także tę twardą obietnicę liderzy PiS już zaczęli rozwad­niać i odsuwać w czasie.
  Kaczyński jest gotów posłać do resortu finansów ludzi gwarantujących w miarę bezpieczne status quo, aby mógł zajmować się tym, co go naprawdę kręci i podnieca. Prezes PiS chwali się, że przeczytał książkę Piketty’ego, ale w rzeczywistości nigdy nie interesowały go ekonomiczne doktryny, a nawet ład instytucjonalny w gospodarce. W gospodarce, podobnie jak w państwie, interesują go tylko personalia, dające mu poczucie sprawowania osobistej kontroli.
  Czy ludzie, którzy przed każdą decy­zją dzwonią do prezesa, a jeśli się nie do­dzwonią, to nie podejmują żadnej decyzji, są najlepszymi kandydatami na stanowi­ska w polskiej gospodarce i państwie? To już inna sprawa. Jednak to właśnie przejmowanie spółek skarbu państwa, obsadzanie swoimi ludźmi instytucji re­gulujących gospodarkę będą dla Kaczyń­skiego priorytetem. Natomiast parametry makroekonomiczne będzie chciał po­zostawić na bezpiecznym poziomie, bo każda panika inwestorów czy rynków po­gorszyłaby społeczne nastroje, uderzając w jego władzę.
  W gospodarce przełomu więc nie bę­dzie. Gdzieś jednak musi być. Czeka nas zatem konserwatywna rewolucja w sfe­rze nadbudowy. Łatwo wyrzucić z teatru dyrektora geja czy relatywistę i zastąpić go dyrektorem patriotą. Łatwo podobną czystkę - nagłośnioną przez prawicowe media jako realizacja przełomu i pod­noszenie Polski z kolan - przeprowadzić w instytucjach kultury, na uniwersytetach i w szkołach. Także jednak tutaj można się wykazać umiarkowaniem. Prawicowe oczekiwania rewanżu są tak radykalne, że nawet posuwając się mocno do przo­du, Kaczyński może się przedstawiać jako umiarkowany. A radykałów, niepokor­nych i innych harcowników kulturowej wojny obsłuży stanowiskami - w mini­sterstwach, mediach publicznych, insty­tucjach kultury. Będzie tych stanowisk wiele, gdyż - jak mawiał Lejzorek Rojtszwaniec z powieści liii Erenburga - „je­śli zwalniają, znaczy, że będą zatrudniać”.
  Przykłady ideologicznej ekspansji pra­wicy, które i tak będzie można przedsta­wić jako kompromis, właściwie już znamy. Zamiast delegalizacji in vitro - propozy­cja Gowina: jedno zapłodnione jajeczko - jedna ciąża. Ponieważ nawet Bóg i natu­ra nie dbają o życie tak jak Jarosław Gowin (w naturze tylko jedno z wielu zapłodnio­nych jajeczek jest początkiem udanej cią­ży), ustawowe przyjęcie tej zasady uczyni in vitro w Polsce praktycznie niemożli­wym. Kobieta musiałaby w nieskończo­ność powtarzać długie kuracje hormonalne i uciążliwe zabiegi. Rodziny z pieniędzmi będą zatem zapłodnienie in vitro przepro­wadzać gdzieś w Unii, a w Polsce efek­tywnego leczenia bezpłodności w ogóle nie będzie. Nawet ojciec Rydzyk ten trud­ny kompromis zrozumie, jeśli dostanie od nowej władzy częstotliwości i kolejne pie­niądze z budżetu państwa na geotermalne wiercenia czy nowy kościół.
* * *
Kaczyński może sam odgrywać rolę zara­zem złego i dobrego gliny w zależności od aktualnych politycznych potrzeb. Przej­muje bowiem władzę w sytuacji wygod­niejszej niż kiedykolwiek. On jest silniejszy niż w 2006 roku, a jego polityczni i spo­łeczni przeciwnicy słabsi. Ale to wciąż nie gwarantuje, że zamiast na rządzeniu znów nie skupi się na walce z wrogami, którzy wciąż przeszkadzają mu rządzić.
CEZARY MICHALSKI

2 komentarze:

  1. Dzisiaj nie dziwi Pana ile idiotyzmów wypisał Pan w swoim artykule?

    OdpowiedzUsuń
  2. A tak a propos to nie chłop z pana a wielka PiS-da.
    Bez szacunku

    OdpowiedzUsuń