O politycznej
naiwności, kłótniach jastrzębi z gołębiami, a także o swoich zaległych
alimentach i o tym, czy krzewienie demokracji to sposób na życie - opowiada
lider Komitetu Obrony Demokracji Mateusz Kijowski.
Rozmawia Renata
Kim
NEWSWEEK: Mówią o panu „przypadkowy bohater”.
MATEUSZ KIJOWSKI: Na
pewno jestem bohaterem niezaplanowanym. Kiedy pod koniec listopada zakładałem
na Facebooku grupę Komitet Obrony Demokracji, spodziewałem się, że uda się
uzbierać jakieś 50, góra 100 osób. I będziemy sobie w tym gronie gadali o tym,
co się dzieje w Polsce. A tu okazało się, że ludzie walą drzwiami i oknami, w
kilka dni było ich już 30 tysięcy i stale przybywało.
Radość?
- Nie, raczej zaskoczenie. I myśl,
że trzeba coś z tym zrobić, bo ci ludzie chcą działać.
Bał się pan, że nie sprosta ich
oczekiwaniom?
- Rzadko miewam takie myśli. Nie
zajmuję się dogłębną analizą siebie i swoich możliwości. To często utrudnia
życie, ale czasem je ułatwia, bo człowiek nie zauważa, że psy szczekają, że ktoś
gryzie po kostkach.
Po prostu idzie do przodu.
Pan wyprowadził ludzi na ulice.
- To był 3 grudnia, dzień po
spotkaniu założycielskim stowarzyszenia KOD, całodzienna pikieta przed
Trybunałem Konstytucyjnym, który akurat obradował nad ustawą uchwaloną w czerwcu
przez PO. I sukces, przed Trybunałem przewinęło się wtedy parę tysięcy ludzi.
Potem była kolejna pikieta i wreszcie ten wielki marsz 12 grudnia.
Przyszło 50 tysięcy ludzi.
- To był wstrząsający widok.
Siedzieliśmy w piętrowym „londyńskim” autobusie z politykami opozycji i oni
mówili, że przyjdzie mało ludzi. I że może lepiej nie robić marszu, tylko
manifestację, bo to słabo wygląda, kiedy taka mała grupa idzie przez miasto.
Powiedziałem im, że zapraszaliśmy ludzi na godzinę 12, więc na pewno przyjdą.
Jak za piętnaście dwunasta wyszliśmy na piętro autobusu, to już nie było
wątpliwości. Aleja Szucha była pełna i cały czas z dwóch stron płynęły rzeki
ludzi.
No i co wtedy czuł przypadkowy bohater?
- Wzruszenie. Odpowiedzialność. I
radość, że się udało ludzi obudzić.
Bardzo szybko rzucił pan pracę i oświadczył, że poświęci
się tylko KOD. Jak można było postąpić tak nierozsądnie?
- Nie rzuciłem pracy. Prowadzę
firmę informatyczną i wiem, że do realizacji kontraktu potrzebne są dwie
strony. Kiedy w „Gazecie Wyborczej” ukazał się pierwszy tekst o KOD, poszedłem
do jednego z moich kontrahentów - PZPN - i uczciwie powiedziałem, że trudno
będzie kontynuować współpracę. Będę mocno obciążony nowymi obowiązkami, a i
oni nie zechcą pewnie pojawiać się w mediach w kontekście KOD. Rozwiązaliśmy
umowę za porozumieniem stron.
Żona nie miała pretensji, że stawia pan wszystko na jedną
kartę?
- Bardzo mnie wspierała. Zresztą
trochę nie mieliśmy wyboru. Kiedy kilkadziesiąt tysięcy ludzi deklaruje, że
chcą coś robić, to trzeba odłożyć wszystko inne na bok i podjąć wyzwanie. I na
razie jakoś sobie radzimy. Na szczęście ludzie nam pomagają. Wożą na spotkania,
karmią, wspierają w codziennych sprawach. To znacznie obniża koszty życia.
A jak to jest z tymi niespłaconymi alimentami?
- Nigdy tej sprawy nie ukrywałem,
ale proszę zwrócić uwagę, że jestem jedyną osobą, którą się pyta o alimenty,
choć w życiu publicznym jest wiele osób, które mają w tej kwestii poważniejsze
problemy. Ja mogę podkreślić, że nigdy nie prowadzono przeciwko mnie żadnego
postępowania o uchylanie się od płacenia alimentów. Ten dziennikarz z
bulwarówki, który napisał o moich alimentach, zrobił to w dość niesmaczny
sposób: wypytywał o wszystko, co dotyczy KOD, a na koniec zadał krótkie
pytanie o alimenty. I napisał tylko o nich. Zmarnował mi pół godziny.
Ale napisał prawdę?
- W oparciu o prawdziwe fakty
napisał całkowicie nieprawdziwą historię. Nie mam sobie w tej sprawie wiele do
zarzucenia, a sposób, w jaki się ją przedstawia, jest obrzydliwy. Próbuje mi
się wmawiać, że łamię prawo. Bzdura, płacę alimenty regularnie. Nawet kiedy
byłem bezrobotny przez 26 miesięcy, też płaciłem, zapożyczając się. Problem
polega na tym, że na krótko przed rozstaniem z moją byłą żoną miałem dobrze
płatną pracę, więc sąd ustalił wysokie alimenty. Potem pracę straciłem, ale
alimenty pozostały wysokie. Wyższe niż moje zarobki, nie udało się ich
zmniejszyć. Nie walczyłem zbyt ostro, bo bałem się, że to popsuje relacje z
dziećmi. Wolę już do końca życia spłacać zaległości.
Są tacy, którzy twierdzą, że założył pan KOD, by prowadzić
wygodne życie, krzewiąc demokrację.
- Jeżeli ktoś uważa, że można
robić takie rzeczy na jedną piątą etatu, to się myli. To jest działalność,
która musi być główną treścią życia. Poza tym moja firma wciąż działa, nawet
niedawno udało mi się podpisać nowy kontrakt, ale to już nie jest moja
podstawowa działalność. Ale z wygodą to nie ma wiele wspólnego. Śpię po
trzy-pięć godzin dziennie, w domu jestem gościem, nie mam prawie życia
prywatnego.
Czyli teraz KOD jest pana pracą?
- Jeszcze nie, ale z czasem może
się stać. We wszystkich organizacjach pozarządowych ludzie po prostu pracują.
Charytatywnie mogą działać albo bogaci, albo tacy, którzy oddają temu tylko
kilka procent siebie.
A pan ile oddaje Komitetowi Obrony Demokracji?
- Przeciętnie człowiek poświęca na
pracę jakieś 30 procent siebie. Ja daję KOD 70 procent. Od rana do późnego
wieczora pracuję dla KOD. Ciągłe spotkania z organizacjami, mediami,
politykami polskimi, europejskimi i amerykańskimi, spotkania zarządu. W
weekendy, ale czasem i w tygodniu, spotykam się z koderami w regionach,
rozmawiamy o tym, co to jest Komitet Obrony Demokracji, w jaki sposób działa.
Ludzie często pytają, czy będzie partią polityczną.
Powtarza im pan, że nie będzie.
- A oni chcą wiedzieć dlaczego
nie. Czasami próbują przekonywać, że może jednak warto. Jednak w większości
popierają polityczną apartyjność.
Nie ma pan pokusy, żeby kandydować w kolejnych wyborach?
- Nie mam takich planów. Są w
życiu ciekawsze rzeczy niż polityka partyjna, władza czy walka o wpływy. Choć
z drugiej strony pięć lat temu nie myślałem, że będę jeździł motocyklem.
A dziś ma pan wypasioną maszynę.
- To bzdura. Ten motocykl ma 16
lat, kosztuje mniej niż samochód, którego zresztą nie mam. Dzięki niemu nie
mam problemów z parkowaniem czy z dojazdem na spotkanie z koderami. Oszczędzam
sporo czasu.
Podobno w KOD jest coraz więcej kłótni.
- To nie są kłótnie, raczej
różnice zdań co do tego, jak chcemy działać. To normalne w strukturach, które
nie są jeszcze do końca sformalizowane. Bo na razie stowarzyszenie ma zaledwie
21 członków, a dookoła niego działa około 20 tysięcy ludzi. Jest wiele
pomysłów, ale kiedy trzeba je złożyć w całość, nie wszystkie do siebie pasują.
A na końcu i tak wygrywa gołębi kurs Mateusza Kijowskiego,
a jastrzębie są uciszane.
- To nie jest mój kurs, tylko
kierunek wyznaczony w tym pierwszym artykule Krzysztofa Łozińskiego, który
mnie zainspirował do założenia grupy na Facebooku. Że mamy działać w sposób pokojowy, zgodny z prawem. otwarty i przejrzysty, szanując siebie wzajemnie, odwołując
się do etosu Komitetu Obrony Robotników. To samo napisaliśmy potem w
manifeście KOD: że chcemy Polski dla wszystkich Polaków, z ich przekonaniami,
opiniami, religią czy światopoglądem. Nie możemy nikogo wykluczać ani z nikim
walczyć. Nawet z PiS.
Ale przecież KOD powstał w
proteście przeciwko działaniom Prawa i Sprawiedliwości.
- Raczej przeciwko łamaniu prawa
przez osoby pełniące ważne stanowiska w państwie. Nie można powiedzieć, że cały
PiS jest zły. Popiera go 30-40 proc. obywateli, nie możemy występować przeciwko
nim.
Ludzie, którzy przyjeżdżają na
demonstracje, są wściekli na rząd i irytują się, kiedy słyszą, że KOD nie
działa przeciwko PiS.
Oczywiście, że są emocje, nikt z
nas nie jest robotem. Kiedy człowiek widzi, co się w Polsce dzieje, te emocje
narastają i w końcu wybuchają. Tyle że bardziej radykalne pomysły są sprzeczne
z tym, co chcemy i powinniśmy robić.
Wielu członków KOD chce
zdecydowanych działań.
- Ale jakich? Ludzie, którzy
mówią, że ich chcą, niczego do tej pory nie zaproponowali. Wiele razy słyszałem,
że trzeba więcej, mocniej, lepiej. Ale po pytaniu: „no dobra, to co chcecie
zrobić?”, zapada cisza. Tak zwane jastrzębie bardzo chciałyby być mądrzejsze i
aktywniejsze, ale jak przychodzi co do czego, to nie mają pomysłów.
Był pomysł złożenia wniosku
o delegalizację PiS. Odrzuciliście go.
- Bo był kompletnie nierealny, nie
miał podstaw w prawie. Podobnie jak wcześniejszy, żeby zbierać podpisy pod projektem
skrócenia kadencji Sejmu. Konstytucja przewiduje, że to możliwe tylko w trzech
przypadkach: kiedy posłowie się dogadają i podejmą uchwałę o skróceniu
kadencji, kiedy nie uda się uchwalić budżetu państwa albo kiedy trzy razy z
rzędu nie uda się powołać rządu. A zresztą gdyby nawet udało się skrócić
kadencję, to - jak wynika z sondaży - wynik kolejnych wyborów byłby dla PiS
taki sam jak ostatnio albo nawet lepszy. Dlatego takie pomysły są absurdalne.
Równie absurdalne jak zbieranie
podpisów pod przygotowanym przez KOD projektem ustawy w sprawie Trybunału
Konstytucyjnego.
- Nie, bo prawo zakłada, że
obywatele mogą złożyć w Sejmie projekt ustawy. Poza tym nasza inicjatywa jest
dobrym rozwiązaniem na każdy czas, niezależnie od tego, kto jest u władzy, zawiera
wszystkie postulaty Komisji Weneckiej. Jeśli uda nam się zebrać podpisy pod
projektem, a posłowie PiS wyrzucą go do kosza, będzie to czytelny sygnał dla
Polski i dla świata, jak władza traktuje legalną inicjatywę obywateli.
Przecież to oczywiste, że
projekt wyląduje w koszu.
- Sytuacja tak dynamicznie się
zmienia, że nie wiadomo, co będzie za kilka miesięcy. Może się okazać, że PiS
nie będzie miał większości w Sejmie. Niektórzy mówią, że trzeba apelować do
posłów PiS, żeby nie uczestniczyli w procederze łamania prawa.
Naiwność.
- Cieszę się, że jest tak wielu
naiwnych ludzi w Polsce, bo być może dzięki tej naiwności uda nam się coś
zmienić.
A nie obawia się pan, że KOD to
dla PiS wentyl bezpieczeństwa? Ludzie się wykrzyczą na demonstracjach, a w
Polsce nic się nie zmieni.
- Już się zmienia. Spotykam się z
ludźmi w regionach i wszędzie słyszę, że się organizują, tworzą struktury,
zespoły robocze, przygotowują programy o demokracji dla szkół i przedszkoli
albo robią happeningi na ulicach. Wiedzą, że nie chodzi o to, żeby pojechać do
Warszawy na wielki marsz, a potem wrócić do domu i dalej nic nie robić.
Zaczynają działać i nie odpuszczą. Jesteśmy dziś istotną siłą.
Co z tego, skoro rząd robi
swoje? Narusza konstytucję, prowadzi czystki w instytucjach państwowych. A KOD
jest bezsilny.
- Jeżeli ktoś wie, jak zmienić tę
sytuację w ciągu tygodnia albo trzech, to niech się do nas zgłosi. Nie
rozważamy użycia bomby atomowej, ale każdy inny sposób zrealizujemy. A tak
poważnie - nie ma możliwości, żeby zmienić sytuację natychmiast, bo ten rząd
został wybrany w demokratycznych wyborach i nadal ma mandat społeczny, co
pokazują wszystkie sondaże. Jedyne, co można zrobić, to zmieniać mentalność ludzi,
pomagać im zrozumieć sytuację. Obywatele w sporej części głosowali tak, jak
się głosuje w konkursie piękności czy programie typu „Mam talent”. Nie mieli
świadomości, że wybierali swoją przyszłość. Ale coraz częściej widzą, że ten
wybór naprawdę ma wpływ na ich życie.
Co pana najbardziej zaskoczyło
w działaniach rządu?
- To, że nie próbuje zachowywać
żadnych pozorów. W kampanii wyborczej sprawia wrażenie łagodnych i
umiarkowanych, a w tej chwili w ogóle nie udają. Często porównuje się naszą
sytuację z Węgrami - tam działo się to samo, ale znacznie wolniej.
I jednak tam władze walczyły o
pozytywny medialny przekaz; udawały, że się starają, dyskutują, że mają
poparcie społeczeństwa. U nas był blitzkrieg - tak zwana dobra zmiana została
przeprowadzona w dramatycznie szybkim tempie, bezczelnie. Jakby chodziło o to,
żeby ludzi upokorzyć, pokazać im: „możemy wszystko i co nam zrobicie”?
Czuje się pan upokorzony, gdy
politycy PiS mówią o pana ubeckim rodowodzie?
- Nie. Trudno jest mnie upokorzyć
czymś, czego nie mam.
A wkurza się pan?
- Chyba już nie. Był moment, że
się denerwowałem tą pogardą dla ludzi. Ale człowiek się do wszystkiego
przyzwyczaja, nawet do tego, że rządzący gardzą obywatelami. Teraz raczej mnie
rozśmiesza sposób, w jaki nas traktują. Prof. Zybertowicz
mówi, że jesteśmy elementem wojny hybrydowej Putina, a
Kaczyński dodaje, że jesteśmy częstymi gośćmi w ambasadzie rosyjskiej, chcemy,
żeby Polska była kolonią. To jest tak śmieszne, że trudno się tym przejmować.
Ktoś kiedyś zapytał, czy KOD jest sterowany przez Putina. Odpowiedziałem, że przez kosmitów.
W telewizji ten pański spokój
przegrywa w starciu z agresją PiS-owców.
- Jeśli chodzi o liczbę decybeli
czy słów na minutę, to na pewno. Kiedy pan Jaki zamienia się w karabin
maszynowy powtarzający to samo zdanie i robi wszystko, żeby mnie zagłuszyć,
rzeczywiście jestem bezradny. Natomiast nigdy nie będę zachowywał się tak
jak pan Jaki i jemu podobni.
Walczymy z łamaniem prawa, z arogancją i butą, więc nie możemy zachowywać się
tak samo, bo wtedy oni wygrają. Musimy nauczyć się rozmawiać z ludźmi, którzy
myślą inaczej niż my, i ich szanować.
Szanuje pan polityków PiS?
- Mam do nich poważne
zastrzeżenia, ale staram się ich zrozumieć, a to wymaga szacunku. Poza tym
rząd to jakieś trzydzieści osób, natomiast za nimi stoi ponad 5,5 miliona
ludzi, którzy na nich głosowali. To z nimi trzeba rozmawiać.
Ale jak? Większość z nich
uważa, że uczestnicy marszów KOD to - cytuję - „rokoszanie trybunalscy”.
- Nie wszyscy. W badaniu CBOS
sprzed miesiąca okazało się, że 46 proc. Polaków popiera to, co robi KOD, 42 proc.
to, co robi PiS, ale aż 12 proc. jest wspólne - czyli popierają zarówno
działania KOD, jak i PiS. To pokazuje, że można popierać program polityczny
PiS, a nie popierać łamania porządku konstytucyjnego. Dlatego wierzę, że jesteśmy
w stanie się dogadać, W Białymstoku była demonstracja KOD i kontrdemonstracja
narodowców. Nasi ludzie podeszli do narodowców i zaczęli z nimi rozmawiać. Na
koniec uścisnęli sobie ręce i umówili się, że będą dalej rozmawiać.
Naprawdę?
- Naprawdę. Z kolei przed
pierwszym marszem, tym 12 grudnia, w internecie było dużo zdjęć kibiców Legii
z dopiskami w stylu „przyjdziemy i wam pokażemy”. A potem moja żona zobaczyła
taki obrazek: na chodniku stało ośmiu chłopaków w szalikach Legii, nie bardzo
wiedzieli, co ze sobą zrobić. Podeszły do nich starsze panie i zapytały:
„Chcecie nas bić? Lepiej zdejmijcie te szaliki i chodźcie z nami”. I oni
dołączyli do marszu. Agresję rodzi agresja. A na życzliwość ludzie odpowiadają
tym samym i wtedy można rozmawiać.
Nie z każdym.
- Są oczywiście tacy, którzy mają
wdrukowane różne przekonania i z nimi trudno jest rozmawiać. Mamy całe
pokolenie wychowane bez społecznej debaty o tym, co jest ważne, więc trudno
się spodziewać, że teraz w ciągu kilku miesięcy nadrobi się te zaległości. Ale
trzeba zacząć. Ludzie są z natury dobrzy. Jeżeli się z nimi rozmawia, można
osiągnąć znacznie więcej, niż zmuszając ich do czegoś. Najważniejsze jest
zbudowanie świadomości, co to znaczy być obywatelem Polski, jakie mamy prawa i jakie
obowiązki, w jaki sposób możemy wpływać na sprawy kraju. To długofalowy projekt.
Tak jak wasz licznik, który
stoi przed KPRM i odlicza dni, które minęły od chwili, gdy rząd powinien był
opublikować wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie tzw. ustawy naprawczej o
TK?
Nasz licznik ma trzy cyfry, ale
jak będzie trzeba, dostawimy czwartą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz