Narodowy test odwagi
W półroczu,
które właśnie mija od momentu wyborczego zwycięstwa PiS, wielu mówiło, by nie
nadużywać mocnych słów w opisie ekscesów władzy, bo za chwilę słów nam
zabraknie. Otóż właśnie jesteśmy w punkcie, gdy trzeba słów najmocniejszych, bo
za chwilę na wypowiadanie słów będzie za późno.
Powściągliwość w używaniu słów generalnie jest wskazana. Problem w tym,
że do opisu sytuacji nadzwyczajnej, z którą mamy do czynienia dziś, zwykle
używaliśmy słów z epoki zwyczajnej, która przeminęła. Na dodatek umiar opisu
miał moc terapeutyczną i uspokajającą. Skoro nie używamy dramatycznych
określeń, to znaczy, że sytuacja nie jest dramatyczna. Była też ta
powściągliwość dzieckiem niedowierzania. Przecież jest niemożliwe, by to, co
widzimy, było aż tak realne. Przecież to niemożliwe, by totalnie zawłaszczone
przez PiS państwo tak szybko demolowano. Przecież nie mieści się w głowie, by
budowane ponad ćwierćwiecze liberalna demokracja i państwo prawa tak
bezceremonialnie deptano i dewastowano.
Nadszedł czas, by to, co się w głowie nie mieściło, przyjąć do
wiadomości. By niemożliwe uznać za rzeczywiste. By odłożyć na półkę uspokajacze
w postaci umiaru słów. By ignorować zarzuty histerii - bo nazywanie rzeczy po
imieniu nie jest wyrazem histerii, ale trzeźwości umysłu. Nadszedł czas, by nie
bać się w opisie dzisiejszej władzy porównań i metafor, które - choć zawsze
ryzykowne - są coraz bardziej uzasadnione.
W ostatnich dniach słowa mocne -
ryzykowne, ale na miejscu - wypowiedziały trzy osoby, którym trzeźwości
spojrzenia i osądów odmówić nie sposób. Władysław Frasyniuk powiedział, że
Jarosław Kaczyński wprowadził w Polsce swoisty stan wojenny, który wymaga oporu
i radykalizacji języka (ja nazwałbym to raczej uadekwatnieniem języka). Profesor
Roman Kuźniar przestrzegał przed polską nocą kryształową. Pierwsza prezes Sądu
Najwyższego, prof. Małgorzata Gersdorf, przywołała los austriackiego
Trybunału Konstytucyjnego sparaliżowanego w roku 1933 i de facto unicestwionego
na 13 lat.
Szczególnie poruszający jest ten ostatni głos. Oto po prawie 27 latach
polskiej demokracji wybitna postać polskiego świata prawa prosi sędziów, by
mieli odwagę. Władzy zarzuca prawny nihilizm, a sędziów wzywa w praktyce do
oporu, stwierdzając, że są oni depozytariuszami wartości polskiej demokracji i
powinni stanąć po właściwej stronie. Po właściwej, czyli w obronie demokracji
przed bezpardonową, nihilistyczną władzą.
Tysiące, może dziesiątki tysięcy ludzi w Polsce już za chwilę zderzą się
z być może najtrudniejszym dylematem w życiu. Po której stronie się
opowiedzieć? Prawa czy bezprawia? Po stronie władzy czy demokracji? Po stronie
zasad czy po stronie uzurpatorów, którym nikt nie dał carte blanche na niszczenie
fundamentów państwa prawa i demolowanie demokracji?! Nie będą to dylematy
abstrakcyjne. Stawką będzie honor, ale i kariera, przyzwoitość, ale i
stabilizacja. Za opowiedzenie się po właściwej stronie wielu zapłaci bardzo
wysoką cenę. I warto już dziś, pamiętając o najemnikach nowej władzy, którzy
wspierają ją w dziele narodowej demolki, pamiętać też o tych wszystkich, którzy
staną po stronie honoru, ojczyzny oraz przyzwoitości. Choćby prokuratorów
broniących kolegi zdegradowanego, bo chciał wszcząć śledztwo w sprawie nie-
opublikowania przez rząd premier Szydło wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 9
marca.
Czwartkowy poranek w radiu Tok FM. Były prezydent Aleksander Kwaśniewski
przyznaje się do utraty wiary, że coś tę władzę powstrzyma. Chwilę później
jeden z komentatorów, prof. Radosław Markowski, przyznaje, że
przyszedł wprawdzie do programu, ale ma wątpliwości, czy komentowanie tego, co
się dzieje, ma jeszcze sens - walec się toczy, ileż można analizować jego ruchy. Odczucia zrozumiałe, ma je
dziś wielka rzesza Polaków. Ale trzeba się im oprzeć, bo właśnie wywołanie
poczucia rezygnacji i apatii jest celem walca.
W wywiadzie dla prawicowego pisma Jarosław Kaczyński wypowiedział słowa
ważne: „Podjąłem decyzje, że nie będę kandydował w wyborach prezydenckich i nie
będę kandydatem na premiera... to jest pewien eksperyment, który trwa”. Warto
zarejestrować, co mówi prezes. Prezydentura pana Dudy i premierostwo pani
Szydło to pewien eksperyment. Gdy będzie nieudany, mały chemik z Żoliborza
dokona korekty. To akurat, z punktu widzenia społeczeństwa, najmniej istotny
eksperyment. Mały chemik poddał swym eksperymentom 38 milionów ludzi, co
stwarza dla nich całkiem poważne zagrożenie.
To, co dla niego jest eksperymentem z politycznej inżynierii, dla
obywateli musi być testem. Czego? Tego, o czym pisała w swym liście profesor
Gersdorf. Testem odwagi.
Tomasz Lis
Jedenasta plaga
Jak
to się zwykło mawiać, nie ma ludzi niezastąpionych (za co bardzo przepraszam
Jarosława Kaczyńskiego).
Każdy z ministrów może zająć moje
miejsce i zostać premierem - postraszyła Beata Szydło. Nie zląkł się jedynie
minister środowiska Szyszko. W jego przypadku zmiana będzie nie tylko dobra,
ale i tania, bo cztery litery na pieczątce zostaną. Delikatnie przypomniał też
o sobie pan Zbyszek dobre serduszko. Pięknie opowiadał mediom o ubogiej wielodzietnej
wdowie z piwnicznej izby, której rzucił się na pomoc. Kobieta miała pójść do
więzienia za niezapłaconą grzywnę (100 zł), zasądzoną przez nieludzkiego
sędziego z Platformy Obywatelskiej. W dodatku-jak donoszą prawicowe portale -
Żyda jeżdżącego na rowerze.
Dobre serduszko postawił Prokuraturę Generalną na równe nogi, bo
przecież równe nogi to fundament demokracji. Zasypał bezduszny sąd
„demonstrujący swoją siłę wobec słabych” żądaniami wstrzymania wyroku. Nie
przewidział jednak, że podłożono mu świnię, bo sprawa od dawna jest załatwiona.
Grzywnę zapłacono, wdowa nie jest wdową, w dodatku mieszka w domu, w którym
nie ma piwnicy.
Uwaga alergicy! Najlepiej pomińcie ten akapit, bo grozi wam świąd, wysypka,
a nawet wstrząs anafilaktyczny. Będzie o profesorze Glińskim - człowieku, który
z pewnością nadaje się na premiera, bo na temat jego sukcesów detektywistycznych
można by nakręcić hollywoodzki serial kryminalny. Po pierwsze - wytropił
ostatnio, że Donald Tusk „jest politykiem o dziwnych i niejasnych związkach,
jeżeli chodzi o jego relacje z wiodącymi politykami światowymi”. Po drugie
- bezlitośnie obnażył knowania zamkniętej grupy „kilkudziesięciu
kuratorów, artystów, właścicieli i dyrektorów galerii, a także krytyków
sztuki, dystrybuującej uznanie i pieniądze oraz udzielającej swojego poparcia
jedynie wąskiej grupie związanych z nimi artystów poprzez uzyskanie kontroli
nad wieloma mechanizmami funkcjonującymi w polskim świecie sztuk
wizualnych" (cytat za „GW”).
Jaki to trzeba mieć łeb, żeby coś takiego napisać! I skąd Gliński to
wie? A stąd, że jego myśl przewierca rzeczywistość na wylot. I co ważne,
zatrudnił ekspertów, których nie powstydziłyby się Guggenheim i Metropolitan. Choćby taki Zbigniew Dowgiałło. Jego
pędzla jest dzieło o powierzchni 16,5
m kw. pt. „Smoleńsk”. Na obrazie samolot właśnie
rozpada się w błysku potężnego wybuchu, a ginącym w zamachu z pękających piersi
wyrywają się krwawiące serca. Prawdziwy „patriotyzm jutra”, o którym tyle mówi prof. Gliński. Aż żal, że krępują go więzy wicepremiera w
eksperymencie prowadzonym przez Kaczyńskiego pod kryptonimem „Rząd Beaty Szydło”.
Podziwiany zresztą na wszystkich kontynentach. Ostatnio w Pensylwanii, gdzie
biskup Wysocki z diecezji elbląskiej podczas mszy porównał działania pani
premier i jej partii do cudu zmartwychwstania. Przy okazji tak się rozpędził,
że uznał Andrzeja Dudę za dar od Boga. Dziesięć plag egipskich też było darem
od Najwyższego.
Partyjny
komisarz ludowy Jacek Kurski - w przerwach, kiedy odkłada cenzorskie nożyce -
wygłasza dyrdymały, że oglądanie piłki nożnej w jego telewizji ma „wymiar
nowoczesnego patriotyzmu i odbudowy wspólnoty”. Inaczej smakuje hymn narodowy w
Jedynce, a inaczej w stacji komercyjnej - podkreśla ten geniusz pisowskiej
gastronomii.
O czym jest ten felieton? O amatorszczyźnie, umysłowym kiczu, braku
odpowiedzialności. I o programowym lekceważeniu łudzi, którym wciska się
propagandową durnotę, że wyroki Trybunału Konstytucyjnego są jedynie prywatną
opinią kilkunastu osób. Ogłoszony w ostatni poniedziałek list otwarty
prezydentów: Wałęsy, Kwaśniewskiego i Komorowskiego oraz działaczy opozycyjnych
z czasów PRL i byłych szefów MSZ jest apelem o mobilizację społeczeństwa,
bowiem „najbliższe miesiące zadecydują o losie praworządności i demokracji w
Polsce”. Trudno się z tym nie zgodzić. Periculum in mora, jak mawiali
Rzymianie.
Stanisław Tym
W górę smyczki
Spisane
będą czyny i rozmowy - pisał kiedyś Czesław Miłosz. Postawę tę kontynuuje
Adam Zagajewski: „Powiem patetycznie, ale w
świecie społecznym pewne rzeczy muszą być nazwane po imieniu, żeby nie
zatonęły w brudnej kałuży półprzyzwolenia. Mówimy, że nam się to nie podoba.
Nie możemy dużo więcej zrobić”.
Uwagę moją zwróciła niewielka notatka w „Rzeczpospolitej” o dobrej
zmianie w Filharmonii Narodowej: „Pracownicy filharmonii przepraszają
Glińskiego”. Gazeta poznała list, który artyści Filharmonii Narodowej wysłali do prof. Piotra Glińskiego. Wicepremier, minister kultury i
dziedzictwa narodowego 12 marca został wybuczany podczas festiwalu beethovenowskiego. „Artyści wyrażają dezaprobatę i niesmak wobec
»skandalicznego zachowania« części publiczności. (...) »To, co się wydarzyło
jest niestety smutnym świadectwem braku wrażliwości i podstaw dobrego
wychowania. Mamy nadzieję, że to przykre wydarzenie miało miejsce tylko raz i
więcej nie będzie dochodziło do takiej sytuacji«”. Pod listem - czytamy w informacji Jacka Nizinkiewicza - podpisało się
ponad 80 muzyków, którzy (uwaga! - D.P.) „proszą o niepublikowanie ich nazwisk, ponieważ nie chcieliby, żeby
list pociągnął za sobą nieprzyjemne konsekwencje zawodowe”.
Przeprosiny to ładny gest i długo oczekiwana dobra zmiana. Wszak kiedy
na Cmentarzu Powązkowskim buczano na Bartoszewskiego, Tuska, Komorowskiego,
Hannę Gronkiewicz-Waltz, pies z kulawą nogą nie przeprosił za naruszenie powagi
cmentarza. Ba, czołowy polityk PiS powiedział, że widocznie takie są nastroje
społeczeństwa.
Można więc mówić o dobrej zmianie, ponieważ pracownicy filharmonii
jednak przepraszają. (Podobnie jak Kościół katolicki przeprosił za patronowanie
parteitagowi narodowców w Białymstoku). Ale pozostaje kilka pytań. Kto
mianowicie buczał na koncercie beethovenowskim - muzycy czy
publiczność? Jako okazjonalny bywalec filharmonii od ponad półwieku
podejrzewam, że buczenie „oddawało nastroje” części publiczności, natomiast
muzycy nigdy nie posunęliby się do takiej profanacji świątyni Polihymnii.
Zresztą, trudno jednocześnie buczeć i dąć w klarnet lub w inny flet.
Jeżeli buczała publiczność, to dlaczego przepraszają pracownicy?
Przecież oni są niewinni i w tej sprawie - bezsilni. Nasuwają się dwie
odpowiedzi: albo muzycy byli szczerze oburzeni zachowaniem słuchaczy i wykonali
spontaniczne przeprosiny na chór i orkiestrę, albo zdają sobie sprawę, że
Filharmonia Narodowa podlega ministerstwu. Nie tylko szacunek dla ministra, ale
dotacje, nominacje, wyjazdy, audyty-wszystko to powoduje, że trzeba pilnować
własnego interesu, wybrać mniejsze zło, ugiąć harfy i smyczki dla dobra muzyki
i słuchaczy.
Wszystko brzmiałoby czysto, gdyby autorzy protestu ujawnili swoje
nazwiska. Przecież potępienie buczenia w Filharmonii jest jak najbardziej
słuszne. Więc czego boją się anonimowi sygnatariusze listu? Dlaczego założyli
maski? Rzekomo boją się „nieprzyjemnych konsekwencji zawodowych”. Jakich to
konsekwencji obawiają się muzycy? Że minister skrzywdzi Filharmonię Narodową za
buczenie? To jest w przypadku premiera Glińskiego niemożliwe. Nie ma w Polsce
polityka (może oprócz ministra Waszczykowskiego), który by znosił tyle
afrontów co wicepremier - minister kultury. I nie ma nikogo, kto by podniósł
rękę na filharmonię. Może sygnatariusze przeprosin boją się, że profesor
Gliński nie uzna przeprosin za szczere? Że ktoś uzna sygnatariuszy za lizusów
i oportunistów? Że ktoś będzie miał im za złe mieszanie się do polityki? Że
wreszcie (i to się chyba kryje za „nieprzyjemnymi konsekwencjami zawodowymi”)
będą bojkotowani, nie będą angażowani, zapraszani do grania, występowania,
nagrywania, podróżowania, ponieważ część środowiska buczy na rząd?
Strach ma wielkie oczy. Nie bardzo sobie wyobrażam prześladowanie
polityczne muzyków. Chociaż, czy nie można by potraktować muzyków tak jak
prokuratorów i przenieść ich do orkiestr wojskowych w zielonych garnizonach?
Na pewno prześladowani nie będą ci, którzy przeprosili wicepremiera. Po prostu
zabrakło im odwagi, żeby się ujawnić.
Problem
muzyków, którzy zresztą nie buczeli, wydaje się łatwiejszy do rozwiązania niż
problem widowni. Dobra zmiana nie objęła dotychczas publiczności Filharmonii
Narodowej, przeważa tam układ o peerelowskim rodowodzie, ludzie, których gusty
i poglądy artystyczne zostały ukształtowane przed 1989 r. Melomani z PRL.
Zamiast taktownie zejść z widoku i zostać w domu, słuchając Brahmsa czy Mahlera
przez radio lub z komputera, pchają się na ul. Jasną, żeby być bliżej Korda,
Kaspszyka czy Ozawy - zresztą też dyrygentów ukształtowanych przed dobrą
zmianą. Jak tylko ktoś zwolni się w stadninie lub w spółce Skarbu Państwa, to powinien
zasilić zastygłe bajoro na Jasnej. Przede wszystkim jednak, powtórzmy, chodzi o
publiczność.
Zmiana publiczności w FN znacznie poprawi jej zachowanie. Ilekroć tam
jestem, a staram się bywać jak najrzadziej, żeby nie być podejrzany o buczenie,
tylekroć widzę ten sam zestaw: Marek Borowski, Jerzy Stępień, Elżbieta
Markowska (wieloletnia dyrektor PR II), Marian i Halina Turscy, Ewa
Łętowska, Wiktor Osiatyński, Ewa Woydyłło i podobny element, od którego trudno
wymagać kultury. Wychowani na pieśniach masowych, skąd ci ludzie mają
wiedzieć, jak się zachować w Filharmonii? Gdzie mieli zdobyć owe „podstawy
dobrego wychowania”, o których wspomina list do ministra. Szczególnie dotyczy
to konstytucjonalistów, którzy nadzwyczaj często brylują na Jasnej. Łatwo
zmienić dyrygenta na bardziej niepokornego, nietrudno przyjąć nowy, bardziej
patriotyczny i narodowy repertuar, wszak kompozytorów mamy znakomitych.
Najtrudniej jest wyćwiczyć publiczność. Na to jest tylko jeden sposób: ćwiczyć,
ćwiczyć, ćwiczyć!
Daniel Passent
Płaćcie, możecie nie oglądać
U początków
historii Stanów Zjednoczonych tkwi pewna fraza, równie ważna jak „My,
naród", a znacznie wcześniejsza. Wielu historyków uważa, że od tego hasła
z 1750 r. zaczęła się amerykańska rewolucja: „No taxation without representation"- w wolnym tłumaczeniu na słowiański:„Nie będziesz nakładał
nowych podatków bez naszego udziału" .Ten slogan 13 kolonii, zbuntowanych
przeciwko ekscesom brytyjskiej monarchii, był przywoływany później w wielu
miejscach świata (patronował m.in. rewolucji irlandzkiej, walce sufrażystek czy
ostatnio kanadyjskich Indian). Pasuje też jak ulał do ujawnionej właśnie tzw.
dużej ustawy medialnej PiS.
Otóż władza chce na nas wszystkich nałożyć podatek audiowizualny, 12 lub
15 zł miesięcznie od licznika prądu („prądowe"?), z którego mają być
finansowane nowe Media Narodowe d. Publiczne. Duża ustawa, którą wielu
komentatorów zresztą chwali za liczne werbalne zapowiedzi niezależności i
misyjności nowego radia i telewizji, ma jednak tę wadę, że została poprzedzona
małą ustawą medialną z końca ubiegłego roku. Wciągu ledwie czterech miesięcy na
podstawie tego małego aktu partia rządząca przejęła pełnię władz w Polskim
Radiu i Telewizji Polskiej SA, zwalniając lub skłaniając do odejścia z pracy
stu kilkudziesięciu dziennikarzy, wydawców, redaktorów i przerabiając,
zwłaszcza programy informacyjne - publicystyczne,
na instrument propagandowy nowej władzy.
Eksperci,
którzy na zlecenie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji prowadzili analizy
porównawcze głównych wydań dzienników różnych stacji, byli poruszeni skalą
manipulacji, jakich dopuszczają się „Wiadomości" TVP. Także nasi medioznawcy, których zmusiliśmy do oglądania
„TVPiS" sygnalizowali, że wszystkie wydania mają niemal tę samą
trójdzielną konstrukcję: 1. rząd i partia rządząca ciężko pracują dla dobra Polaków;
2. skłócona opozycja bruździ jak może; 3. Unia Europejska kompromituje się i
rozpada. Proszę według tego prostego klucza obejrzeć
kolejny „Wieczór z Dziennikiem" w TVP; to naprawdę
rodzaj kabaretu. I jeszcze nieprawdopodobna pycha i samozadowolenie, dobrze
wyrażone przez nagminnego komentatora TVP i autora
tygodnika„wSieci":„»Wiadomości«TVP wobec »Faktów«TVN są tym, czym
piłkarski Real Madryt wobec Huraganu Wołomin. To inna półka, inna liga i inna
klasa".
KRRiT,
której duża ustawa medialna wykręca ręce, powołując obok niej tzw. Radę Mediów
Narodowych, została potraktowana przez TVP z buta, jako
partyjna przybudówka opozycji, coś na kształt Trybunału Konstytucyjnego. Jan
Dworak, prezes tego„zbędnego organu", może więc wołać na puszczy, że
dzisiejsza TVP jest skrajnie stronnicza, zależna od władzy i przypomina TV PRL - mała dobra zmiana ma być teraz usankcjonowana i
utrwalona na lata dużą zmianą. Ponad 2 mld zł z„prądowego" zasili więc
telewizję i radio, całkowicie kontrolowane przez jedną partię, jej ludzi i
zaprzyjaźnionych lub koniunkturalnych autorów, dla których zacznie się
prawdziwe eldorado. Już szykowane są do produkcji insynuacyjne programy
poświęcone biografiom wrogów politycznych PiS, wspierające pisowską politykę
historyczną (kilkanaście propozycji dotyczy samych żołnierzy wyklętych), już
jest antyopozycyjna satyra (w stylu radzieckiego„Krokodyla"), partyjne
programy publicystyczne.
W stosunku do wynędzniałej telewizji z czasów PO (Tusk wzywał do
niepłacenia abonamentu, a obywatele tu akurat go gremialnie posłuchali) Media
Narodowe będą wreszcie płacić.
To znaczy, my będziemy płacić. 70
proc. obywateli niegłosujących na PiS, obowiązkowo, pod groźbą wyłączenia
światła, ma się teraz zrzucić na partyjne Ministerstwo Propagandy. Oto„Taxation
without
representation".
Co
gorsza, duża ustawa medialna zagraża też bezpośrednio mediom prywatnym. Radio
i telewizja narodowa zgarną komplet dotacji, a będą mogły nadal zbierać
reklamy. Potężne zasilenie z„prądowego"(wynosi tyle mniej więcej co całe
przychody TVN) umożliwi takie obniżenie cen reklam, że może to podkopać
finansowe fundamenty niedotowanych stacji. A jeszcze mówi się o utworzeniu
Narodowego (jakby inaczej) Domu Mediowego, pośrednika, który ma zarządzać
wielkimi budżetami reklamowymi spółek Skarbu Państwa. Kto podskoczy, nie
dostanie nic. To może być początek końca wolnych mediów pozostających poza
zasięgiem władzy.
Oczywiście, TVP
i PR były za PO niedofinansowane, zmuszone do
komercjalizacji, źle zarządzane, a propozycje zmian przygotowane przez różne
środowiska - lekceważone.
I tak jak w innych obszarach
państwa: zaniechania poprzedniej władzy, zamiast być motywacją do sensownej
reformy, służą jako pretekst i parawan do rozwalenia wszystkiego w drobny mak.
Naparem z tego maku będziemy teraz pojeni i odurzani. Pozostaje rewolucja:
jeśli nie da się zbojkotować„taxation'', można wycofać „representation". Czyli, po prostu tego nie oglądać.
Jerzy Baczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz