Kurs kolizyjny
Miał
być blitzkrieg, ale blitzkriegu nie będzie. PiS-owski walec napotkał
przeszkody. Albo zawróci, albo zderzy się z przeszkodami jeszcze większymi.
Rewolucja traci impet. Doskonale to widzą politycy PiS, stąd ich
pohukiwania mają już inny charakter niż kilka miesięcy temu. Wtedy zdradzały
butę i poczucie wszechmocy. Dziś skrywają słabość.
Co się zmieniło? Okazało się, że społeczeństwo obywatelskie nie jest
wcale tak słabe, jak sądziła nie tylko władza, lecz także ci, którzy jej nie
lubią. Już miały być apatia, rezygnacja i poczucie bezsilności. Tymczasem jest
spokojna determinacja, by władzy nie ustępować. Ani w kwestii państwa prawa,
ani w kwestii praw obywateli. Opór w sprawie Trybunału Konstytucyjnego wcale
nie słabnie. Spontaniczny sprzeciw w kwestii delegalizacji aborcji sprawił, że
władza niemal natychmiast znalazła się w defensywie.
Całkowicie błędna okazała się kalkulacja Jarosława Kaczyńskiego co do
tego, jak na wydarzenia w Polsce zareaguje Zachód. Miał pomruczeć i dać spokój.
Wszystko miało przebiegać niemal bezszelestnie. Zajęty sobą miał wydarzenia
nad Wisłą zignorować, ograniczając się do rytualnego narzekania. Cóż - kolejny
przypadek wschodniego państwa, które nie lubi Unii Europejskiej i liberalnej
demokracji.
Nic z tych rzeczy. Unia uznała, że Polska to problem nie tylko Polaków,
lecz także Europy. Zajęta sobą i wyborami prezydenckimi Ameryka miała na
Polskę nie zwracać uwagi, a wchodząca w etap schyłkowy administracja Obamy miała
do Polski nie mieć głowy. Pudło. Jest dokładnie odwrotnie.
Efekty są widoczne. Bezwzględna autorytarna władza - przykrywająca bezceremonialne poczynania agresywną retoryką
i ordynarną propagandą - choć ma niekwestionowany polityczny mandat do
sprawowania władzy, szybko traci mandat moralny. A za granicą popada w
izolację i ląduje na pozycji najgorszego ucznia w klasie. Nie będzie w stanie
skutecznie forsować na Zachodzie żadnych polskich interesów, a bredzenie o
wstawaniu z kolan czyni ją i tu, i tam coraz bardziej kuriozalną i obciachową.
To zresztą samo w sobie jest znaczące: na ten poziom obciachowości Platforma
pracowała siedem lat, PiS - pięć miesięcy
Pole manewru Jarosława Kaczyńskiego dramatycznie się skurczyło. On sam
zaś znalazł się w punkcie, w którym ma tylko dwa wyjścia. Oba złe. Odwrót byłby
dowodem słabości, wzmacniającym oponentów, a we własnych szeregach wywołującym
demoralizację. Strategia „cała naprzód” błyskawicznie spotęgowałaby społeczny
opór i międzynarodową samoizolację Polski.
Mawia się, że rządzenie a la Kaczyński to zarządzanie konfliktami, które
samemu się wywołuje. Jednak i tu jest problem. Kaczyński okazuje się bowiem
wirtuozem w wywoływaniu konfliktów, ale wypada znacznie gorzej, gdy trzeba
nimi zarządzać. Szczególnie gdy trzeba jeszcze rządzić krajem. Zaplecze
intelektualne i kadrowe tej partii jest dramatycznie słabe. Po pięciu
miesiącach z okładem wrażenie wszechmocy PiS ustępuje więc odczuciu, że mamy do
czynienia z ekipą nieudaczników i amatorów, na czele z człowiekiem, który w
coraz większym stopniu zarządza chaosem.
Po stronie oponentów PiS powinno to wywołać refleksję i powodować
redefinicję psychologiczno-politycznego nastawienia, Otworzywszy niezliczone
wewnętrzne i zewnętrzne fronty, władza zaczyna się gubić i popełniać błędy. Pressing daje rezultaty. Nie tylko nie może słabnąć - powinien się
wzmagać. Czas wyjść z narożnika i nie dać się szachować insynuacyjnymi
oskarżeniami i propagandowymi zaklęciami. Popieranie rezolucji w Parlamencie
Europejskim nie jest Targowicą, ale anty-Targowicą. Sprzeciw wobec
jakiegokolwiek pseudokompromisu w sprawie Trybunału Konstytucyjnego nie jest
wyrazem bezproduktywnej totalnej opozycyjności, ale obroną podstawowych
wartości, w sprawie których kompromisu nie będzie, bo być nie może.
Przyjmowanie poparcia
od naszych przyjaciół w Europie i
Ameryce nie jest zdradą narodowych interesów, ale opowiedzeniem się za Polską,
będącą na Zachodzie, a nie na Wschodzie; opowiedzeniem się za wyobrażeniem o
Polsce, jakie miał Jan Paweł II, a nie za tym, jakie ma ojciec dyrektor i
część wspierających go hierarchów. Stanowczy sprzeciw wobec delegalizacji
aborcji nie jest wypowiedzeniem wojny Kościołowi, ale obroną obywateli i ich
praw. W imię wolności - przeciw talibanowi.
Kaczyński zapewne nie złagodzi kursu. Przeciwnie. Ale kapitan
PiS-owskiego statku powinien wiedzieć, że czeka go zderzenie z górą lodową.
Opór dał zaskakująco szybko zadziwiająco imponujące rezultaty. Sprzeciw, który
pachniał desperacją, pokazał swą moc. Być może Jarosław Kaczyński nie ma drogi
odwrotu. Ale nie mają go też jego oponenci.
Tomasz Lis
Myk,
piłeczka i dobry gol
Niech
sobie kwiczy Targowica, niech się zapluwają zdrajcy narodu, niech się
animalizuje gorszy sort - nic nie powstrzyma Suwerena na świetlanej drodze do
przemiany naszej Ojczyzny w jeden wielki Janów Podlaski. Drobniuteńkie
kłopociki w tamtejszej stadninie w trakcie wstawania z końskich kolan jasno
wytłumaczył niepokorny umysłowi wieszcz Dobrej Zmiany Cezary Gmyz: to efekt
spisku arabów (koni), Arabów (ludzi) i zespołu The Rolling Stones, a konkretnie
żony jego perkusisty. Gdyby ktoś miał wątpliwości, to niech się zastanowi,
dlaczego Stonesi właśnie zagrali w komunistycznej Hawanie. Przypadek? Nie
sądzę.
Ale nie powstrzymają nas zdemoralizowani degeneraci, którzy publicznie
okazywali współczucie dla diabła i kumplowali się z tym lewakiem Havlem. A choćby polski gestapowiec, niemiecki rewizjonista i
amerykański imperialista rozrzucali korniki nad Puszczą Białowieską, to my
się nie ulękniemy, nie ulegniemy i wyrąbiemy to
wegetariańsko-rowerowo-ekologiczne genderowe lewactwo, a każdego żubra
ugryziemy w dupę, tak nam dopomóż. Toruński Boże. Swoją drogą, najwyższy czas,
by minister Ziobro przyjrzał się procedurze wyboru tego przygłupiego i
szkodliwego argentyńskiego lewaka na tron Piotrowy, bo wedle najlepszych sił
narodowo- -patriotycznych to nie był wybór, lecz opinia niektórych kardynałów,
sterowanych przez wiadome siły.
„Może tzw. Dobra Zmiana powinna dokonać też istotnych przeobrażeń na
stanowiskach dyrektorów szkół, pośród których wielu jest profesjonalistów, a
niewielu prawdziwych Polaków i patriotów”. To niestety nie ja jestem autorem
tej przepięknej, głębokiej, a jednocześnie jakże oczywistej myśli. Ja tylko ją
znalazłem w piśmie pełnym obywatelskiej troski, jakie do pisowskich władz
dzielnicy wystosował radny PiS z warszawskiego Żoliborza - niech imię jego
zapamiętane zostanie na wieki, bo z takim umysłem to ewidentnie kandydat na
następnego premiera albo prezydenta - Pękał Marek.
Pękał Marek zbulwersował się i ja mu się zupełnie nie dziwię, że
uczniowie liceum Witkacego, uznawanego w lewackich kręgach za jedno z
najlepszych w Warszawie, zorganizowali Sceniczny Otwarty Festiwal Artystyczny
(SOFA), w którym nawiązywali do kultury PRL, co jest klarownym propagowaniem
zbrodniczego komunizmu, bo jak wszystkim prawdziwym Polakom i patriotom
wiadomo, w PRL żadnej kultury nie było. Posłać do tego Witkacego prokuratora
Piotrowicza, personel ministra Ziobry, policję, CBA, CBS,
ABW, SKW, Żandarmerię Wojskową i jakie tam jeszcze flkuśne służby Partia Matka
zaordynuje i niech się rozpasana gówniarzeria uczy w praktyce wychowania
obywatelskiego, a dyrektorkę tego rozsadnika antypolskości Beatę Zdanowicz-
Garnuszek na pracownicę schroniska
dla zwierząt, niech animalna przestaje z animalnymi, skoro Ojczyzny i Polaków
uszanować nie umie. No i zmienić patrona liceum, bo ewidentnie aura tego
antyspołecznego degenerata i narkomana, promotora demoralizującej zgnilizny,
robi zdrowej polskiej młodzieży szambo z mózgów.
Tak więc pędzimy do Janowa Podlaskiego, ale nie możemy zapominać o jeszcze
jednej ważnej dziedzinie: o piłce nożnej. Po pierwsze, o przebiegu meczu w
polskich ligach nie może decydować wyłącznie trójka sędziowska. Jest to
praktyka antydemokratyczna i elitarystyczna.
O wyniku powinien decydować
Suweren w postaci delegata lokalnej komórki PiS. Do drugiej ligi i w dół można
wysyłać narodowców od Kukiza. Należy podkreślić, że decyzje sędziowskie nie są
decyzjami w znaczeniu ścisłym, lecz opiniami, które może zmienić Delegat.
Bramki drużyn należących do właścicieli jakkolwiek kojarzących się z opozycją
mają być szersze o pół metra i wyższe o 25 centymetrów. Na
potrzeby krajowych statystyk wszystkie wyniki meczów z Niemcami należy
unieważnić i przyznać nam walkower 3:0. W ten sposób w roku 1974 wygralibyśmy
słynny mecz na wodzie, dzięki czemu w finale zmierzylibyśmy się z Holendrami.
Skoro Niemcy wygrali z nimi 2:1, a my mamy walkower z Niemcami 3:0, to logiczne
i zgodne z polską racją stanu jest uznanie, że wygrywamy z Holendrami i
jesteśmy mistrzem świata. I taką wersję należy w trybie natychmiastowym
wprowadzić do szkół i podręczników.
Gole strzelone przez członków lub sympatyków PiS powinny liczyć się
podwójnie. Wolno by im było używać także rąk, a za faul w ich wykonaniu uznane
by zostało dopiero złamanie otwarte kości przeciwnika. Może należy
zaproponować wersję ze złamaniem podwójnym, żeby potem móc się wycofać do
wariantu z pojedynczym, co zaświadczy o naszej skłonności do szukania
kompromisu.
Marcin Meller
Przekaz z taboretu
Rocznica
tragicznej katastrofy nie stała się dla oberprezesa i jego świty Dniem
Zadusznym. Stała się dniem dusznym od oskarżeń o zabijanie pamięci, od słów
nienawiści i nieomylnego wskazywania winnych. Aż po kuriozalną telewizyjną
wypowiedź scenarzystki i dziennikarki Ewy Stankiewicz, że „zdrada smoleńska”
wymaga skazania głównego oskarżonego o zorganizowanie zamachu na specjalnie w
tym celu przywróconą karę śmierci. Krótko mówiąc, trzeba powiesić Donalda
Tuska. Proponuję, żeby to zrobić na Krakowskim Przedmieściu, a potem w tym
miejscu postawić pomnik. To by może na trochę usatysfakcjonowało oberprezesa,
ale po tygodniu już stałby na taborecie i krzyczał: musimy wygrać, piąć się na
szczyt, choć oni wciąż zrzucają na nas lawinę kamieni. Oni, to znaczy kto?
Taka Komisja Wenecka na przykład na pewno zrzuca, bo żąda przestrzegania
prawa w Polsce. No to my, PiS, uzupełnimy ją teraz naszymi specjalistami z
wykształceniem powyżej intelektu. Akurat nadarza się okazja - kończy się kadencja Hanny Suchockiej i Krzysztofa
Drzewickiego w Komisji. Rząd nie przedłuży im mandatu, bo nie ma ochoty, i
tyle. Zastąpią ich profesorowie: Banaszak (autor opinii, że Trybunał
Konstytucyjny nie może orzekać, bo ustawa PiS mu tego zabrania) oraz
Muszyński, który dowcipnie zauważył, że posłowie Nowoczesnej, ze względu na
niemiecko brzmiące nazwiska, to po prostu Bundestag. Kolejny kawałek ściany w
drodze na szczyt został zrobiony.
Tyle
dygresji, wracam do obchodów 6. rocznicy. Zaczął je porannym przemówieniem
Andrzej Duda, który zaproponował, abyśmy wszyscy się pokochali z wzajemnością.
Zapomnijmy nikczemne słowa, wybaczmy sobie poniżenia i gorszące zachowania,
budujmy razem „opartą na prawdzie” przyszłość Polski. Im dłużej mówił te swoje
dęte frazesy, tym bardziej przypominał mi kucharza proponującego wspólne gotowanie
pożywnego rosołu, tyle że bez włoszczyzny, kury,
wody i garnka. O palenisku nawet nie wspomnę.
Wieczorem pryncypał prezydenta potwierdził moje przypuszczenia, że
była to tylko chwilowa słabość Pałacu strzeżonego kamiennymi lwami. PiS może
się kochać sam ze sobą, a on, Kaczyński, nikomu nie przebacza, bo „Polacy
wielokrotnie mylili się i przebaczali zbyt łatwo. Przebaczenie jest potrzebne,
ale po przyznaniu się do winy i wymierzeniu odpowiedniej kary”. Zapowiedział
więc procesy, prawdziwe śledztwa i moralne piętnowanie tych, których oskarży
rządowa prokuratura, oraz stawianie w całej Polsce pomników „poległym w służbie
ojczyzny”. To jasne zwiastuny dalszego ciągu smoleńskiego terroru, jakże
przydatnego do polowania na politycznych przeciwników. Nieocenionych jako
nagonka, oberprezes wymienił: Anitę Gargas, Tomasza Sakiewicza i oczywiście
ojca Rydzyka oraz generała Antoniego Macierewicza. No, prawie generała -
poprawił się szybko. Aż mi się „Rewizor” Gogola przypomniał i Horodniczy, który
„bardzo lubił być generałem”, bo to mu dawało władzę, czyli - w tamtym
zatęchłym świecie - możliwość poniżania innych.
Z
całym szacunkiem dla zmarłych, ale uroczystości 10 kwietnia oglądałem z
uczuciem, które nazwałbym kompletnym niedowładem zainteresowania. Nie wierzę w
żadne wyciąganie ręki do zgody przez Andrzeja Dudę. Musiałby mi przedtem
chociaż raz pokazać, że zrobił coś przyzwoitego, do czego zresztą, obejmując
swój urząd, się zobowiązał. Oberprezes jest już nie do naprawienia. Do końca
moich dni będzie krzyczał, że mam geny zdrady narodowej i arterie przerośnięte
targowicą. Obaj to ludzie kompletnie mi obcy i mam nadzieję, że takimi
pozostaną. Nasze intencje są kompletnie różne. Oni dziś triumfują, bo oszukać
kogoś jest względnie łatwo. Przekonać, że go oszukano - znacznie trudniej.
Stanisław Tym
Na dotarciu
Zamieszczoną
w poprzedniej POLITYCE rozmowę Jacka Żakowskiego z profesorem Andrzejem
Zybertowiczem, doradcą prezydenta RR czytałem w pociągu relacji Warszawa-Berlin.
Mniej więcej do Pruszkowa było jako tako, poglądy profesora są bowiem znane.
Potem rozmowa nabrała rumieńców. W okolicach Kutna dowiedziałem się, że osławiony
„system” to z jednej strony spontaniczne procesy samoregulacji, a z drugiej
„miejsca węzłowe, gdzie są podmioty rozumiejące, co się dzieje - oligarchowie,
państwa mające w Polsce interesy, główne instytucje medialne i finansowe. Te
podmioty starają się tak oddziaływać na system, by im sprzyjał. I bywają w tym
bardzo skuteczne".
Przez chwilę byłem nawet dumny, że jako tzw. pracownik mediów
„rozumiem, co się dzieje” i znajduję się w miejscu węzłowym, ale radość była
krótka. Im bliżej Konina, tym bardziej rzedła mi mina. (Hi, hi, ale rym!)
Okazało się, że to przez te wspomniane „podmioty” następowała degradacja życia
w Polsce. Malała liczba lekarzy i długość linii kolejowych. Upewniwszy się u
konduktora, czy aby nasza linia kolejowa nadal biegnie do Berlina, zacząłem
czytać, jakie podmioty bronią naszego kraju przed dalszą degradacją. W pobliżu
Zbąszynka okazało się, że są to „ludzie ze środowisk patriotycznych”, którzy
nie mieli dotychczas szansy „przetrzeć się” w maszynie państwowej. Na szczęście
teraz do władzy przyszli ludzie, dla których „stawianie na rodzimy kapitał jest
naturalnym instynktem”. Dobrze, że są ludzie obdarzeni instynktem stawiania na
rodzimy kapitał - odetchnąłem. Inwestują w SKOK, a nie w Panamie. Jednak co
Wołomin, to Wołomin - pomyślałem, kiedy pociąg
zatrzymał się w Zbąszynku. Czy aby jednak środowiska patriotyczne zdołają się
przetrzeć w maszynie państwowej, zanim dojedziemy do Berlina? - zapytałem
konduktora. „Środowiska tworzące obóz patriotyczny są tak zakorzenione w
tradycji szlacheckiej, że instynkt wolnościowy mają bardzo silny” - zapewnił.
Nie wiadomo, kogo profesor zalicza do obozu patriotycznego, a kogo nie,
zakładam jednak, że prezydent, premier i minister spraw zagranicznych
spełniają kryteria. Mieli oni ostatnio okazję przetrzeć się o skandal wokół
polskiego ambasadora w USA Ryszard Schnepfa (którego widziałem raz w życiu i to
w okolicznościach niezbyt przyjaznych). Prezydent Duda wybierał się na szczyt
NATO w Waszyngtonie. Ponieważ nie udało się załatwić oddzielnego spotkania z
Obamą, zaczęto szukać winnego. Pierwszy jest w takich okazjach ambasador.
Najpierw został potrącony na prawicowym portalu, a następnie dołożyła mu
„Gazeta Polska”, która zlustrowała ambasadora, jego rodzinę i Bóg wie kogo.
Mokra robótka ukazała się dokładnie w dniu przyjazdu polskiego prezydenta do
stolicy USA. W prawicowym internecie zawrzało, rozpoczął się seans nienawiści
do polskiego ambasadora, co przeniosło się z sieci do realu.
Próbka z prawicowych portali: „Dlaczego PiS jeszcze nie wywalił tego
bękarta ruskich szpicli na pysk z ambasady. PiS-ie nie po to głosowałem na
was, żebyście trzymali na państwowych posadach ruskie pomiotło”
(Antybolszewik). „Jest żydem i pluje za nasze pieniądze na wszystko co ma
tradycje z Polski, tak jak żyd Stolzman, żyd Bartoszewski co Polaków w czasie
wojny się bał! żyd schetyna co łże na Polskę do UE. Żydowi wolno, a Polaka...
lać za pochody narodowe za kibicowanie na stadionach...” (Andre Paris). „Odwołać go natychmiast. To jest ambasador Izraela, a nie
Polski” (Henryk Kapera). „I ta szmata jest ambasadorem? Powinien się nie
urodzić. AK powinna zrobić porządek z dziadem, to by tej szmaty polska ziemia
nie nosiła! Trzeba napiętnować takie kurwy” (Filip Tkaczyk). I tak dalej, i tak
dalej.
Ambasador Schnepf nie wytrzymał i zamieścił na Facebooku odpowiedź, w
której pisał m.in., że fala antysemickich hejtów przeciwko niemu i jego
rodzinie dotarła za ocean, budząc konsternację, a przede wszystkim skutecznie
burząc „z mozołem budowany przeze mnie wizerunek Polski tolerancyjnej, bez
rasizmu i antysemityzmu”. „Nie wystarczy krytyka. Trzeba skopać, opluć, upokorzyć”
. Schnepf przypomniał swoje zasługi i niegodziwości, jakich doznał w Marcu '68
i w 1980 r., a na koniec napisał, że boi się o swoje dzieci i o Polskę. Nie
wspomniał, że jego matka i babcia mają tytuł Sprawiedliwych wśród Narodów
Świata. Trudno mieć za złe, że zareagował na nagonkę, ale zarazem postawił się
w trudnej sytuacji - za oceanem szerzy jasny obraz Polski, a w kraju dał się
sprowokować ciemnym siłom.
Jak w tym wszystkim „przetarły się” polskie władze? Po czyjej stanęły
stronie? Premier Szydło zrugała... Schnepfa. „Pan ambasador nie jest
politykiem, jest urzędnikiem państwowym, który powinien o tym pamiętać również
w swojej aktywności na portalach społecznościowych i w swoich wypowiedziach”.
Ani słowa solidarności, ani słowa potępienia dla hejtu. A minister
Waszczykowski? Schnepf „przesadził, ponieważ dzisiejsza Polska nie przypomina
Polski z 1968 roku, nie ma antysemickiej nagonki”. I znów ani słowa
solidarności, ani odcięcia się od rasizmu w sieci. Zapytany, czy ambasador
zostanie odwołany, minister powiedział: „to by wywołało pewne zamieszanie w
tej chwili w naszej dyplomacji, w relacjach z USA, i tuż przed szczytem
(NATO)”, ale jeżeli konflikt będzie eskalował, to „być może trzeba będzie to
rozstrzygnąć wcześniej”.
Na
tym tle jedynym, który okazał się w porządku, był Marek Magierowski, rzecznik
prezydenta. „Podkreślił bardzo wyraźnie, że z ubolewaniem patrzy na
rzeczywiście bardzo obraźliwe sformułowania, które w ostatnich dniach padały
pod adresem pana ambasadora Schnepfa. Rzeczywiście, niektóre z nich zawierały
wątki antysemickie. (...) Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla tego typu
zachowań, dla tego typu słów”. Z drugiej strony rzecznik uważa, że „pan
ambasador nie powinien wykorzystywać mediów społecznościowych dla obrony własnego
imienia, szczególnie kiedy zajmuje tak wysokie stanowisko”.
Dobrze, że przynajmniej rzecznik
się przetarł.
Daniel
Passent
Teraz zdrada
Codzienność polskiej polityki: w niedzielę
przeciwnicy PiS oskarżeni byli o udział w zamachu
smoleńskim, a już od środy oskarżani będą o
brukselską zdradę stanu. Jak wyprzedzająco donosiły „Wiadomości" TVP,
rezolucja Parlamentu Europejskiego, wzywająca rząd RP do respektowania
konstytucji i zaleceń Komisji Weneckiej, to intryga przegranych (a jakże
sprawnych) polityków PO,„którzy zabiegają o nałożenie
sankcji na Polaków". Sama rezolucja jest zresztą pisana przez Niemki, z
których co najmniej jedna miała dziadka w Wehrmachcie, a druga jakieś problemy
w radzie miejskiej. Gdyby ta argumentacja nie starczała, jest jeszcze kolejny
przekaz dnia: Polska naruszyła potężne zagraniczne interesy, wstała z kolan,
więc teraz instytucje europejskie w odwecie naruszają naszą suwerenność i
ingerują w wewnętrzne sprawy.
Dla ludzi pamiętających PRL ta paplanina to rozczulający powrót do
przeszłości. Odrzucanie ingerencji Zachodu w wewnętrzne sprawy państw
socjalistycznych było kanonem ówczesnej propagandy, z której wzorów TVP czerpie bez opamiętania. Suwerenność interpretowano jako
prawo władzy do robienia na swoim terytorium i ze swoimi obywatelami co zechce.
Opozycja demokratyczna, informująca zachodnie rządy i instytucje o postępowaniu
władz, była oskarżana o zdradę (jak płk Kukliński czy działacze KOR). Że
analogia jest zbyt odległa? Fakt, obecny rząd, w odróżnieniu od peerelowskiego,
ma mandat demokratyczny, ale przecież zarzuty są takie, że po wyborach stawia
się ponad demokracją. A władza, która ostentacyjnie nie szanuje ani
konstytucji, ani obywateli, odbiera sobie prawo do szacunku i lojalności.
Dramatycznie
szybko tracimy reputację. W„Rzeczpospolitej'' czytałem o nas korespondencję z
Australii. Wpływowy „The Guardian" raczył zauważyć, że„nowy rząd Polski jest
komiczny, ale sam spektakl już nie. Obecna Polska staje się niebezpieczna i
dla siebie, i dla Europy". W prasie europejskiej najwyższa fala komentarzy
i analiz już się chyba przetoczyła: teraz zyskujemy status ciekawego, ale coraz
bardziej marginalnego kuriozum. Kto ma
znajomych na Zachodzie, pewnie potwierdzi: bardziej uprzejmi pytają z
politowaniem, co się nagle u was stało? Bardziej obcesowi sugerują, że być
może, sorry, jednak coś w was niefajnego siedziało.
Ostatnie, dziwne referendum w Holandii przeciwko hipotetycznemu
przyjęciu do Unii Ukrainy jest powszechnie interpretowane jako oznaka
rozczarowania, a nawet złości tzw. starej Unii wobec wschodnich Europejczyków,
którzy do UE weszli, pieniądze biorą, w niczym (uchodźcy, ocieplenie klimatu, walka
z terroryzmem, grecki dług) pomagać nie chcą. Wybierają jakieś nacjonalistyczne
reżimy i jeszcze mają pretensje. Referendum holenderskie to bardzo zła
wiadomość. Odebranie Ukrainie europejskiego marzenia wpycha naszych sąsiadów
albo w chaos i nacjonalizm (również antypolski), albo w ręce Rosjan. A w UE
jest sygnałem do odwrotu od błędu rozszerzenia i do podziału Europy na centrum
i peryferie. Polska Kaczyńskiego sama już w tę stronę zmierza. PiS realnie
zaprzestał prowadzenia polityki europejskiej, w Brukseli i Strasburgu jest
nieobecny, naburmuszony lub ignorowany. A niedługo rusza przegląd tzw.
perspektywy budżetowej do 2020 r. Oczywiście dla PiS propagandowo to wszystko
jedno: jeśli ocalimy środki, to będzie sukces rządu; a jak nam obetną, to będzie
wina Tuska, kodowskiej targowicy i niemieckich odwetowców.
Pomyślmy
zresztą, do czego PiS potrzebuje dziś„wzmocnienia suwerenności narodowej"
którą rzekomo Unia ogranicza? Jeśli odrzucimy propagandowe kreacje, że Zachód
walczy z religią, patriotyzmem, narzuca gender, homoseksualizm,
aborcję oraz tysiące uchodźców, to pozostają nieliczne obszary, gdzie unijna
interwencja może faktycznie rządowi przeszkadzać. Chodzi o przestrzeganie
swobód obywatelskich i konstytucji; ograniczenie możliwości niebezpiecznego
zadłużania kraju i naruszania dyscypliny budżetowej; kontrolę publicznych
dopłat do nierentownych firm i branż czy ochronę środowiska. Akurat w tych
obszarach „odzyskanie suwerenności" wróżyłoby nam jak najgorzej. Po to
przez kilkanaście lat okresu akcesyjnego przyjmowaliśmy unijne regulacje, aby
dołączyć do Zachodu, któremu zazdrościliśmy jakości i standardów życia, prywatnego
i publicznego.
Zachód przez dekady wypracował formułę tzw. poszerzonej suwerenności,
gdzie każdy ma wpływ na każdego. Wejście do UE, przy wszystkich jej
niesprawnościach i nużącym ucieraniu kompromisów dodały nam siły i
bezpieczeństwa. Były dla Polski punktem zwrotnym, ,,porównywalnym z chrztem
Polski przed 1050 laty”. Powrót do ideologii państw narodowych jest dziś
napraszaniem się o kłopoty. Polityka spychająca Polskę na margines, sam na sam
wobec Rosji, to, pożyczając język od PiS, zdrada, zaprzaństwo i targowica.
Nawiasem mówiąc, konfederacji targowickiej chodziło o przywrócenie poprzedniego
ustroju RP oraz obronę „wolności, polskości i wiary” przed „naśladującymi fatalne
wzory z Paryża” autorami i orędownikami Konstytucji 3 maja. Więc tak nie
szafujcie państwo tą targowicą.
Jerzy Baczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz