HELENA KOWALIK
Czuję
się upoważniony do zgładzania kanalii - powiedział w maju 1982 r. w swym
ostatnim słowie oskarżony Tadeusz Wencel. - Uwolniłem społeczeństwo od
chwastów, wyrwałem je. Janina M. była wyrodną matką. W Boże Narodzenie zamiast
kupić swym dzieciom pomarańcze, wydała pieniądze na alkohol. Tego drugiego
skazałem na śmierć za lekceważenie osób świętych, naszego papieża i innych
ludzi w krajach socjalistycznych.
34-letni Tadeusz Wencel otrzymał karę śmierci. Egzekucję wykonano 7
lipca 1983 r. Sprawozdawcy procesu jeszcze przez kilka tygodni po uprawomocnieniu się wyroku analizowali życie
skazanego. Janusz Atlas napisał w „ Sztandarze Młodych” że Wencel, ofiara
własnej urojonej koncepcji „wyrywania chwastów ze społeczeństwa”, przez całe
życie był traktowany przez rodzinę, nauczycieli, wychowawców i funkcjonariuszy
porządku publicznego właśnie jako ten niepotrzebny chwast.
POWIEM Cl PRAWDĘ
Matka Wencla, sprzątaczka w małej
miejscowości pod Poznaniem, odmówiła na rozprawie odpowiedzi na jakiekolwiek
pytania, nigdy też nie odezwała się do dziennikarzy.
Sąd nie wnikał, dlaczego w 1950 r.
pozwoliła, aby odebrano jej pierworodnego, rocznego syna. W tej rodzinie pił
mąż i on raz po raz trafiał za kratki. Jednakże na rozprawie rozwodowej to ojcu
decyzją sądu rodzinnego pozostawiono młodszego syna Jerzego. Starszego
Tadeusza adoptowali obcy ludzie.
Dwulatek znalazł się w domu Marty W. Utrzymywała chłopca w przekonaniu,
że jest jego biologiczną matką. Gdy skończył sześć lat, Marta W. przeprowadziła
się do Warszawy, a chłopca przekazano jej sublokatorce, Julii B., która żyła z
prowadzenia meliny. Wmówiono mu, że mama Marta umarła. Nigdy więcej jej nie
zobaczył.
Kolejne sześć lat zeszło chłopcu na pomaganiu cioci Julii w obsługiwaniu
jej klientów - pijaków i prostytutek. Chodził do szkoły, ale nie miał nawet
zeszytu. Wyśmiewany przez rówieśników popisywał się, jaki z niego chojrak.
Zniszczył w klasie akwarium z rybkami, podpalił wieńce na cmentarzu żydowskim.
Nauczyciele zrobili wszystko, aby niesforny uczeń opuścił ich szkołę.
Przekonali sąd, że jego miejsce jest w domu dziecka. Wybór pedagogów padł na
bidul w Wągrowcu. Tam któregoś dnia odwiedziła go Julia B. Gdy Tadeusz
wypomniał jej, na co musiał patrzeć w melinie, odpowiedziała, że i tak była
lepsza od jego biologicznej matki, która „sprzedała go Marcie W. za wódkę i amerykańskie
ciuchy”. Zszokowany nastolatek poznał nazwisko swej rodzicielki - Anny S., ale bez adresu.
Nie mógł pogodzić się ze swym losem, stał się nieznośny, więc
przerzucano go z jednego domu dziecka do drugiego. W wieku 15 lat popełnił
pierwsze w życiu wykroczenie: podpalił stodołę, taki przynajmniej postawiono
mu zarzut. Wprawdzie tłumaczył, że nie on był sprawcą, ktoś inny zaprószył
ogień, ale nie przekonał wychowawców. W grupie on był tym najgorszym.
JESTEM TWOIM SYNEM
Trafił do poprawczaka w Świdnicy.
Miał się tam wyuczyć tapicerstwa. Nie chciał, wolał grać na gitarze.
Przymuszony do wykonania normy podpalił zmagazynowaną trawę morską do
wypychania materaców. Z opinią szkodnika i piromana wyrokiem sądu rodzinnego
został osadzony na dwa lata w zakładzie poprawczym w Iławie. Tym razem starał
się przykładać do nauki. Wychowawca obiecywał, że jeśli nadal tak będzie
pracował nad sobą, zasłuży na warunkowe zwolnienie. Ale Tadeusz nie marzył o
wolności. Mówił, że za kratami jest mu dobrze. - W takim razie musimy cię
przerzucić do innego zakładu - usłyszał od komendanta - w naszych placówkach
obowiązuje rotacja. Wencel trafił do Malborka. Nie podobało mu się tam,
zorganizował bunt swojej grupy, zdemolowali sypialnie. Został karnie
przeniesiony do innego zakładu poprawczego... A potem do jeszcze innego. W
styczniu 1968 r., po ośmiu latach tułaczki po ośrodkach wychowawczych, wyszedł
warunkowo zza krat. Postanowił odszukać matkę.
Nie miał pieniędzy ani dowodu osobistego, a bez takiego dokumentu nikt
nie chciał go zatrudnić. Nocował w parku i na dworcach,
kradł. Za włóczęgostwo został skazany przez kolegium na trzy miesiące aresztu.
Po wyjściu na wolność z całą energią zabrał się do
ustalenia miejsca zamieszkania swej matki. W Centralnym Biurze Adresowym w
Warszawie poinformowano go, że Anna S. przebywa w Bydgoszczy. Pojechał tam, ale
nie miał odwagi zapukać do drzwi. Dni mijały, a on spał na dworcu. W sierpniu
milicja znów zatrzymała go za włóczęgostwo. Ponownie spędził trzy miesiące za
kratami.
W Boże Narodzenie 1968 r. wypuszczony na wolność 20-letni Tadeusz Wencel
stanął na progu mieszkania swej matki. Nie widziała syna od 18 lat, nie
szukała go, a aktualnemu mężowi nawet nie wspomniała, że ma jeszcze jedno
dziecko.
Po kilku dniach gościny matka oznajmiła mu (starannie unikając nazywania
go synem), że załatwili mu pracę w przedsiębiorstwie budowlanym, może
zamieszkać w hotelu robotniczym. Nie chciał się wyprowadzać, więc usłyszał, że
pod tym dachem dla kryminalisty nie ma miejsca. W robocie wytrzymał jeden
dzień. Opuszczając hotel, zabrał przydziałowe kufajkę i walonki, które
natychmiast sprzedał na targu. Znów zapukał do matki; gdy mu nie otworzyła, w
nocy powybijał kamieniami jej szyby. Potem błagał o przebaczenie. Anna S. nie chciała z nim rozmawiać. Aż do
wiosny Tadeusz tułał się po Bydgoszczy, spał na dworcu. Było mu zimno, głodno,
chciał wrócić do aresztu. Dlatego włamał się do spożywczego kiosku, a gdy
dzielnicowy zignorował kradzież, Tadeusz uprzedził go, że wkrótce pozbawi
życia matkę. - Na początek wybiłem jej szyby, aby marzła tak jak ja - zeznał.
Prokurator wydał nakaz aresztowania Tadeusza Wencla.
W celi napisał do matki list: „Kochana Mamo, chciałem was bardzo
przeprosić za to, co wyrządziłem wam. Już czegoś podobnego nie zrobię. Mamusiu,
muszę ci wyjaśnić, że bardzo chciałem być z mamą i zacząć nowe życie, i mieć kogoś bliskiego. (...) Pomóż mi,
żebym rozpoczął nowe życie, zapomniał o tym, co było, żebym mógł wrócić do
mamy, nie chcę już nigdy iść do więzienia. Mamusiu, odpisz jak najprędzej,
czekam, Twój syn, Tadek”
Anna S. nigdy nie odpowiedziała na ten list. Ale pokazała go na
rozprawie w sprawie o zniszczenie szyb w jej
mieszkaniu. Oskarżony zaprzeczył, że chciał zabić matkę. - Ja tylko tak
mówiłem, żeby ktoś się mną zainteresował - wyjaśniał. Dostał wyrok - osiem
miesięcy więzienia.
Wencel opuścił zakład karny w lipcu 1969 r. na mocy ogłoszonej amnestii.
Miesiąc później o świcie, gdy Anna S. wychodziła do pracy, podbiegł do niej i
chwycił za szyję. Zażądał pieniędzy na jedzenie i papierosy.
Odpowiedziała: - Precz, pierwszy wrzucony kamień do mojego mieszkania i
wołam milicję! Tak też zrobiła. Prokurator umorzył postępowanie z braku
dostatecznych dowodów winy.
SZUKAJCIE NA STRYCHU
Ale Wencel nie pozostał długo na
wolności. Miał sprawę na kolegium o niedopełnienie obowiązku meldunkowego. - To
dajcie mi jakiś kąt! - odpowiedział krzykiem na zarzut. Po czym wskoczył na
stół, gdzie leżały jego akta, i je podarł. Nim skazano go na pół roku
więzienia, zbadali go psychiatrzy.
Ich diagnoza brzmiała: zaburzenie
charakterologiczne, w chwili popełnienia czynu znaczne ograniczenie zdolności
pokierowaniem swoim postępowaniem.
Gdy pod koniec listopada 1969 r. kolejny raz opuścił więzienie, znów
pojechał do Bydgoszczy, aby całymi dniami krążyć w pobliżu mieszkania matki.
Nie odważył się do niej zbliżyć, bo zawsze była w towarzystwie męża. Podpalił
stertę słomy na polu i zawiadomił posterunek
MO. „Zrobiłem to - napisał w oświadczeniu - bo nie mam gdzie mieszkać ani co
jeść. Nie chcę być przestępcą, chcę wrócić do więzienia i nigdy z niego nie
wychodzić” Przyznał się do okradania starych ludzi na poczcie, którzy
przychodzili tam po odbiór emerytury.
Tadeusza Wencla badano w kilku szpitalach dla nerwowo chorych. Jedni
lekarze nie stwierdzali choroby psychicznej ani niedorozwoju umysłowego, lecz
osobowość psychopatyczną. Inni psychiatrzy orzekli ograniczoną poczytalność w
momencie popełniania przestępstwa. Sąd, wydając wyrok, zarządził umieszczenie
oskarżonego na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego w Świecili.
Wencel wyszedł stamtąd w kwietniu 1972 r. z opinią: „Pacjent nie zagraża już
porządkowi publicznemu”.
Cztery
miesiące później znów trzeba było go zamknąć, bo wywołał awanturę na
komisariacie MO. Ledwo go wypuścili, wybił szyby w barze, a kelnerowi, który
domagał się zapłaty rachunku, pogroził toporkiem. Życie Tadeusza toczyło się
ruchem wahadłowym: więzienie, wyjście na wolność (często przed terminem za
dobre sprawowanie) i da capo al fine.
30 grudnia 1976 r. w drodze na komisariat w Świeciu powiedział
konwojentowi, który go poszturchiwał, żeby miał się na baczności, bo on już
jedną osobę sprzątnął, a kolejną planuje załatwić. Podał, że ciało ofiary leży
na strychu domu przy ul. Kopernika nr...
Milicjanci obejrzeli strych, ale zwłok nie znaleźli.
WYRWAĆ CHWASTA
Tydzień później właścicielka tej
kamienicy weszła na poddasze i zajrzała do kufra pod ścianą. Znalazła w nim
zwłoki kobiety.
W części strychu mieszkał Jerzy K., który niedawno wyszedł z więzienia.
Ściągali do niego wszelkiego rodzaju wykolejeńcy. Ten adres znał też Tadeusz
Wencel.
Przy tapczanie Jerzego K. znaleziono damską torebkę z dowodem osobistym
na nazwisko Janiny M., matki trojga dzieci. Zdjęcie wskazywało, że zwłoki tej
kobiety zostały ukryte w kufrze. Biegli ustalili przyczynę śmierci - uduszenie
na skutek zaciśnięcia ręki na szyi. Wencel od razu przyznał się do morderstwa.
Opisał okoliczności: po kolejnym wyjściu na wolność schronienie znalazł w
melinie Jerzego K. Pomieszkiwał tam z Janiną M. - konkubiną gospodarza, która
porzuciła męża i trójkę dzieci. W dzień wigilijny obu mocno już pijanym
mężczyznom zebrało się na sentymenty - wręczyli kobiecie pieniądze, aby kupiła
swoim dzieciom pomarańcze. Janina M. obiecała, że tak zrobi.
Gdy wróciła następnego dnia, na strychu zastała tylko Tadeusza.
Przyznała mu się, że zapomniała o dzieciach, bo zabrał ją do siebie „taki
jeden gość”. Wencel był oburzony, podczas kłótni wykrzyczał Janinie M., że jest
taką samą k... jak jego matka, mają nawet podobne rysy. Ona bluznęła
przekleństwami. Wtedy chwycił ją za gardło.
- Dałem jej szansę, trzy minuty - oskarżony wyjaśniał w sądzie. - Chciałem,
aby się przyznała, że jest wyrodną matką. Wtedy puściłbym ją wolno. Ale nie
zrobiła tego, więc chwyciłem rękami za jej szyję, trzymałem w uścisku ok. 10
minut. Patrzyłem na siniejącą twarz i wydawało mi się, że to moja matka.
Podczas procesu o zabójstwo przed Sądem Wojewódzkim w Bydgoszczy Tadeusz
Wencel po raz pierwszy zaczął się bać wyroku. Wymyślona przez niego linia
obrony raziła infantylnością. Twierdził, że nazywa się Zbigniew P. Prawdziwy
Tadeusz Wencel pochodzi z planety Halej i ma zdolności telepatyczne. I to on
pod wpływem szpiega sowieckich służb doktora Sorge wydał Zbigniewowi P. rozkaz
zamordowania Janiny M. - tej „szmaty
pozbawionej matczynych uczuć”.
Biegli psychiatrzy uznali, że zachowanie oskarżonego w trakcie rozprawy
jest próbą uniknięcia odpowiedzialności karnej, że w rzeczywistości jest on w
pełni poczytalny.
Wezwani w charakterze świadków stali bywalcy meliny Jerzego K. zeznawali
przed sądem, że Wencel ma miękkie serce - gdy spotkał bezdomnego, dzielił się z
nim tym, co miał. Często oddawał pieniądze z ukradzionej komuś portmonetki.
Matka oskarżonego skorzystała z prawa odmowy zeznań.
Obrońca usiłował odwlec wydanie wyroku, składając wniosek o powołanie
nowego zespołu biegłych psychiatrów. Wencel zareagował na to uwagą, że ci
lekarze to chyba dla pana mecenasa, bo jemu są niepotrzebni. Sąd wniosek
odrzucił.
PROKURATOR ZAŻĄDAŁ KARY ŚMIERCI
W ostatnim słowie Tadeusz Wencel
poprosił, aby nie doszukiwano się okoliczności łagodzących i zgodnie z
życzeniem oskarżyciela skazano go na karę śmierci. - Gdybym wyszedł na
wolność, musiałbym wykonać rozkaz, jaki otrzymałem od doktora Sorge, to znaczy
zabić matkę Tadeusza Wencla - dodał.
12 maja 1977 r. sąd I instancji skazał Tadeusza Wencla na karę śmierci.
Od wyroku apelację do Sądu Najwyższego złożył obrońca oskarżonego, twierdząc,
że jego klient jest psychopatą. Sąd Najwyższy w składzie pięciu sędziów
złagodził wyrok, zamieniając go na 25 lat więzienia. W uzasadnieniu wskazywano,
że Tadeusz Wencel jest nieprzystosowany społecznie i niedojrzały psychicznie.
Swoim nagannym zachowaniem prowokował służby porządkowe do zainteresowania się
jego losem. Te niezdarne próby zawsze przynosiły tylko jeden skutek -
zamknięcie sprawcy w celi. W rezultacie Tadeusz Wencel przez całe swoje życie
przebywał na wolności tylko półtora roku.
Cztery lata później, na początku 1981 r., w celi Wencla umieszczono
recydywistę Jana G. Był to więzień agresywny, niszczył wszystko, co znalazło
się w zasięgu jego rąk. W przerwach między rzucaniem taboretami wykrzykiwał, z
kim krwawo się rozprawi, gdy wyjdzie na wolność.
Kiedy do więzienia dotarła wiadomość o zamachu na Jana Pawła II, Jan G.
zauważył: „Te głupki nie potrafiły zabić papieża. Ja bym to lepiej zrobił za
butelkę wina”. Tadeusz Wencel, jak wyjaśniał później na swoim procesie, był
wstrząśnięty tym wyznaniem.
Zadał współwięźniowi pytanie: - A
gdybyś miał pod palcem guzik, który gdy się przyciśnie, rozwala cały świat, czy
byś go użył? - Bezwarunkowo - usłyszał odpowiedź. Wencel postanowił „uwolnić
społeczeństwo od kanalii, wyrwać chwasta” Udusił Jana G.
- Dałem sobie takie prawo - wyznał w ostatnim słowie - bo doszedłem do
tego, że potrafię wyjść poza swoje ciało. Wierzę w reinkarnację. W innym
wcieleniu będę dobrym człowiekiem. W tym życiu nie udało mi zmienić swego losu.
Zostałem napiętnowany przez brak ojca i matki.
Sąd Wojewódzki w Pile skazał Wencla za kolejną zbrodnię na karę śmierci.
Obrońca napisał w apelacji: „Mamy więzienia, szpitale psychiatryczne, zastępy
milicji, a mimo to nie potrafimy sobie poradzić z jednym człowiekiem inaczej
niż przez zgładzenie go w majestacie prawa. W myśl starożytnej zasady oko za
oko, ząb za ząb”.
Sąd Najwyższy podtrzymał wyrok
niższej instancji. W uzasadnieniu stwierdzono, że Tadeusz Wencel był więźniem
niepoprawnym, zawiodły wszystkie podejmowane wobec niego zabiegi wychowawcze.
Powinien ponieść karę eliminacyjną.
Wyrok wykonano kilka tygodni po wystąpieniu Wencla w audycji
telewizyjnej, w której mówił o swoim losie.
WYRWAŁEM CHWASTA
Tę audycję oglądał reżyser
Władysław Pasikowski. - Postać skazańca Wyrka z pierwszych scen mojego filmu
była wzorowana właśnie na Tadeuszu Wenclu - wyznał w 1994 r. w jednym z
wywiadów po nakręceniu „Psów 2”.
Wyznanie więźnia: „Wyrwałem chwasta” stało się kultowe.
KORZYSTAŁAM Z INFORMACJI
ZAWARTYCH W „GAZECIE POMORSKIEJ” „PRAWIE I ŻYCIU”, „FAKTACH" ORAZ
PUBLIKACJI BOGUSŁAWA SYGITA PT. „KTO ZABIJA CZŁOWIEKA” WYDAWNICTWO PRAWNICZE
(1989 R.).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz