Wiemy niemal wszystko
Prof. Paweł
Artymowicz, fizyk, o wątpliwościach wokół katastrofy smoleńskiej, których nie
ma
JOANNA PODGÓRSKA: -
Polacy może nie wierzą masowo w zamach,
choć i takich nie brakuje, ale spora część deklaruje, że w końcu nie wie, co tak
naprawdę stało się pod Smoleńskiem. To efekt „naukowych" rewelacji zespołu
Macierewicza?
PAWEŁ ARTYMOWICZ: - Na
wszystkie teorie i wątpliwości zgłaszane przez zespół sejmowy Macierewicza,
który teraz przekształcił się w podkomisję przy MON, są fachowe, naukowe
odpowiedzi, tylko że oni je ignorują i starają się udowodnić, że prawda jest
nieznana. Przebieg katastrofy smoleńskiej jest moim zdaniem najlepiej zbadany,
w dziejach lotnictwa, od strony technicznej. Sukces Macierewicza polega na
tym, że udało mu się przekonać część opinii, że jest odwrotnie. Tworzy teorie,
które kojarzą mi się z łysenkizmem; pseudonauką. Za sprawą Łysenki Związek
Radziecki sam się pozbawił prawdziwej genetyki. Tylko że początkowo była to
autopromocja samego Łysenki. Dopiero znacznie później została zaakceptowana
przez partię, która przyjęła jego linię jako jedynie słuszną. Z teorią zamachu
smoleńskiego jest na odwrót. Inicjatywa wyszła od „komitetu centralnego” partii
PiS i za sprawą partii rodziły się i były nagłaśniane pseudonaukowe teorie
alternatywne.
Spróbujmy je pokrótce
prześledzić. Według zespołu Macierewicza zaczęło się od nieprawdziwych
informacji podawanych pilotom przez kontrolerów, którzy dostawali rozkazy z
Moskwy, tupolew mimo to odchodził już na drugi krąg, przeleciał nad brzozą, a
potem nastąpiła seria eksplozji i samolot rozpadł się w powietrzu.
Kontrolerzy mogli najwyżej
przyczynić się, stworzyć okoliczności sprzyjające katastrofie, ale nie ją
spowodować. Nie mogli rozkazywać załodze samolotu kraju NATO. Byłoby to też
sprzeczne z cywilnymi przepisami UE. Nie mogli też ani nie powinni zamknąć
lotniska. Kiedy załoga na własne życzenie zaczęła nieprzepisowe podejście do
lądowania, powinni byli podać te informacje meteorologiczne, które podali.
Spełnili też swe zasadnicze zadanie doprowadzenia samolotu do tzw. minimalnej
wysokości zniżania (100 m)
w odległości ok. 2,5 km
od progu pasa. Dalej miał nastąpić meldunek załogi o zobaczeniu świateł
lądowiska lub odejściu. Pilot, nie widząc pasa, zniżył się jednak w dolinie
prawie do jego poziomu, zanim podjął nieudaną, spóźnioną próbę awaryjnego
odejścia na drugi krąg. Kontrolerowi słusznie zarzuca się spóźnione wydanie
ostrzeżenia „Gorizont 101”
o niebezpiecznym położeniu samolotu. Był wtedy ok. 70 m nad ziemią zamiast 100 m. Jednak gdyby wówczas
piloci wykonali to polecenie, uniknęliby katastrofy Znaczenia tej awaryjnej
rosyjskiej komendy żaden pilot 36. specpułku wówczas nie znał, bo szkolenie
jej nie obejmowało, a większość nie znała rosyjskiego. Na niedozwolone polskimi
przepisami lotnisko wysłano załogę niewyszkoloną, bez faktycznych uprawnień do
jedynego legalnego wtedy podejścia na dwie radiolatarnie NDB.
Następny argument to „pancerna
brzoza". Skrzydło potężnego
samolotu nie mogło się rozpaść po
uderzeniu w drzewo.
Ta teza opiera się na błędnych
obliczeniach prof. Wiesława Biniendy, co zostało rozstrzygnięte w 2014 r. na
największej konferencji skupiającej polskich inżynierów i specjalistów
lotniczych „Mechanika w Lotnictwie” w Kazimierzu Dolnym. Przypomniałem tam
wyniki prac dr. Morki i naukowców z Wojskowej
Akademii Technicznej, którzy znacznie poprawniej niż prof. Binienda rozumieją
działanie programu do symulacji zderzeń. Potrafią dobrać właściwe modele
materiałowe i grubości blach tupolewa. Profesor przyjął blachy trzykrotnie
grubsze niż w rzeczywistym Tu-154. To oraz błędy w sposobie obliczeń dało
karykaturalnie fałszywe wyniki przypominające filmy animowane Disneya.
Grupa Morki uzyskała diametralnie różny wynik: skrzydło w zderzeniu z
drzewem jest rwane i odłamuje się na pniu. Grupa ta badała zderzenie z
przeszkodą niedeformowalną. Ja urealniłem to założenie, badając, jak wyglądało
zderzenie z realistyczną brzozą, która ugina się i pęka 6,5 m nad ziemią, tak jak to
się stało naprawdę. Dodatkowo niewiele osób zauważyło, że brzoza pęknięta jest
także u podstawy. Pień pękł i pochylił się, ale nie przewrócił. Konieczność
tego stanu rzeczy wynika z moich symulacji. Najpierw poddało się skrzydło i
rozdarło na dwie części na masywnym pniu, a potem pod wpływem siły uderzenia
pień wygiął się w łuk i pękł na dwóch wysokościach. Szczegółowo badali przełom
biegli Prokuratury Wojskowej. Przełamany pień można złożyć z powrotem w jedną
całość i zobaczyć, że nie utracił wiele drewna. Jeśli moje wyniki byłyby niesłuszne,
a Biniendy prawdziwe, to skrzydło musiałoby zniszczyć wielki sektor pnia, co
zostało wykluczone. Wszystkie zagadnienia techniczne badały duże zespoły
specjalistów technicznych, około stu osób. Konsultantów Macierewicza jest mała
garstka i nie są dobrymi fachowcami. Nie
zdołali przeprowadzić poprawnej symulacji zderzenia ani lotu końcówki skrzydła,
gdzie też popełnili karykaturalne błędy.
Przekonują jednak, że na
pokładzie musiało dojść do eksplozji, bo inaczej wrak nie byłby tak rozdrobniony.
Dowodem na wybuch mają być też powyrywane nity, które musiało wypchnąć
działające od wewnątrz potężne ciśnienie.
To zostało dawno wyjaśnione. W
czasie katastroficznych odkształceń samolotu nity są ścinane oraz wyrywane. W
laboratoriach robi się próby wytrzymałości samolotu i podczas takich doświadczeń trzeba uważać, bo po sali z dużą
prędkością latają nity wyskakujące z konstrukcji. Ta kwestia była omawiana na
konferencji w Kazimierzu, ale konsultanci Macierewicza tam się nie pojawili, bo
boją się konfrontacji ze środowiskiem lotniczo-technicznym. Jeśli chodzi o
jakoby nienaturalne rozdrobnienie wraku, to kłamstwo. Zespół Macierewicza nie
ma pojęcia o badaniu katastrof lotniczych. Rozdrobnienie było typowe.
Wystarczy przeczytać raporty komisji badających podobne wypadki, zwłaszcza gdy
samolot spada odwrócony w las, a nie na gładki teren. Znajomi Macierewicza
obliczają jakąś swoją rzeczywistość i sądzą, że samolot nie może się rozpaść
na więcej niż kilka kawałków, robią też dziwaczne porównania do pękających parówek.
Do nonsensu, że „jeśli są odłamki, to musiały być wybuchy”, dr inż.
Szuladziński doszedł w istocie przed zrobieniem obliczeń. Aby tak twierdzić,
trzeba nie znać fizyki i nie widzieć z bliska żadnej katastrofy, nawet
kolejowej czy samochodowej. Spytałem prof. Jacka Rońdę,
ile raportów z realnych wypadków przeczytał. Okazało się, że żadnego.
Eksperci Macierewicza
przekonują też, że po uderzeniu ciężkiego samolotu w miękką glebę powinien
powstać krater, a go nie było.
Nie było i być nie powinno. To rozpaczliwy
pomysł wzięty z portalu internetowego, podchwycony przez ludzi takich jak
inżynier Glen
Jorgensen uczestniczący w pracach podkomisji
Macierewicza. Formułując nieistniejący paradoks, pomylił przyspieszenie z
siłą. Inżynier powinien umieć oszacować, jak głęboki krater powstanie przy znanych
parametrach podmokłego gruntu i uderzenia. I tu nie potrafiono nic poprawnie
obliczyć. Ja zrobiłem to dwiema różnymi metodami. Jedna to oszacowanie
naprężeń w uderzanym gruncie. Na podstawie prędkości zderzenia, masy samolotu i
pola powierzchni kontaktu oszacowałem, że w najbardziej nawet sprzyjających
warunkach, kiedy cała energia uderzenia przechodzi w deformację gruntu,
zagłębienie będzie płytsze niż 30
cm; realistycznie być może 10 cm. Druga metoda oparta
była na fizyce powstawania kraterów, jaką w astrofizyce obserwuje się na
ciałach takich jak Księżyc czy Ziemia, gdy uderzają w nią meteoryty. Według
tej metody wgłębienie powinno mieć około 12 cm, czyli jak w pierwszej metodzie.
Katastrofa lotnicza to chaos. Jedne kawałki wraku nie zostawiają widocznego
zagłębienia, a inne potrafią wbić się na metr głębokości. Krateru jednak nie
ma. Specjalistom Macierewicza polecam podręcznik fizyki.
To, że nadal nie mamy w Polsce
wraku, ma znaczenie? Oczywiście, nie można
zbadać katastrofy bez wraku, ale wrak jest. Nie zniknął. Nie zagubił się jak
malezyjski boeing w oceanie. Polska komisja i prokuratorzy zawsze mieli do
niego dostęp. Była zgoda na wszystkie badania, jakie polska strona chciała
wykonać.
Ale wraku nie odtworzono
dokładnie z fragmentów.
Pieczołowite odtwarzanie samolotu
to fotogeniczny mit, propagowany przez telewizyjne programy o katastrofach.
Rekonstrukcję robi się w przypadkach, gdy przyczyna lub przebieg katastrofy są
nieznane. W przypadku Lockerbie, gdzie Boeing 747 rozpadł się
na dużej wysokości, trzeba było odkryć, jak przeprowadzono akt terrorystyczny.
Zrekonstruowano tylko tę część kadłuba, w której były ślady wybuchu. Po
zebraniu wystarczających dowodów wykluczających, tak jak w Smoleńsku, zarówno
eksplozje, jak i terroryzm, nie robi się
standardowo całościowej rekonstrukcji. Wypadek smoleński jest bardzo prosty do
analizy, gdyż pozostawił nietypowo dużo dowodów, śladów w terenie i w bardzo
licznych rejestratorach. Przyczyną był fatalny ludzki błąd, na którym zaważyło
m.in. niewystarczające wyszkolenie załogi.
Ostatnio Antoni Macierewicz
mówił, że 250 świadków widziało dym unoszący się z silników i odpadające
jeszcze w powietrzu części tupolewa.
Nie wiem, skąd u niego taka
fantazja. Z zeznań świadków, którzy byli przepytywani nawet przez „niepokornych"
dziennikarzy, wynika, że nikt nie widział rozpadu samolotu w powietrzu, poza
urwaniem końcówki skrzydła. Mówiono o ogniu wydobywającym się z silników. Tupolew
kosił gałęzie drzew, niektóre wpadały do silników, były mielone i spalane.
Wtedy rzeczywiście obserwuje się dym, a nawet kilkumetrowy płomień. Nie ma w
tym nic dziwnego.
Najnowszy wątek to
nieprzebadana wada fabryczna w tym typie samolotów.
Macierewicz nie ma szczęścia,
sugerując, że silnik mógł mieć ukrytą wadę. Badania silników były robione
szczególnie wnikliwie przez śledczych. W Polsce zdarzyły się dwie duże
katastrofy Iłów 62 z podobnymi silnikami. W 1980 r. samolot Kościuszko spadł w
Kabatach, a badania płk. Antoniego Milkiewicza wykazały, że przyczyną była
ukryta wada materiałowa wału silnika. Rosjanie nie chcieli przyjąć tej wersji,
ale płk Milkiewicz nie ustępował. Został usunięty ze swego stanowiska, ale
Rosjanie uznali w końcu prawdę. To jeden z najlepszych na świecie specjalistów
zajmujących się awariami tego typu silników. To on obecnie stoi na czele
zespołu biegłych Prokuratury Wojskowej. Trudno znaleźć kogoś o większych
kompetencjach, a jak widzimy, o silnikach wypowiada się historyk z
wykształcenia Antoni Macierewicz. Zapisy detektorów są zupełnie jasne. Silniki
pracowały do końca, nie spowodowały katastrofy.
Część biegłych rozpoznała głos
gen. Andrzeja Błasika w kokpicie. Dla
Macierewicza takie stwierdzenia to „zaprzaństwo". Jak to było?
Ktoś był w kokpicie przed lądowaniem,
kiedy załodze nie powinien nikt przeszkadzać. Było parę początkowych wersji
stenogramu rozmów i frazy przypisywano różnym ludziom. Nagrania ścieżki mikrofonowej
rekordera dźwięku zrobione przed 2012 r. były niewyraźne. Prokuratorzy doszli
do wniosku, że należy spróbować poprawić techniczną jakość nagrania poprzez
dziewięciokrotnie większą częstość próbkowania i dużo bardziej zaawansowane, specjalne algorytmy obróbki cyfrowej. To
się udało w 2014 r. Następny etap to spisywanie stenogramu. I tu wyniki
odsłuchów różnych ekspertów mogą się między sobą nadal różnić. Nagrania w wielu
miejscach są ciągle zaszumione i niewyraźne. Nie będzie jednej, pewnej i
niezmiennej wersji. Stenogramy zależą od metodologii i od liczby odsłuchujących
osób. Zrobiono je najlepiej, jak się dało. Uznano, że ze znacznym
prawdopodobieństwem to właśnie gen. Błasik był w kokpicie. Pewność
identyfikacji nie jest jednak i nigdy nie będzie stuprocentowa.
Podnoszony jest argument, że
nie mamy oryginałów czarnych skrzynek.
A jak będziemy już mieli
oryginały, to będziemy twierdzić, że są sfałszowane? Jeśli odrzucimy wszystko,
czego dotykała ręka Rosjan, jako podejrzane, to faktycznie nie zakończymy nigdy
śledztwa i o to może niektórym chodzi. Odrzucać dowody zebrane w Rosji proponuje
dr Kazimierz Nowaczyk, niezwiązany z lotnictwem ani aerodynamiką zastępca przewodniczącego
podkomisji smoleńskiej. To śmieszne. Dowody należy weryfikować, nie odrzucać.
I to było robione. Przy zbieraniu dowodów byli obecni także przedstawiciele polscy.
Było pięć czarnych skrzynek wyprodukowanych w Polsce, Rosji i USA. Ich
zawartości się ze sobą zgadzają. Producenci przeanalizowali dane z
rejestratorów i zaświadczyli, że nie zostały nieodwracalnie uszkodzone ani
sfałszowane. Ostatnio autentyczność taśmy z zapisem dźwięku i jej zgodność z
zapisem rozmów pilotów z kontrolerami lotów została jeszcze raz potwierdzona,
m.in. dzięki wykryciu w nagraniu nieznanych uprzednio zakłóceń od lamp
pozycyjnych tu- polewa. Ekipie Macierewicza zostają już tylko rozpaczliwe próby
podważania wszystkiego. Czekam, kiedy zaczną mówić, że Rosjanie podmienili
wrak.
Jak rozumieć to, co działo się
w ostatniej fazie lotu? Na nagraniu
słyszymy komendę „odchodzimy", jednak samolot zamiast się wznosić, dalej
zniża lot, a załoga spokojnie kontynuuje odliczanie odległości od ziemi, jakby
to jej nie dziwiło.
To szokujące. Wszyscy piloci, z
którymi rozmawiałem, mówili, że słuchając tego nagrania, byli zbulwersowani. W
tle słychać alarmy o zbliżaniu się do ziemi najwyższego stopnia. Jeśli pilot
nie zareaguje, samolot za kilka sekund uderzy w ziemię. Reakcja nie następuje.
Złamawszy minimalną wysokość zniżania, dowódca nie podrywa samolotu, nie
wydaje też rozkazu odejścia. Przez ponad siedem sekund ważą się losy 96 ludzi,
gdy tupolew stromo zniża się nad doliną. Nie reaguje także na przypomnienie
drugiego pilota, owo „Odchodzimy...?”, na wysokości 75-80 m nad ziemią. Drugi pilot,
widząc to, powinien był przejąć w tym momencie stery. Może się przecież
zdarzyć, że pierwszy pilot zasłabnie. Po to wprowadzono system bezpieczeństwa
regulujący zarządzanie zasobami załogi w kabinie. Piloci go nie zastosowali.
Gdy wyszli z chmur i zobaczyli ziemię, zrobili, co mogli, by poderwać samolot,
ale było już za późno. Cały ten lot jest szokujący, a końcówka szczególnie.
Dlatego przy analizie wypadku pracowali także psycholodzy. Laikowi ciężko
sobie wyobrazić, jak złożonym zadaniem jest wylądowanie takim samolotem. Załoga
była niewystarczająco wyszkolona, a mjr Arkadiusz Protasiuk, który był najbardziej
doświadczony, przyjął na siebie zbyt wiele obowiązków. Był tak zajęty i zestresowany, że przestał wydawać komendy. Wydaje mi się,
że już tylko realizował zamiar, by zejść tak nisko, aż zobaczy ziemię, i wtedy
zadecydować, czy lądować, czy odejść. Ale to było niewykonalne. Samolot był
skazany na katastrofę, jeszcze gdy był w chmurze, na kilkaset metrów i wiele sekund
przed uderzeniem w brzozę.
Ma pan jakiekolwiek
wątpliwości, co się stało pod Smoleńskiem?
Miałem wątpliwości, kto zdecydował
o lądowaniu. Znamy wcześniejsze rozmowy, że pierwszy pasażer jeszcze nie
zdecydował, co robić, i do końca zostało to w zawieszeniu. Nigdy nie będziemy
tego wiedzieć na pewno, ale dziś, gdy odczytano lepsze technicznie nagrania z
kokpitu, skłaniam się ku przypuszczeniu, że była to decyzja pilota, bo nie
słychać polecenia „lądujcie” ani „lećcie na inne lotnisko”. Działał pod wielką
presją zadania wylądowania, które chciał dobrze wykonać. Nie będąc odpowiednio
wyszkolony na symulatorze, nie wiedział, że cel ten był nieosiągalny.
Rok temu Macierewicz stwierdził
wprost: to był zamach, winny jest Putin. Wówczas był
opozycyjnym politykiem. Teraz jako minister mówił o „akcie terroru".
Ale potem zaczął się z tego wycofywać. Uda się PiS
z tego zamachu wykpić?
Zwolennicy partii wodzowskiej PiS
przełkną każdą woltę wodzów bez refleksji, tak jak zrobili to w kwestii konieczności
włączenia do badania katastrofy zachodnich komisji lotniczych. PiS żądał tego
przez sześć lat i nagle się wycofał po zdobyciu władzy. Jeśli w ogóle PiS
będzie czymkolwiek ograniczany w swych fantazjach smoleńskich, to przez
struktury polityczne państw zachodnich. Reakcje rosyjskie nie stanowią
ograniczenia dla Pis i vice versa. Ich interesy w przeciąganiu śledztw
smoleńskich są zbieżne. Rosja już zaczęła oficjalnie reagować na ekscesy
Macierewicza, robiąc z niego i z Polski pariasa. Jeżeli podkomisja
Macierewicza zechce kontynuować oszustwa, to powstanie międzynarodowej, zachodniej
komisji po ich odejściu będzie po prostu koniecznością. Powinniśmy tego żądać,
by wisiała nad głową Macierewicza jak miecz Damoklesa.
Smoleńsk: kłamstwo i mit
Wiara w zamach w
Smoleńsku, która początkowo wydawała się szaleństwem garstki radykałów, staje
się, przez dojście PiS do władzy, religią państwową.
Grzegorz Rzeczkowski
Wydawało się, że
musi być inaczej. Że rozmiary tragedii i jej wyjątkowość rozmyją podziały, że
strata bez precedensu połączy wszystkich - bez względu na polityczne sympatie
i życiorysy. W sposób jeśli nie trwały, to przynajmniej długotrwały. Groby
miały pojednać-nie tylko samych Polaków, ale także Polaków i Rosjan. Z ust
czołowych polityków i publicystów tuż po katastrofie smoleńskiej padały nawet
słowa o żałobie, która będzie pożegnaniem z 200 latami „niezbyt szczęśliwej
historii Polski”.
Poszło inaczej. Czyli jak zawsze. Zamiast katharsis i pojednania mamy
podziały tak głębokie, jak nigdy w ostatnich 25 latach. Opadły wszystkie
skrupuły.
Okazało się, że można nazywać katastrofę komunikacyjną „zamachem”,
znaleźć „dowody” na wybuchy na pokładzie, widzieć wśród „sprawców” polskiego
premiera, wśród „pomocników” - prezydenta, a rząd nazywać „sowieckim”. Ci,
którzy z taką wizją się nie zgadzają, przynależą do „przemysłu pogardy” z
mianem „ruskich pachołków”. „Polegli” zostali przez nich „zdradzeni o świcie”.
Irracjonalne? Ale skuteczne.
Sondaże pokazują dobitnie, że orędownicy teorii zamachowej tak mocno
namieszali ludziom w głowach, że mimo pracy komisji Jerzego Millera, zespołu
Macieja Laska i prokuratury ponad 50 proc. Polaków nadal uważa, że przyczyny
katastrofy nie zostały wyjaśnione (sondaż CBOS z kwietnia 2015 r.). I choć
zdecydowana większość (74 proc. w sondażu Millward Brown dla „Faktów” TVN) nie wierzy tzw. parlamentarnemu zespołowi Antoniego
Macierewicza, który „ustalił”, że na pokładzie tupolewa doszło nawet nie do
jednego, ale do „serii” wybuchów, to większości (53 proc.) nie przekonały
również ustalenia państwowych śledczych wykluczające zamach. Od kilku lat odsetek
tych, którzy wskazują na tę przyczynę tragedii z 10 kwietnia, jest mniej
więcej podobny - to około jednej czwartej dorosłych Polaków; kolejne
kilkanaście procent woli odpowiedź „nie wiem”.
Po raz pierwszy rocznicę katastrofy smoleńskiej będziemy obchodzić pod
rządami partii, która odrzuciła ustalenia państwowej komisji, złożonej z
wybitnych i kompletnie niepartyjnych ekspertów i, forsując całkowicie kłamliwy
obraz tragedii nakreślony przez amatorów, zbudowała mit o zamachu w Smoleńsku.
Jak to było możliwe?
Święci
męczennicy
Wrażenie, że dokonuje się wielkie narodowe oczyszczenie i pojednanie,
żywe było tylko w pierwszych dniach po katastrofie. Zgrzytnęło już 13 kwietnia,
gdy okazało się, że Maria i Lech Kaczyńscy zostaną pochowani na Wawelu.
Zaskoczeni, moralnie zaszantażowani przeciwnicy polityczni braci Kaczyńskich
przywoływali rozmaite argumenty nie wprost, zwłaszcza ten, że prezydencka para
nie była związana z Krakowem, bardziej z Warszawą, więc lepszym miejscem byłaby
warszawska katedra, gdzie spoczywają prezydenci i premierzy II RP
Pomysł, który powstał w gronie polityków PiS, zrealizował metropolita
krakowski kard. Stanisław Dziwisz. W ten sposób wypełnił bardzo ważną rolę w
budowaniu nowej wiary-stworzył jej pierwszego i najważniejszego męczennika:
prezydenta Kaczyńskiego. Kardynał argumentował, że prezydent „zginął po
bohatersku”, więc powinien spocząć obok marszałka Piłsudskiego, „razem z tymi,
którzy się zasłużyli dla dobra naszej ojczyzny”. Gdy kilkaset osób,
skrzykniętych na Facebooku, protestowało pod krakowską kurią przeciwko
pogrzebowi na Wawelu, związany z prawicą satyryk Jan Pietrzak ogłosił, że
widocznie „nie wszyscy czują się Polakami”, tak „jak żałośni obrońcy polskich
królów przed polskim prezydentem”. Wzywając metropolitę do wycofania decyzji
o wawelskiej lokalizacji pochówku, Andrzej Wajda i
Krystyna Zachwatowicz trafnie przewidzieli to, co niebawem miało się wydarzyć:
„decyzja ta (...) może spowodować najgłębsze od odzyskania niepodległości w
1989 r. podziały polskiego społeczeństwa”.
Polskie demony obudziły się szybko, karmiąc się mieszaniną podejrzliwości,
resentymentu, nieufności wobec własnego państwa i wciąż żywej wrogości do Rosji. A symboliczne skojarzenia
same się nasuwały: katastrofa smoleńska wydarzyła się tam, na nieludzkiej
ziemi rosyjskiej, w dodatku właściwie w tym samym lesie, gdzie 70 lat wcześniej
NKWD rozstrzelało tysiące polskich oficerów. Więc już w pierwszych dniach po
katastrofie w wielu głowach zaczęła kiełkować myśl, że to przecież niemożliwe,
żeby prezydent prawie 40-milionowego państwa oraz 95 towarzyszących mu osób, w
tym najważniejsi politycy i dowódcy armii, zginęli ot tak, w wypadku
komunikacyjnym, którego przyczyną była brawura i złe wyszkolenie pilotów oraz
kontrolerów.
Teorie spiskowe zaczęły się pojawiać już w pierwszych godzinach po katastrofie.
Obok tak kompletnie irracjonalnych, jak ta, że pasażerowie zostali otruci na
pokładzie, a za sterami usiadł pilot kamikadze (dowód - w relacjach z miejsca
katastrofy nie było widać ciał), najczęściej wspominano o planowanym zamachu.
Już wtedy sformułowano hipotezę sztucznej mgły, rozpylanej przy użyciu helu
przez rosyjski samolot, spekulowano o zablokowanych sterach, rosyjskim
sabotażu, do którego miałoby dojść kilka miesięcy wcześniej podczas remontu
tupolewa w Rosji, dobijanych strzałami rannych (jeszcze niedawno mówił o tym
Antoni Macierewicz), którzy przeżyli zderzenie z ziemią. Aby zatrzeć ślady
Rosjanie mieli nawet zamienić czarne skrzynki i rozegrać nas piarowo. Wiadomo -
udając żal i celebrując żałobę, chcieli oddalić od siebie podejrzenia...
Spontanicznie, pod wpływem zrozumiałych emocji wygłaszane głupstwa
wkrótce zaczęły się zlewać w jedną polityczną narrację, zarządzaną przez Prawo
i Sprawiedliwość. Podczas prezydenckiej kampanii Jarosław Kaczyński jeszcze
unikał bardzo jednoznacznych oskarżeń, ale tuż po przegranych wyborach tama
puściła. Katastrofa zaczęła być przetwarzana na ideologię. Wiodąca rola
przypadła tu człowiekowi do zadań specjalnych Antoniemu Macierewiczowi i jego
zespołowi parlamentarnemu powołanemu w lipcu 2010 r. To ten zespół krok po
kroku „ustalił”, że katastrofę spowodowała „seria wybuchów” na pokładzie
lądującego w Smoleńsku Tu-154M. Zapraszani przez obecnego szefa MON na tzw.
konferencje smoleńskie naukowcy wszystkich specjalności, tylko nie od badania
katastrof lotniczych, prezentowali różne „dowody” na zamach - m.in. pamiętne
eksplodujące parówki czy zgniatane puszki po piwie.
Kreowaniu wiary w spisek i deprecjonowaniu ludzi związanych z ówczesną
władzą towarzyszyło kreowanie mitu Lecha Kaczyńskiego i jego jedynego
prawowitego dziedzica - Jarosława. PiS wykreował Lecha Kaczyńskiego na
politycznego giganta, męża stanu, który poległ w służbie ojczyzny, wysłany na
śmierć do Rosji przez własny rząd. Im bardziej rósł mit i legenda prezydenta,
tym bardziej nie mógł on zginąć w zwykłej katastrofie. Dlatego rosła też wizja
zamachu.
Wiara, jeśli ma być żywa, musi mieć swych wyznawców i proroków-
głosicieli. Wirus zamachowy zaczął się namnażać i rozprzestrzeniać dzięki
publicyście Janowi Pospieszalskiemu i reżyserce Ewie Stankiewicz, którzy
jeszcze przed pogrzebem prezydenckiej pary zjawili się wśród zgromadzonych
przed Pałacem Prezydenckim. Przeglądając prasowe relacje z tamtego czasu,
można natknąć się na taki fragment korespondencji „Frankfurter Allgemeine
Zeitung” dotyczący metod stosowanych przez Pospieszalskiego: „Nie stawiał
pytań, ale czynił aluzje i niedopowiedzenia. Natychmiast został zrozumiany i
znalazł wielu, którzy dopowiadali do końca jego aluzje. (...) To, że możliwość
zamachu nie była poważnie brana pod uwagę ze strony polityków i większości
mediów, uznawano za dowód, iż próbuje się coś ukryć”.
Krakowskie Przedmieście z miejsca narodowej żałoby i zadumy
przekształciłoby się w miejsce spotkań zwolenników najbardziej kosmicznych
teorii spiskowych oraz przeciwników PO i Bronisława Komorowskiego, który jako
marszałek Sejmu przejął wykonywanie obowiązków głowy państwa, a po lipcowych
wyborach został prezydentem. Obóz pisowski uznał Komorowskiego za uzurpatora.
Symbolem pogłębiającego się pęknięcia był konflikt o krzyż ustawiony
przez harcerzy przed Pałacem Prezydenckim. Wsparta przez PiS pięciomiesięczna
„obrona” krzyża stała się kolejnym z mitów założycielskich nowej wiary i
tematem następnej produkcji tandemu Stankiewicz-Pospieszalski: dokumentu
„Krzyż”. Wyświetlony m.in. przez TVP pokazywał, jak rząd i jego
zwolennicy, dążąc do przeniesienia krzyża, w rzeczywistości sondują, „jak
daleko można się posunąć w niszczeniu podstaw naszej cywilizacji”.
Do medialnej ofensywy szybko dołączyli dziennikarze propisowskich
mediów, w czym długo przodowała „Gazeta Polska”. Dziennikarze gazetopolscy już
miesiąc po katastrofie orzekli, że „był zamach”, a samolot raz miała zniszczyć
bomba paliwowo-próżniowa, innym razem zakłócenia systemu GPS. We wrześniu 2011
r. „Gazeta Polska Codziennie”, która należy do jednej ze spółek związanych z
PiS, opublikowała „10 dowodów na zamach w Smoleńsku”, ilustrując artykuł
okładkowym zdjęciem eksplodującego tupolewa. Na finiszu kampanii parlamentarnej
ogłosiła już bez cienia wątpliwości: „Prezydent został zamordowany”.
W lepieniu zamachowego mitu „Gazeta Polska” osiągnęła swoiste
mistrzostwo.
Na każdy argument ze strony
ekspertów komisji Millera natychmiast znajdowano kilka, które miały je podważyć.
Ale kulminacją ofensywy tzw. dziennikarzy niepokornych był artykuł Cezarego
Gmyza w „Rzeczpospolitej”, który jesienią 2012 r. ogłosił, że na wraku tupolewa
znaleziono ślady trotylu i nitrogliceryny. Mimo stanowczego i wielokrotnego dementi prokuratury, tłumaczącej, że to ślady wysokoenergetycznych
cząsteczek, które nie muszą być śladami materiałów wybuchowych, i że podobne
znaleziono na drugim tupolewie stojącym na lotnisku w Mińsku Mazowieckim, Gmyz
nie tylko nigdy tego nie sprostował, lecz teorię twórczo rozwinął w tygodniku
„Do Rzeczy”, dodając do listy materiałów wybuchowych rzekomo wykrytych na poszyciu
Tu- 154M heksogen i oktogen.
Głosząc najbardziej nawet absurdalne teorie o przyczynach katastrofy,
ich rzecznicy wykorzystali nie tylko to, że badanie takich katastrof jest
niezwykle skomplikowane i długotrwałe, a przez to trudne do wytłumaczenia
laikom. PiS i smoleńscy wyznawcy długo tkali mit o zamachu w Smoleńsku bez
jakiejkolwiek reakcji ze strony rządu, który po ogłoszeniu raportu Millera w lipcu
2011 r. uznał swoją rolę za skończoną i przekazał niejako pałeczkę
prokuraturze. Ta z kolei tylko pogłębiała spekulacje, skąpo informując o
postępach w śledztwie, a gdy już zabierała głos, potrafiła - jak w kwietniu
2014 r. - ogłosić, że tezy o zamachu nie można
wykluczyć, choć wybuchu na pewno nie było. Gdy więc jesienią 2013 r. premier
Tusk wreszcie powołał tzw. zespół Laska, który miał walczyć z teoriami
spiskowymi, ton tzw. smoleńskiej narracji był już dawno ustalony.
Tak ogromnego potencjału emocji nie można było nie zagospodarować
politycznie. Nie po raz pierwszy Jarosław Kaczyński postanowił wskoczyć na
falę, która miała go ponieść ku władzy. Tym razem nie tylko politycznej, ale
także duchowej, w roli obrońcy polskiej tradycji, a nawet - w kontekście sporu
o krzyż - wiary katolickiej.
Tuż po przegranych wyborach prezydenckich Jarosław Kaczyński narzekał
jeszcze na „Gazetę Polską”, że zbyt agresywną publicystyką smoleńską
zniweczyła jego szanse na zastąpienie brata w Pałacu Prezydenckim. Ale już we
wrześniu stwierdził, że „politycznie i moralnie” za katastrofę odpowiadają
„Tusk i Komorowski”. Hamulce puściły po publikacji Gmyza. Prezes potwierdził,
że „nastąpił wybuch”, i jasno zakomunikował, że „zamordowanie 96 osób to
niesłychana zbrodnia, każdy, kto miał cokolwiek z tym wspólnego, powinien
ponieść tego konsekwencje”. W ten sposób nie pozostawił już żadnych
wątpliwości, jaki jest kanon smoleńskiej wiary, spajającej najbardziej
zaangażowany elektorat PiS. To ta grupa pozwoliła partii przetrwać kolejne
porażki wyborcze, była też fundamentem wyborczego zwycięstwa 2015 r.
Fakty będą się zacierać
Teraz wiara smoleńska umacniana będzie już nie tylko podczas
miesięcznic, które od niedawna odbywają się z wojskową asystą, nie tylko
podczas odsłaniania przez Kaczyńskiego kolejnych tablic ku czci „poległych” na
kolejnych katedrach i kościołach. Wzmacnia ją podkomisja powołana przez
ministra Macierewicza i funkcjonująca w ramach resortu obrony. Powołana
zresztą w jego stylu - czyli metodą faktów dokonanych, mimo wątpliwości
prawnych, czy w ogóle będzie legalna. W jej składzie znaleźli się tzw. eksperci
zespołu Macierewicza, ale zabrakło specjalistów od badania katastrof
samolotowych. Formalnie nowe badanie nie może unieważnić wyników poprzedniego,
ale faktycznie, a zwłaszcza politycznie i medialnie, tak właśnie będzie.
Badanie tego typu katastrof traktowane jest przez prawo międzynarodowe
jako wewnętrzna sprawa krajów, których dotyczy - w tym przypadku Polski i Rosji. Ustalenia komisji badających przyczyny
wypadków nie są zatwierdzane ani nawet formalnie odnotowywane przez żadną
instytucję międzynarodową. Nie ma też żadnej procedury odwoławczej.
Dlatego domniemania podkomisji, nagłaśniane przez cały pisowski aparat
PR, ostatecznie przysłonią to, co ustalił zespół Millera. Tym bardziej że cały
jego dorobek został usunięty z oficjalnych stron rządowych. Dawnych członków
państwowej komisji badania wypadków lotniczych martwi także groźba anulowania
zaleceń z raportu końcowego. Wszystkie, czyli 42, dotyczyły poprawy
bezpieczeństwa lotów w lotnictwie wojskowym. - Tak jak zrelatywizowano
konstytucję i wyroki TK, tak samo można zrelatywizować to, co napisała nasza
komisja - mówi Maciej Lasek, szef Państwowej Komisji Badania Wypadków
Lotniczych i jeden z członków zespołu Millera.
- Ale jeśli podkomisja wyda jakieś zalecenia profilaktyczne, które będą
wdrażane w wojsku, mogą one przynieść szkodliwy efekt dla bezpieczeństwa lotów.
Bo jakie mogą być te zalecenia, skoro przyczyną katastrofy nie były błędy w
szkoleniu pilotów, zaniedbania w nadzorze nad specpułkiem i zła organizacja
lotów VIP, tylko zamach?
Na razie Antoni Macierewicz złagodził swoje stanowisko, przemilczając
teorię wybuchową na rzecz tez o awarii
silników. Wszystko, co zrobią - on, jego komisja i nowy zespół prokuratorów
powołanych przez Zbigniewa Ziobrę do wskazania winnych - będzie służyło
„wygumkowaniu” dotychczasowych ustaleń. Zapewne trudno będzie oficjalnie
obronić absurdalną tezę o zamachu, ale podkomisja będzie wytwarzać „sztuczną
mgłę”, która spowije smoleńską katastrofę. Będzie się mówiło, że poszlaki są
oczywiste, ale dowody zostały zniszczone; że przecież wiadomo, kto stoi za tą
zbrodnią, ale „ze względów międzynarodowych” nie możemy powiedzieć, że Rosja i przewodniczący
Rady Europejskiej - Tusk. ltd., itp. Mamy to już nieźle przećwiczone.
A gdy fakty i interpretacje będą się mieszać i zacierać, coraz trudniej będzie
ostatecznie obalić hodowane od lat smoleńskie kłamstwo o zamachu. Zapewne
zostanie z nami na zawsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz