Kilka
miesięcy temu Polska zrobiła „w tył zwrot” i od tego czasu - pod komendą nowego
pierwszego sekretarza nowej PZPR - dziarsko zmierza w stronę PRL. Ostatnio
pierwszy sekretarz korzysta ze ściągi od Wojciecha Jaruzelskiego i kontynuuje
„linię porozumienia i walki”.
W wersji Jaruzelskiego „linia porozumienia i walki” polegała na tym, że
opozycję zwalczano naprawdę, a dialog prowadzono na niby. W wersji
Kaczyńskiego jest podobnie, co tylko umacnia zasadność PRL-owskiej paraleli.
Umacnia, bo na systemowe i duchowe powinowactwo dowodów jest wiele. Inwazja
rzesz niekompetentnych ludzi na niezliczone ważne stanowiska; toporna i
prostacka propaganda rządowych mediów, sprowadzenie Sejmu do roli dekoracji, a
premiera do roli wykonawcy woli pierwszego sekretarza itp., itd.
Prezes Kaczyński ogłosił narodowi dobrą nowinę - rozpoczął się dialog
władzy z opozycją. Urocza to deklaracja. Niemal pół roku po wyborach, po
niezliczonych debatach, w których władza opozycję albo ignoruje, albo z niej szydzi,
wraca dialog. Oczywiście nie na sejmowej sali, ale na spotkaniu przy kawie i
ciasteczkach, nie w sprawie projektów ustaw, ale w sprawie rozmów o dialogu i
dialogu o rozmowach. Lider PRON (Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego)
stworzonego przez WRON (Wojskową Radę Ocalenia Narodowego), niejaki Jan
Dobraczyński, powtarzał w 1982 r., że „nieobecni nie mają racji”. Tak w
istocie bywa, co jednak obecnym w fasadowym ciele racji nie dawało, a
fasadowości ciała nie zmieniało. Debata o rozmowach oraz dialogu przypominała
spotkanie PRON - gra znaczonymi kartami w teatrzyku pana prezesa.
Władca marionetek, jakim jest Jarosław Kaczyński, od wielu miesięcy
zgrabnie przebiera w nim kukiełkami - prezydentem i premierem. To zrozumiałe.
Oboje państwo na taki układ się zgodzili. Trudno jednak pojąć, dlaczego w tym
teatrzyku postanowili brać udział przedstawiciele opozycji. Zrozumiałe, że
przyszli na spotkanie, by nie być oskarżonymi o odrzucanie szansy na
współpracę. Ale w swych wypowiedziach po spotkaniu szli dalej. O ile zupełnie
nie dziwi postawa pana Czarzastego, który chce udowodnić publice, jak słuszne
było, że lewica znalazła się poza Sejmem, o tyle postawa lidera Nowoczesnej
zadziwia.
Ryszard Petru dostrzegł w czasie spotkania „światełko w tunelu”. Należy
mu pogratulować fantastycznego wzroku, bo poza nim i Czarzastym nikt światełka
nie zauważył. Czy Kaczyński ustąpił o krok? A skąd! Czy cofnął się o milimetr?
W życiu. Czy przyznał, że istnieje możliwość zaprzysiężenia prawidłowo
wybranych sędziów Trybunału Konstytucyjnego i opublikowania jego werdyktu w
sprawie „ustawy naprawczej”? Absolutnie nie. Gdzie jest więc światełko? Bo
gdzie jest tunel, mniej więcej wiemy. To „światełko” jest w przypadku
Nowoczesnej wpadką na miarę wyjścia posłów PO z sejmowej sali, gdy zaczęła się
debata o Trybunale. Niech będzie, wpadka się zdarza. Ale lider tej partii musi
uważać, bo po następnej takiej wpadce pojawią się głosy, że Nowoczesna powinna
zmienić nazwę na Naiwna.
Zabawne jest też perorowanie o potrzebie poszukiwania kompromisu w
sprawie Trybunału Konstytucyjnego. Obywatel ukarany mandatem mandat płaci i
żadna władza na żadne kompromisy, zresztą słusznie, z nim nie chodzi. W kwestii
przestrzegania prawa nie ma bowiem kompromisu. Tym bardziej nie ma mowy o
kompromisie, gdy bezprawnego zamachu na prawo dokonuje państwo.
O ile „linia porozumienia” jest absolutną fikcją, o tyle „linia walki”
jest do bólu realna. W ramach demonstrowania woli kompromisu PiS przymierza się
właśnie do skasowania najtrudniejszego i generalnie dość powszechnie
akceptowanego (choć mimo ogromnych wątpliwości o różnym charakterze z różnych
stron) tzw. kompromisu aborcyjnego. Prokuratura przesłuchuje godzinami prezesa
Trybunału Konstytucyjnego i - na pewno bez sugestii ze strony prokuratora
generalnego - bada, czy profesor Rzepliński
nie nadużył władzy. Politycy PiS już zapowiadają, że pomnik Smoleński, czy się
komuś podoba, czy nie, stanie. W ustawie o obrocie ziemią czyni się wyłom dla
Kościoła, bo to jedyna instytucja w Polsce, z którą władza idzie na
kompromisy. A sam prezes nazywa swych oponentów amoralnymi, podłymi i
animalnymi, metodycznie budując fundamenty pod narodowe porozumienie. Tak wygląda
prawdziwy dialog: obuchem w łeb, a potem zaproszenie na ciasteczka i ręka
podana do zgody.
Nie jest tak, że Jarosław Kaczyński nigdy nie będzie chciał pójść na
realny kompromis. Owszem, będzie chciał dokładnie w takiej samej sytuacji, w
jakiej na kompromis zdecydował się generał Jaruzelski - gdy jego ekipa będzie
się już słaniała i część władzy będzie chciał ocalić. Być może, choć i to
wątpliwe, rozmowy o kompromisie będą miały wtedy sens. Dziś są wyłącznie stratą
czasu, a dla opozycji - są flirtem z autokompromitacją.
Tomasz Lis
Rozmowa na szczycie
Nie sypiając nocami, czekaliśmy na wynik
pracy biegłych, zajmujących się od paru tygodni ekspertyzą starej opony, na
której mknęło prezydenckie bmw po wielopasmowej szosie. Wnikliwość badań
spowodowała, że wiemy już o ostrym przedmiocie, który oponę przebił, mimo że
jego wielkość nie przekraczała jednego centymetra. Jest to oczywiście cenna
informacja, ale chciałbym dodać, że większość kierowców ma za sobą takie
doświadczenie. Właściwie każdy z nas, kto choć raz w życiu przebił oponę, stara
się omijać małe, ostre przedmioty leżące na drodze. Dobrze będzie, jeśli od
tego momentu zaczną się do tych zaleceń stosować również kierowcy prezydenckich
limuzyn. Biegli nie wysnuli wniosku dyskwalifikującego samą oponę, czyli nie
wyklucza się możliwości zakładania opon zużytych do pancernych samochodów. W
tej chwili na pewno parę osób w BOR oddycha z ulgą. Poza tym uważam, że przed
przejazdem ważnych osób drogi powinny być gruntownie posprzątane. To ułatwi
kierowcom omijanie ostrych przedmiotów.
Kolejną część moich
rozważań poświęcani czemuś, o czym pisałem i „co uwielbiam”, czyli przeciekowi
ze Stanów Zjednoczonych. Przed chwilą otrzymałem zapis rozmowy między naszym
prezydentem a prezydentem Obamą, nagrany przez kelnerów polskiego pochodzenia
zatrudnionych w Białym Domu. Prezydent Obama: Cześć! Miło Cię widzieć.
Prezydent Duda: Ja też się cieszę.
O: Dziękuję, że
dbacie o bezpieczeństwo nuklearne.
D: Nie mamy broni
atomowej.
O: Nie szkodzi,
ale dbacie, więc dziękuję.
D: Będzie pan w
Warszawie na szczycie NATO?
O: A ktoś mówi,
że nie będę? Co tam z tym Trybunałem?
D: Wszystko w
porządku.
O: To super! Bo
plotkują, że coś nie tak, ale nic dam się w to wciągnąć.
D: Dziękuję za tę
rozmowę, bardzo mi na niej zależało.
O: Nie ma sprawy.
Smacznego.
Rozmowa ta uciera
nosa wszystkim wątpiącym w skuteczność polskiej dyplomacji i będzie miała
znaczący wpływ na rozwój bezpieczeństwa naszego kraju.
Krzysztof Materna
Siła pieczątki
Przepraszam, ale muszę wrócić do opony.
Wiceminister SWiA Jarosław Zieliński życzliwie nas poinformował, że to nie
była TA opona, o której tyle mówiono, bo „TA opona została założona na przednie
prawe koło, natomiast uszkodzeniu uległa opona prawa tylna”. Słucham tej bredni
od kilku dni, nawet ją sobie nagrałem, i myślę, że po Andrzeju Dudzie głową
państwa powinien być Jarosław Zieliński. Jest po prostu tak samo dobry, bo też
traktuje nas wszystkich jak ciężkich idiotów, czyli jak samego siebie.
Takim lekceważącym,
a właściwie pełnym pogardy stosunkiem do ludzi, PiS posługuje się biegle.
Technika jest prosta. Trzeba kłamać i tylko kłamać, jak najczęściej używać
wulgarno-knajackiego języka, a całość okraszać dobrotliwie jadowitym
uśmieszkiem wyższości. Pogarda zwykle bierze się z niewiedzy o świecie i
ludziach. Dobrze widziane jest więc, by nie mieć zielonego pojęcia o sprawie,
w której zabiera się głos. Wystarczy mieć pieczątkę ministra środowiska,
rolnictwa, spraw wewnętrznych, a zwłaszcza dziedzictwa narodowego. Lub jakąś
inną, nie mniej ważną.
Weźmy na przykład
ministra ochrony środowiska Szyszkę, który pod pretekstem walki z kornikiem
drukarzem zamierza wyciąć kawał (na razie) Puszczy Białowieskiej. Porównuje ją
przy tym do kartofliska, na którym szaleje stonka. Równie dobrze można by
powiedzieć, że komuś trzeba obciąć głowę, ponieważ ma wszy. Szyszko nie miałby
wątpliwości. Można też nie mieć żadnej pieczątki, wystarczy być kryształowo
nieuczciwym jak dziennikarka Dorota Kania. Też specjalistka od drzew, tyle że
genealogicznych. Właśnie ma pod swoją lupą ambasadora RP w Waszyngtonie
Ryszarda Schnepfa, którego przodkowie byli rzekomo powiązani z tajnymi
służbami ZSRR i PRL. Wsparli ją prawnik Andrzeja Dudy Andrzej Dera i
wiceminister kultury Jarosław Sellin. Wszystko dlatego, że na stanowisko
ambasadora Schnepfa mianował prezydent Komorowski. A przecież taki Jarosław
Zieliński w Waszyngtonie byłby z pewnością na swoim miejscu.
Te i inne podobnie
obrzydliwe moralnie prace stają się specjalnością niezależnego dziennikarstwa
oraz wysokich państwowych urzędników. Przecież nie tak dawno temu minister
nauki i szkolnictwa wyższego Jarosław Gowin oskarżał lidera KOD Mateusza
Kijowskiego, że jego dziadek był związany z peerelowskim aparatem represji,
więc wnuczek nie może być uczciwym człowiekiem. Zarzuty Gowina szybko zresztą
okazały się wyssane z palca.
W stadninie koni
arabskich w Janowie Podlaskim padła kolejna, trzecia już klacz. Minister
rolnictwa zawiadomił prokuraturę, że podejrzewa umyślne działanie osób trzecich
„w tej bulwersującej sprawie”. Ja się nawet zgadzam z ministrem Jurgielem.
Więcej - jestem gotów bezbłędnie wskazać tę trzecią osobę. To właśnie pan
minister, który z demonstracyjną pogardą dla światowej klasy specjalistów
wyrzucił ich z pracy i oddał stajnię w ręce rakarzy. Jak się dowiaduję, źrebna
klacz, warta zresztą miliony, została przewieziona na poród do specjalistycznej
kliniki w Warszawie. Nowy szef stadniny, który ma pieczątkę, więc na hodowli
koni znać się nie musi, umył w ten sposób ręce od wszelkiej odpowiedzialności.
Tymczasem jak powiedziała wTVN24 prof. Krystyna Chmiel, hodująca konie
arabskie, to właśnie długa podróż i spowodowany nią stres mogły się przyczynić
do choroby i śmierci klaczy.
A skoro jesteśmy przy pieczątce „minister
rolnictwa”, to wspomnę, że Kościół katolicki stał się właśnie, na mocy rządowej
ustawy, głównym specjalistą w handlu ziemią. Jako dyscyplinę dodatkową wziął
zaś na siebie obowiązek reaktywowania tego, co Tadeusz Boy-Żeleński niemal 90
lat temu nazwał piekłem kobiet, czyli całkowicie zakazać aborcji. W imię „prawa
naturalnego, które jest jedyną gwarancją wolności” - mówią biskupi. Polska
byłaby pierwszym krajem w Europie, który przerwałby „holocaust nienarodzonych
dzieci” - nadaje betonowy prof. Chazan prosto z Jasnej Góry. Mam wrażenie, że
brakuje jeszcze tylko średniowiecznych pręgierzy na centralnych placach miast i
stosów na ich obrzeżach. Pręgierz nawróci, a stos zbawi. Ku większej chwale
bożej.
Stanisław Tym
Rotuj się, kto może!
Ryszard Petru dojrzał światełko w tunelu,
w jaki Jarosław Kaczyński wpuścił opozycję. Mimo światełka w tunelu musiało
być jednak ciemno, skoro żaden z pożal się Boże liderów opozycji nie domyślił
się, że jeśli już pójść na spotkanie z Kaczyńskim, to dopiero PO wywiadówce,
czyli PO wizycie prezydenta Dudy w Waszyngtonie, panów Jaglanda (Rada Europy)
oraz Timmermansa (Komisja Europejska) w Warszawie, czyli za kilka dni, a nie
dokładnie tak, żeby prezydent Duda mógł opowiadać prezydentowi USA, jaka
sielanka i dialog panują na polskiej scenie politycznej. W teatrzyku jednego
aktora, jakim jest polska polityka, liderzy opozycji pozwolili się obsadzić w
roli statystów. Zaś dostojni goście są wożeni limuzyną (pancerną?) w trójkącie
Duda-Szydło-Waszczykowski, gdzie słyszą tę samą śpiewkę. Liderzy (?) opozycji
(?) dali się wykorzystać jak dzieci. Nie pierwszy raz Kaczyński ich
zahipnotyzował. Notabene szkoda, że rozmowa Obama-Duda była błyskawiczna. Gdyby
przedpokój był dłuższy, nasz prezydent prawnik mógłby opowiedzieć ich
prezydentowi prawnikowi, że w Polsce prokurator okręgowy może decydować, czy
przewodniczący Trybunału Konstytucyjnego prawidłowo dobrał skład sędziowski.
Na Dzikim Zachodzie nie do pomyślenia.
Komentatorzy pochylają się też z uwagą nad
przedstawieniem pt. „Zgniły kompromis”, czyli stosunki państwo-Kościoły w Polsce.
Bogobojne państwo zawarło kolejny, przepraszam za to ośmieszone słowo, kompromis.
Wyłączyło mianowicie Kościoły (praktycznie jeden) i związki wyznaniowe z
drakońskiej ustawy o obrocie ziemią, w zamian za co usłyszało „Bóg zapłać”.
Teraz wielkoduszne państwo pochyli się nad uzdrowieniem zgniłego „kompromisu”
aborcyjnego. Główny dramaturg naszego teatru narodowego już ogłosił, że jest
katolikiem i będzie głosował za dobrą zmianą ustawy. Pani premier też. Teraz
czekamy na opinię Pierwszej Damy i Prezydenta. „Dobra zmiana” to bezwzględny
zakaz przerywania ciąży, koniec finansowania procedury in vitro oraz „pigułka
po” wyłącznie na receptę, co znacznie ułatwi współżycie seksualne. Przestanie
ono być spontaniczne, wzrośnie rola Kościoła i państwa w łóżku. Jeżeli, dajmy na
to, dwoje (lub więcej, bo i tacy są!) młodych ludzi planuje, że pójdą razem do
łóżka w sobotę 28 maja (wiosna, weekend, kwitną bzy), to wystarczy, że w lutym
ona zapisze się do lekarza pierwszego stosunku (terminy są odległe, wiadomo
brak specjalistów) i już w niedzielę 29 maja, będąc „po
wszystkim”, łyknie tabletkę i pójdzie do meczetu.
Znajoma, która lubi
jeździć w grudniu do Białki, gdzie może przeżyć upojną noc z instruktorem
narciarskim lub z ratownikiem, a nawet rotować ich obu, zapisuje się do lekarza
w celu pobrania recepty już w okresie Wielkiej Nocy, żeby być gotową na czas.
Osoby, które nie zrezygnują ze współżycia w celach innych niż poprawa sytuacji
demograficznej kraju, będą wysiadywać w kolejkach do lekarzy, aż im się
odechce. Ponieważ wkrótce recepty będą wystawiane wyłącznie elektronicznie,
nietrudno będzie skontrolować, kto się rotuje ponad miarę. Jak zwykle, bogaci
sobie poradzą. Biura podróży, za dopłatą, już oferują „wakacje rotacyjne” w
hotelach pięciogwiazdkowych („co noc inna gwiazdka”). Recepty do odbioru u
dyżurnego ginekologa w recepcji.
Panowie Obama,
Timmermans czy Jagland nie mogą docenić rotacji w Polskim Radiu i w TVP. Nie
spotykając się z opozycją, zdani są na relacje swoich oficjalnych rozmówców.
Oto próbka. Dziennikarz Agaton Koziński („Polska The Times”, 29 marca): „Przed
chwilą podkreślił Pan, że nikomu nie dzieje się krzywda. Ale dziennikarze
radiowej Trójki wystosowali list w obronie swojego kolegi właśnie zwolnionego
z pracy”. Wicepremier Gliński: „Nawet nie znam sprawy pana Sosnowskiego, więc
trudno mi się do niej odnieść. Ale pamiętam, że Trójkę w obecnym kształcie
stworzył jeden dziennikarz - i pamiętam też, jak go potraktowała poprzednia
władza. Nie przypominam sobie, żeby red. Sosnowskiemu to przeszkadzało”.
Dziennikarz: „Mówi Pan o Krzysztofie Skowrońskim?”. Wicepremier: „Tak. To jest
świetny dziennikarz radiowy bez skrajnych poglądów ale został brutalnie
wyrzucony z mediów publicznych, bowiem nie chciał się podporządkować władzy.
Dziennikarzy wyrzuconych z radia i TV za czasów PO było dużo więcej”.
Dziennikarz: „Wy robicie dokładnie to samo, tylko na jeszcze większą skalę”.
Wicepremier: „Nieprawda. Przekaz jest bardziej zrównoważony od poprzedniego.
Np. przed chwilą w TV Dwójce był wywiad z panią Jandą, którą podobno
prześladujemy”.
Rotuj się, kto może! - zawyłem, czytając
wicepremiera. Wywiad z najbardziej znaną aktorką i animatorką teatru -
wydarzeniem?! (Powinna się cieszyć, że ją jeszcze do TVP wpuszczają!).
Opowiadanie, że „Trójkę w obecnym kształcie stworzył jeden dziennikarz”, to po
prostu nonsens i afront wobec dziesiątków, ba, setek ludzi, którzy tworzyli tę
wyjątkową instytucję. Przyszły wicepremier Gliński (rocznik 1954) chodził
jeszcze pod stołem, a Krzysztofa Skowrońskiego (1965) nie było jeszcze na
świecie, kiedy Trójka była Trójką. Jeszcze nie taką, jak później, ale już był
niezapomniany Mateusz Święcicki
dobry duch programów muzycznych, Jan Borkowski, zwany
kardynałem Richelieu polskiej piosenki (na szczęście jest do dzisiaj), Jan
„Ptaszyn” Wróblewski i ich śp. „Trzy kwadranse jazzu” (niestety, padły), Piotr
Kaczkowski, Marek Gaszyński, Witold Pograniczny. Ponieważ jesteśmy blisko 1
kwietnia, wywiad ministra kultury uważam za żart primaaprilisowy. Warto
przypomnieć, że program Trójki na 1 kwietnia 1962 r., a więc przed naszą erą,
przed narodzeniem Skowrońskiego, przygotował Janusz Głowacki. A Fedorowicz,
Janczarski, Kofta, Czubaszek, Lipińska, Pietrzak, Markuszewski, Marta Lipińska
i inni? Pomysł, że Trójkę w obecnym kształcie stworzył jeden dziennikarz, nie
mieści się w głowie. Rotuj się, kto może!
Daniel Passent
Wina ministra i prezydenta
Sąd Okręgowy w Warszawie umorzył sprawę
karną szefa CBA Mariusza Karpińskiego i trzech innych funkcjonariuszy skazanych
nieprawomocnie za nielegalne-zdaniem sądu pierwszej instancji - osaczenie
Andrzeja Leppera i innych urzędników w tzw. aferze gruntowej sprzed lat. Czy
Kamiński i funkcjonariusze istotnie łamali prawo? Tego się już nie dowiemy. Sąd
Okręgowy w ogóle nie rozpoznawał tego zarzutu merytorycznie.To nie nasza
sprawa – orzekł bo prezydent oskarżonych ułaskawił. Wyrok ów - jak każdy -
trzeba uszanować. Ale trzeba go skrytykować.
Sprawa budzi poważny niepokój. Wybitny
konstytucjonalista Piotr Winczorek pisał w swoim podręczniku, że wykonując
prawo łaski, Prezydent RP nie uczestniczy w wymiarze sprawiedliwości; ułaskawiając,
okazuje skazanemu miłosierdzie. Osoba objęta ułaskawieniem nie została przez to
uniewinniona; jest nadal, aż do zatarcia skazania, uważana za karaną. W przypadku
Kamińskiego już nie, bo wyrok uchylono. Sąd uznał - zresztą słusznie - że nie
miał prawa oceniać prawomocności tego prezydenckiego aktu łaski. Ale mógł
prowadzić postępowanie, żeby stwierdzić, czy sąd pierwszej instancji
prawidłowo ocenił sprawę. Czy szef potężnej agencji siłowej sam łamał prawo
wobec obywateli? Sprawcom prawdopodobnego przestępstwa kara by już nie groziła,
bo zostali ułaskawieni, jednak sąd ustaliłby i podtrzymał zasady i granice
policyjnej prowokacji.
Surowiej niż sąd zawinił prezydent Duda.
Kodeks postępowania karnego dokładnie określa, jak prezydent ma wykonywać prawo
łaski: zasięgać opinii sądu, poznać akta sprawy itd. Prezydent zignorował
kodeks,„uwolnił - jak sam powiedział - wymiar sprawiedliwości od tej
sprawy", sięgnął po władzę, która do niego nie należy. Pierwszy raz w
historii przerwał proces karny i to przy poważnych zarzutach wobec oskarżonych.
Prezydent może ułaskawić, kogo chce, ale nie ma uprawnień, by pozbawiać
obywateli prawa do sądu. Takie prawo to też prawo społeczeństwa, które powinno
wiedzieć, co wolno, a czego nie wolno funkcjonariuszom aparatu przemocy.
Zadaniem procesu karnego jest nie tylko
ukaranie sprawców, lecz poznanie prawdy. Hamując ten proces, prezydent ogłasza
teraz i na przyszłość: mogę wyłączyć prawo do sądu i uniewinnić każdego
funkcjonariusza aparatu przemocy. To bardzo groźne. Przyjmijmy, że mamy zacnego
i uczciwego prezydenta, ale prawo tworzy się na czarne scenariusze. A jakie
będą - nie wiemy. To dodatkowy argument za tym, że prezydent w tej sprawie też
naruszył konstytucję.
Marek Ostrowski
Niewygodni święci
W ledwie tygodniowym odstępie przypadają
rocznice śmierci dwóch znaczących postaci naszej historii, a dla środowisk
prawicowych osób najważniejszych: Jana Pawła II i Lecha Kaczyńskiego. Obie
postaci są dziś otoczone kultem. Nie porównując kultu religijnego ze świeckim,
a jedynie stopień zaangażowania władz państwowych (czy szerzej, rządzącej
formacji), można by dojść do wniosku, że to postać Lecha jest dziś mocniej
promowana. Proszę porównać nadzwyczaj skromne, rutynowe, niemal zdawkowe
obchody rocznicy śmierci św. Jana Pawła z nadciągającą rocznicą smoleńską-już
tym razem, i w następnych latach, w formie państwowego święta.
Fakt, że z Janem Pawłem jest pewien kłopot.
Spora część przesłania „papieża Polaka" zdaje się krępująca dla dzisiejszej
władzy kościelnej i świeckiej. Chodzi tu zwłaszcza o bardzo silne poparcie Jana
Pawła II dla integracji Polski z Unią Europejską, o pozytywną ocenę Okrągłego
Stołu, bardzo ciepły stosunek do polskiej demokracji i demokratów (łącznie z
Wałęsą i Kwaśniewskim) czy faktyczną akceptację dla wypracowanego modelu
stosunków państwo-Kościół (obejmującego również tzw. kompromis aborcyjny). Z
trudem można sobie wyobrazić, aby bez papieskiej reprymendy pozostały słowa
wypowiedziane podczas świątecznej homilii przez abp. Józefa Michalika,
wieloletniego przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski. Nazywanie
antypisowskiej opozycji „targowicą", „mobilizującą na forach
międzynarodowych do nienawiści wobec Polaków"(!), to urągająca milionom,
także katolików, nachalna partyjna retoryka. Nie sądzę też, aby papieżowi
spodobały się dzisiejsze drwiny prawicowych publicystów z „pogubionego,
chaotycznego, ulegającego lewactwu" papieża Franciszka. Raczej niemożliwe,
by „pierwszy ekumeniczny biskup Rzymu", wzywający do ponadreligijnej
solidarności, był zbudowany deklaracjami bardzo katolickiej pani premier, że
nie przyjmiemy żadnych uchodźców.
Zmarły w ubiegłym tygodniu ks.Jan
Kaczkowski, jedna z najpiękniejszych postaci polskiego Kościoła, mówił gorzko,
że dziś świętej rodziny pewnie by nie wpuszczono do Europy. Ale to nie ks.
Kaczkowski (z jego prowokacyjnym: nie trzeba być katolikiem, aby być dobrym),
ale raczej Tadeusz Rydzyk czy abp Michalik są głosem naszej „narodowej,
autokefalicznej cerkwi", zamkniętej, nieufnej, dziś szukającej ścisłego
sojuszu z autorytarną władzą. Może to tylko przypadkowa, ale znamienna
zbieżność, że rocznicę śmierci Jana Pawła Kościół uczcił listem pasterskim
wzywającym polityków do odrzucenia „aborcyjnego kompromisu" jak zwykło się
u nas nazywać jedną z najostrzejszych w świecie ustaw ograniczających prawo do
aborcji. Propozycje radykalnych środowisk katolickich, brutalne i aroganckie
wobec kobiet, dostały już oficjalne wsparcie episkopatu i partii rządzącej.
Pewnie za Jana Pawła II Kościół w Polsce był gorszego sortu, skoro, nie
wyrzekając się swego nauczania, unikał domowej wojny światopoglądowej?
Paradoksalnie,
dzisiejsza władza nie lepiej obchodzi się ze spuścizną Lecha Kaczyńskiego,
który przez PiS został wyniesiony do rangi świeckiego świętego, równego królom
(stąd Wawel), męczennika„poległego" w Smoleńsku. Ci, którzy dobrze znali
Lecha Kaczyńskiego i blisko z nim współpracowali za czasów prezydentury,
zostali niemal wszyscy odsunięci od dzisiejszego PiS, być może jako potencjalni
kacerze. Jednak ich świadectwa zdają się potwierdzać, że Lech Kaczyński
(obojętnie, jak oceniamy jego prezydenturę) był człowiekiem raczej skromnym,
niepewnym siebie, kameralnym, a w poglądach pryncypialnym państwowcem. Nie
przypadkiem jego wypowiedzi na temat bezwzględnej konieczności respektowania
orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego są dziś obnoszone na marszach KOD. To Lech
Kaczyński negocjował i podpisał traktat lizboński, ograniczający, w imię
wspólnego bezpieczeństwa, suwerenność unijnych państw narodowych. To Maria
Kaczyńska przyblokowała zakusy zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej, narażając się
na chamskie ataki dyr. Rydzyka.
Oczywiście Lech Kaczyński był bratem swego
brata, autoryzował jego awanturnicze wizje IV RP i Polski jako regionalnego
mocarstwa, był lojalny do bólu, ale - tak mówią dawni przyjaciele -dziś raczej
nie pozwoliłby na destrukcję Trybunału, jawne łamane konstytucji, lekceważenie
Komisji Weneckiej, bezproduktywne psucie stosunków z sojusznikami. Może tak,
może nie - trudno powiedzieć. Ale chyba na pewno byłby zażenowany państwowym
kultem i mitologią, jakie wokół niego, z całą pogardą dla faktów, buduje brat.
Cóż, nie sprawdzimy historii alternatywnej. Ale widać, że
rewolucja nie tylko zjada własne dzieci, ale także patronów. Pozostaje smętna
rocznicowa refleksja, że - nie popadając w depresyjne uogólnienia - bardzo dużo
wokół nas zmian na gorsze. Część z nich jest zresztą nazywana dobrą zmianą.
Jerzy Baczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz