poniedziałek, 22 maja 2017

Co by tu jeszcze,Konstytucja majowa,Wydmuszka,Mysia nora,Pan prezydent powiedział,Jak sułtan z sułtanem



Co by tu jeszcze?

Oczywiście chciałbym, Drodzy Rodacy, cie­szyć się z wami w nieskończoność Wiktorią Brukselską, kiedy dzięki subtelnemu planowi Wielkiego Stratega z Żoliborza rzuciliśmy na kolana Eu­ropę niczym Jagiełło Krzyżaków i ich kumpli z ówczes­nej Unii Europejskiej pod Grunwaldem.
   Tak jak moje pokolenie niezmiennie czci trzy bramki Bońka w meczu z Belgią na hiszpańskim mundialu, prze­trzymywanie piłki w rogu przez Smolarka, by dowieźć zwycięski remis z ZSRR, tak po wsze czasy będziemy opiewać finezję brukselskiej rozgrywki, która upokorzyła rudego zdrajcę i jego mocodawców, szemranych spadko­bierców wspomnianych Krzyżaków, pruskich junkrów, Waffen SS i zachodnioniemieckich rewanżystów.
   Dzisiaj cała Europa z niedowierzaniem pyta i woła: Jak Polakom się to udało? Jakimi nadzwyczajnymi cecha­mi umysłu, charakteru i psychiki odznacza się Jarosław Kaczyński! Jak niepowtarzalne, jedyne w swoim rodzaju grono współpracowników zgromadził wokół siebie! Tak jak pojawienie się Roberta Lewandowskiego pozwoliło wreszcie wyleczyć się z tęsknoty za wyczynami Deyny, Gadochy i Bońka, tak sama obecność pani premier Bea­ty Szydło powoduje, że na hasła „Thatcher” czy „Żelazna Lady” tylko wzruszamy ramionami. Dzisiaj jedna jest królowa Europy, drży przed nią zakompleksiona Makre­la, a imię jej Beata. I już nie musimy się zastanawiać, co by dało połączenie dyplomatycznych geniuszów Talley­randa i Kissingera, my to połączenie podziwiamy na co dzień, chłonąc czyny i słowa Witolda Waszczykowskiego.
   Tak, piękno tego zwycięstwa obezwładnia, aż pro­si o celebrowanie, ale to jeszcze nie czas - by zacytować pana Wolfa z „Pulp Fiction” - na lizanie się sami wiecie po czym. Trzeba bowiem iść za ciosem, wypełnić dziejo­wą misję. Cieszy, że nasze władze już się nie boją i mówią otwarcie, że lata członkostwa w Unii Europejskiej to czas niemieckiej kolonizacji. Dosyć tego! Dosyć wyzysku, do­jenia kraju, wywozu środków, dosyć europejskiego buta!
Jak młode pokolenie ma być dumne ze swej Ojczy­zny, jeśli każdy z byle świstkiem może przekroczyć jej granice? Tak więc ich przywrócenie to podstawa. I wprowadźmy wizy dla tych wszystkich paniczyków z Paryżów, Berlinów i Amsterdamów. Dosyć tego bezhołowia. W drugą stronę też by się przydały zmiany. Kto to widział, żeby każdy nadwiślański warchoł mógł jechać do Brukseli, Kopenhagi czy Londynu i ujadać na Do­brą Zmianę, czyli na swą Ojczyznę? Trzeba przyznać, że w PRL nie tylko znali się na Niemcach, ale i pomysł, że paszport trzymany był w stosownym urzędzie i obywatel dostawał go albo nie wedle urzędu uznania, nie był taki głupi. A jak kto chce wyjechać, to niech Niemcy za niego płacą. Powiedzmy - sto tysięcy euro od warchoła. Będzie na plan Morawieckiego. A bilet w jedną stronę.
   Natychmiastowego uregulowania wymaga sprawa ro­werzystów. Swego czasu sprawców próbował delikat­nie przywołać do porządku minister Kissingerowski, ale ich zapiekłość w deptaniu polskiej tradycji narodowo-religijnej tylko się pogłębiła. Skoro nie chcą po dobro­ci, trzeba iść na ostro. To naprawdę nie jest przypadek, że Dobra Zmiana poniosła przykrą porażkę w Holan­dii, która obok Danii jest najbardziej urowerowionym krajem w Europie. Więc ci, którzy uważają roweryzm, tę chorobę cywilizacyjną upadającego Zachodu, za nieszkodliwą fanaberię, powinni oprzytomnieć, zanim będzie za późno. Roweryzm bowiem oprócz gendery­zmu i harrypotteryzmu jest najbardziej morderczym i podstępnym zagrożeniem dla narodowej i katolickiej tożsamości wielkiego i dumnego kraju, jakim jest Pol­ska. Każdy naciskający - nomen omen - pedały (pro­szę się nad tym zastanowić) otwarcie pluje na spuściznę pokoleń. Jeżeli tak mu zależy na pracy mięśni nóg, to niech sobie postawi rower stacjonarny przed telewizo­rem, a nie ostentacyjnie obnosi się ze swym zboczeniem w przestrzeni publicznej.
   Rozprawa z roweryzmem i wegetarianizmem to tylko początek skoku w wielką przyszłość, bowiem - nie bójmy się tego stwierdzenia - jesteśmy skazani na mocarstwowość. Pokazaliśmy, że w pojedynkę możemy pokonać całą Unię Europejską. Teraz nas się boją. I słusznie. Ale powinni byli myśleć wcześniej, zanim z nami zadar­li. A teraz za późno na płacz, otwarta opcjo niemiecka. Jak wiadomo, Bóg wybacza, ale Wielki Strateg z Żolibo­rza nigdy. Rudy zdrajca będzie siedział, Unię rozwalimy jak wszystko, czego się tkniemy, a potem weźmiemy się za świat cały i wybierzemy nowego papieża.
Marcin Meller

Konstytucja majowa

Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 3 maja 2018 roku.

W imię Boga Wszechmogącego, w trosce o byt i przyszłość naszej Ojczyzny, odzyskawszy w 2015 roku możliwość suwerennego i de­mokratycznego stanowienia o Jej losie, my, Naród Polski - wszyscy obywatele Rzeczypospolitej wierzą­cy w Boga - nawiązując do najlepszych tradycji Pierwszej i Drugiej Rzeczypospolitej, odcinając się drutem kolczastym od zaborców, okupantów i Trzeciej Rzeczypospolitej, pomni gorzkich doświadczeń, gdy podstawowe wolności i prawa człowieka były w naszej Ojczyźnie łamane przez obce stolice Berlin, Moskwę i Brukselę - w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem i Genialnym Strategiem, ustanawiamy Kon­stytucję, na jaką zasługują Polki i Polacy.
   Art. 1. Rzeczpospolita Polska jest Katolickim Państwem Narodu Polskiego.
   Art. 2. Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli pierwszego sortu. Obywatele pierw­szego sortu są absolutnie równi wobec prawa. Obywatel pierwszego sortu musi mieć aktualne zaświadczenie IPN obejmujące przodków oraz dzieci i wnuki. Sortowanie oby­wateli odbywa się raz w roku.
   Art. 3. Władza zwierzchnia należy do Narodu, zrzeszonego w Ruchu Służba i Pokora imienia Prezydenta Tysiąclecia.
   Art. 4. Rzeczpospolita Polska strzeże swoich granic dzięki niezłomnym Wojskom Obrony Terytorialnej, które podlegają Ministrowi Obrony Narodowej. Minister dowodzi za pośred­nictwem zwierzchnika sił zbrojnych Prezydenta RE!
   Art. 5. Rzeczpospolita Polska zapewnia ochronę środo­wiska naturalnego, ze szczególnym uwzględnieniem pol­skiego drzewostanu.
   Art. 6. Rzeczpospolita Polska, za pomocą swojej służby dyplomatycznej, zwłaszcza konsulów honorowych, udzie­la pomocy Polakom zamieszkałym za granicą, broni swo­jej wiodącej roli w regionie, w Europie i na kuli ziemskiej. Szczególną formą więzi Polaków z Ojczyzną jest udział rozsianych po świecie specjalistów polskich w specjalnych komisjach smoleńskich.
   Art. 7. Najwyższa władza spoczywa w rękach Genialnego Stratega, który odpowiada przed Bogiem i Historią.
   Art. 8. Genialny Strateg ustanawia ustrój Rzeczypospolitej, jest najwyższą instancją władzy wykonawczej, stoi na czele większości parlamentarnej, czyli władzy ustawodawczej, którą kieruje za pośrednictwem prezesa partii rządzącej, czyli siebie samego, i nadzoruje władzę sądowniczą za po­średnictwem mianowanego przez siebie premiera i ministra sprawiedliwości. Minister mianuje prezesów i dyrektorów sądów, a także wskazuje oskarżonych i winnych, nadzoruje śledztwa, ma prawo ingerować na każdym etapie sprawy. W ten sposób realizuje się jedność wymiaru sprawiedliwości w trójpodziale: prokuratura, sądy, adwokatura. Minister ma prawo - bez zasięgania opinii sędziów - odwołać prezesów i wiceprezesów sądów, powołując w ich miejsce osoby nieuwikłane w studia prawnicze ani w wymiar sprawiedliwości.
   Art. 9. Rzeczpospolita Polska za pośrednictwem mediów publicznych i Radia Maryja zapewnia pluralizm opinii i swobodny dostęp do informacji. Jest gwarantem wolności narodowych środków masowego przekazu, które działają w interesie Polski, nie są po­wiązane kapitałowo ani w żaden inny sposób z interesami niepolskimi.
   Art. 10. Rzeczpospolita zapewnia wolność działania polskich organiza­cji pozarządowych, pod warunkiem iż nie są one finansowane z zagranicy i wchodzą w skład Narodowej Federa­cji Organizacji Pozarządowych, na czele której stoi Guber­nator, wybierany przez Sejm spośród dwóch kandydatów przedstawionych przez Marszałka Sejmu.
   Art. 11. Ostoją Rzeczypospolitej Polskiej jest sprawiedli­wość. Wymierza ją suweren.
   Art. 12. Konstytucja nie może być dziełem kasty praw­ników. Pisze ją naród za pośrednictwem przedstawicieli wybranych przez suwerena.
   Art. 13. Nikt nie może być dyskryminowany ani bezkar­ny dlatego, że był uwikłany w zbrodniczy system PRL lub III RP w latach 1944-2015. Osoby, które były uwikłane, mogą być nadal obecne w życiu publicznym, jeśli przeszły pro­cedurę oczyszczającą w ośrodkach resocjalizacji resorto­wych dzieci.
   Art. 14. Nikt nie może być dyskryminowany w życiu publicznym, chyba że miał niewłaściwych rodziców lub dziadków, studiował w nieodpowiedniej uczelni, działał w niewłaściwym nurcie opozycji demokratycznej.
   Art. 15. Rzeczpospolita Polska zapewnia każdemu praw­ną ochronę życia od naturalnego poczęcia do ekshumacji. Dzieci poczęte w sposób inny niż naturalny nie są objęte dodatkiem 500+ .
   Art. 16. Każdego uważa się za niewinnego, dopóki jego wina nie zostanie udowodniona prawomocnym wyrokiem sądu lub w wykazie resortowych dzieci. Czyny popełnione w PRL i w III RP nie podlegają przedawnieniu. Osoby ska­zane pośmiertnie zwolnione są od odbywania kary. Karę odbywają zstępni skazanego.
   Art. 17. Zapewnia się wolność sumienia i religii. Nikt nie może być zmuszany do uczestniczenia lub nieuczestniczenia w praktykach religijnych. Religia nauczana jest na koszt Państwa w szkołach, w wojsku, w zakładach karnych, co naj­mniej dwie godziny tygodniowo. Obrzędy religijne wyko­nywane są w czasie zajęć lekcyjnych (w wojsku - w czasie ćwiczeń i manewrów). Zwolnienie z zajęć nie oznacza zwol­nienia z egzaminu i oceny na świadectwie maturalnym.
   Art. 18. Cudzoziemcy mogą korzystać z prawa azylu w Rzeczypospolitej Polskiej, pod warunkiem że są Polaka­mi katolikami, znają język polski, mają ukończone studia wyższe, bogate doświadczenie zawodowe, środki mate­rialne, minimum troje dzieci i ukończone nie więcej niż 30 lat życia.
   Art. 19. Każdemu zapewnia się wolność organizowania pokojowych zgromadzeń i uczestniczenia w nich, z wy­jątkiem miejsc zarezerwowanych na zgromadzenia pań­stwowe i partyjne i w promieniu jednej mili morskiej od ich epicentrum. Uczestnik zgromadzenia ma prawo korzystać z drabinki lub z klęcznika.
   Art. 20. Ustawa o zmianie Konstytucji musi być uchwa­lona po obszernej debacie, ale nie później niż 48 godzin po złożeniu jej projektu w Sejmie. W uzasadnionych przy­padkach zmiana Konstytucji może się odbywać w godzi­nach nocnych.
Daniel Passent

Wydmuszka

Już pod koniec XVII w. zaczęto używać instrumentu zwięk­szającego głośność dźwięku, czyli mosiężnej trąbki przysta­wianej do ucha. Był przebojem na salonach, ponieważ pozwalał lepiej słyszeć rozmowy ważnych sprawach publicznych. Dlaczego ponad trzy stulecia później pan Andrzej Duda drze się z całej siły swych krakowskich płuc do mikrofonu? Może nikt mu nie wyjaśnił, do czego to urządzenie służy? A może ubrdało mu się, że im bardziej ryczy, tym bardziej ma rację? To by się zgadzało. Lokator Pałacu Namiestnikowskiego połamał obowiązującą dziś konstytucję, na którą przysięgał, a teraz marzy mu się nowa zabawka, prosto spod hebla PiS. Pro­ponuje więc - już w przyszłym roku, bo 100-lecie polskiej niepodległości to świetna okazja - by naród się wypowie­dział na bliżej nieokreślone tematy dotyczące nowej usta­wy zasadniczej. Ot, taką wydmuszkę podsunął. Nie sądzę, by o wydmuszce nie wiedział Jarosław Kaczyński. Przecież kolejne uderzenie w obecną konstytucję to świetny pomysł na to, by wreszcie przestało się mówić i pisać o przeciwlot­niczych łabędziach Antoniego Macierewicza, chorobliwie honorowej pani konsul z Ohio czy o „Nowaczyku” - nowym proszku do prania brudów po Wacławie Berczyńskim. No o tym, który myśli, że jak zasadzi tysiące drzewek, to wy­rośnie z tego Puszcza Białowieska. Nie, jeszcze się nie zda­rzyła na świecie puszcza zasadzona przez człowieka. Musi zasadzić się sama. Podobnie jest z wymianą rzecznika pra­sowego prezydenta. Ktokolwiek nim będzie, Magierowski czy Łapiński, nie zrobi z Andrzeja Dudy męża stanu.
   Z powodu warszawskiego Marszu Wolności prezes Kaczyński zagnał się do północno-zachodniego rogu. Do Szczecina znaczy. Stamtąd zachwalał nam wyższość pisowskiej wolności nad tą od dwudziestu paru lat w Pol­sce praktykowaną. Ma rację. Już 87 osób biorących udział w demonstracjach pod Sejmem w grudniu ubiegłego roku dostało prokuratorskie zarzuty, prześlado­wano nauczycielki uczestniczące w Czarnym Proteście oraz radną PO, która śmiała wyrazić swoją opinię o żołnierzach wyklętych. Nie wspomnę o telewizji Jacka Kurskiego, nadającej pro­gramy z czasów Gomułki oraz obszerne relacje z katowania braci Kaczyńskich przez komunistycznych siepaczy, któ­rych starał się powstrzymać prokurator Piotrowicz.
   - Ja bym chciał - rozmarzył się prezes PiS na koniec swojego wystąpienia w Szczecinie - by już po roku 2020 Niem­cy przyjeżdżali tutaj szukać zatrudnienia... A jeśli jakiś sąsiad zza Odry weźmie to zaproszenie na serio, rzeczywi­ście się tu zaplącze i zapragnie osiąść na dłużej? To będzie mu się codziennie przysyłać pocztówki z bitwą pod Grun­waldem, zaś Wojska Obrony Terytorialnej na trzy zmiany będą śpiewać pod jego domem „Rotę”.

Po wyborach wygranych przez Emmanuela Macrona lide­rami Unii Europejskiej nadal zostaną Niemcy i Francja. Tych pierwszych już dawno wziął na siebie prezes PiS, tych drugich rozpracowuje niezrównany dyplomata Waszczykowski. Jako jedyny z unijnych ministrów spraw zagranicz­nych zrobił sobie zdjęcie z Marine Le Pen. Być może miał wi­zję, że to ona zwycięży. Wizję tym mocniejszą, że poczuł się obrażony przez Macrona za jego słowa, że w Polsce jest ła­mana demokracja, i za porównanie Kaczyńskiego do Putina.
Zagroził też, wówczas jeszcze kandydatowi na prezy­denta, że jeśli ten wygra i przyjedzie kiedyś z wizytą do Pol­ski, „będzie wtedy świecił oczami”. Podobno nowo wybra­ny prezydent Francji już zaczął ćwiczyć przed spotkaniem z naszym ministrem. Gasi światło w całym domu i spraw­dza, czy jest wystarczająco widno, by żona czytała gazetę.
Stanisław Tym

Mysia nora

Byłem tam kilka razy. Wychodziłem w róż­nym stanie - czasem przybity, czasem wście­kły, niekiedy oddychałem z ulgą, bo coś się udało uratować, raz im ostro nawrzucałem i trzasną­łem drzwiami. Tylko jeden raz opuściłem ten budynek z pełnym triumfem, kiedy cenzorka mi podpowiedzia­ła, jak ominąć prawo i wydać niecenzuralne teksty. Bu­dynek cenzury przy ulicy Mysiej.
   Zapomniałbym: po raz ostatni wyszedłem z uczuciem obrzydzenia, kiedy w 1989 r. zrobiłem wywiad z dwoma cenzorami, którzy wili się, by się wybielić. Jakby czuli, że lada dzień staną przed sądem. Nie stanęli.
   Do napisania tego felietonu skłoniły mnie dwa drob­ne incydenty. Pewna starsza osoba, niezwykle szlachet­na i praktykująca katoliczka, mimo podeszłego wieku i tradycyjnego wychowania puszczająca płazem wybryki współczesnego świata (zwłaszcza w kwestii obyczajów), zobaczyła na ekranie telewizora transmisję manifesta­cji kobiet 8 marca i zdziwiona zapytała: „O co tym babom chodzi?”. W odpowiedzi usłyszała: „Oglądasz jakąkol­wiek inną telewizję niż TVP?”. „Nie” „A wiesz, ile zebrał Owsiak?”. „Nie. A już podał?”. „Podał”. „O, a w telewizji nic nie mówili”. Drugi był bliźniaczy. W wiejskim skle­pie pewna kobieta nie kryła zdziwienia, że kwota zebra­na przez WOŚP jest tak ogromna, bo w jej telewizji też nic o tym nie mówili. Taki jest plon dzisiejszych cenzo­rów o nazwiskach Kurski, Paczuska, Pereira, Wildstein czy Wolski. Wydrenować ludzkie mózgi z wiedzy i praw­dy, wyczyścić do dna kopalnię odkrywkową faktów, a na dnie zostawić piach i kłamstwo.
   Nie ma jednego wzorca. Zawsze były wśród nich tu­many i tępe aparatczyki (kabaret Salon Niezależnych używał określenia „Ochab intelektu”), które wykonywa­ły polecenia z góry, nie do końca rozumiejąc ich zasad­ność. „Kazali, to skreślam”. Byli cyniczni ludzie aparatu, którzy zarządzali prawdą niczym właściciele folwarku zwierzęcego - jednego dnia kogoś unicestwiali (Wajdę, Wiłkomirską, Słonimskiego, Miłosza), by nagle innego dnia go wskrzesić. I w obu wypadkach uśmiechali się ja­dowicie. Po latach panowie Gawdzik, Birnbach czy Sobol wypierali się dawnej pracy. Byli też ludzie wykształceni, absolwenci prawa i różnych filologii - ci specjalizowa­li się w badaniu znaczenia słów, kontekstów, w poszu­kiwaniu nielegalnych przecieków z różnych dziedzin. Mówiąc krótko: węszyli, gdzie się czai „zdrada”. To tam spotkałem cenzorkę-prawniczkę po Uniwersytecie War­szawskim, która sądziła, że będzie wyławiać materiały pornograficzne i tajemnice wojskowe, a skierowano ją na front walki z tekstami kapel rockowych. W Jarocinie przepuściła m.in. Dezertera.
   Cenzorzy polityczni to zbrodniarze; potomkowie Nowosilcowa, pracujący w pocie czoła nad degeneracją spo­łeczeństwa. Za komunizmu zakazywali publikowania informacji o tym, że kit w oknach gdańskich szkół do­prowadził do masowych zatruć i dzieci lądowały w szpi­talach. Dziś zakazują podania prawdy o zbiórce Owsiaka, która dowiodła, że narodziło się niekontrolowane spo­łeczeństwo obywatelskie, które w cudownym wysiłku zaufało Owsiakowi, wbrew wezwaniom Pięto-Macierewiczów, i pokazało wała PiS-owi. Wtedy wstrzymywa­li informacje na temat opozycji, awarii w Czarnobylu rakotwórczej fali napromieniowanego powietrza (wiadomości o tym dotarły do Polski dzięki Radiu Wolna Eu­ropa). Dziś każą mówić Ziemcowi i Holeckiej, że Tusk był w Brukseli niemieckim kandydatem.
   Jeśli ktoś skazał się na wyłączne oglądanie TVP, to żyje w matriksie. Drzemie zanurzony w glutowatej mazi krainy fikcji. To są miliony oszukanych, którzy nie wie­dzą o połowie rzeczy, jakie się dzieją w świecie, a drugą połowę otrzymują wypaczoną, skłamaną i zohydzają­cą konkretnych ludzi i ich czyny. W głowach telewidzów powstaje magma, podatna na lepienie niczym plaste­lina w rękach dziecka. Dokładnie ten sam mechanizm umożliwiał komunistom wbijanie do głów Polakom, że w Katyniu polskich oficerów zamordowali Niemcy (znam ludzi, którzy doznali szoku, gdy dowiedzieli się, że zbrodni dokonali sowieccy Rosjanie). Kiedy dziś cen­zorzy Kurskiego mówią z ekranu o Tusku „niemiecki kandydat” - mówią dokładnie to samo, co tamci mówili o Katyniu, co Gomułka mówił o proteście w marcu 1968 r. („żydowskie macki”), co Gierek o strajkujących w Ursu­sie i Radomiu („warchoły”, „elementy chuligańskie”) i co Jaruzelski o opozycji („chcą podpalić Polskę”). To jest dokładnie to samo, jeden do jednego.
Zbigniew Hołdys

Pan prezydent powiedział

Przy okazji wyborów we Francji mogliśmy się przekonać, jak ryzykowny politycznie jest system prezydencki, jak wrażliwy na przebieg kampanii, ale także jak istotne są ustrojowe relacje między silną prezydenturą a parla­mentem i pozostałymi instytucjami państwa. Na sugerowane przez Andrzeja Dudę pytanie w ewentualnym przyszłym referendum kon­stytucyjnym o to, czy wzmocnić władzę prezydenta, jedyna popraw­na (i kompletnie bezużyteczna) odpowiedź brzmiałaby: to zależy. Także od tego, kogo sobie na tym stanowisku wyobrażamy.

W polskiej konstytucji prezydentura jest tak umocowana, że choć ogranicza realną władzę głowy państwa, pozwala gromadzić poparcie środowisk znacznie szerszych niż własny obóz polityczny. Funkcja prezydenta jest w znacznej mierze osobista, nie podlega par­tyjnej kontroli, kadencja jest nieskracalna, ochrona i pensja dożywot­nie, ba, nawet perspektywa reelekcji jest tym pewniejsza, im szersze niż jednopartyjne poparcie. Słowem, daje szanse wyjścia z partyjne­go przedpokoju. Niestety, Andrzej Duda zgodził się na ograbienie swojego urzędu z wiarygodności i znaczenia, czyniąc go de facto bezwartościowym nie tylko dla państwa, ale nawet  dla własnej partii. W jakiś cyniczny sposób Duda miał rację, deklarując ostatnio, że prze­cież nie jest i nie może być „prezydentem wszystkich Polaków”, bo nie wszyscy na niego głosowali. Ale na tym właśnie polega ustrojowa i moralna istota tego urzędu, w polskiej wersji, że prezydent po­winien także wysłuchiwać, reprezentować i choćby symbolicznie dowartościować tych, którzy na niego nie głosowali. Teraz retoryczne pytanie: czy Andrzej Duda, przez już niedługo dwa lata urzędowania, zrobił cokolwiek, wykonał jakikolwiek istotny gest w stronę opozycji, wykroczył choć odrobinę poza najprościej rozumiany interes własnej partii, czy choć raz cofnął się przed złamaniem konstytucji, na którą przysięgał? Pamiętamy być może jeszcze buńczuczne zapowiedzi powołania jakichś pluralistycznych Rad Rozwoju, wielopartyjnych konsultacji w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, otwartych debat na temat tzw. reform edukacji i sądownictwa - i co? I pstro - jak pew­nie skomentowałby Pan Mariusz z wiadomego kabaretu.

Andrzej Duda, pod presją kolejnych państwowych świąt, a tak­że pewnie z własnej woli, był ostatnio nadzwyczaj aktywny, co dość zgodnie zostało odczytane jako desperacka próba zmiany wizerunku, który przykleiło mu „Ucho prezesa”. Postać Andrzeja/ Adriana, bezskutecznie oczekującego na audiencję u prezesa - choć w kabarecie jakoś sympatyczna i budząca współczucie - jest dewa­stująca dla wizerunku głowy państwa. Dymisja dotychczasowego rzecznika Marka Magierowskiego zapowiada więc próbę wizerun­kowego resetu, być może taki też był najgłębszy motyw propozycji referendum. Trudno przecież uwierzyć, aby Andrzej Duda był na tyle zadufany czy niemądry, by naprawdę sądzić, że może stanąć na czele ogólnonarodowej, ponadpartyjnej debaty o doskonaleniu ustroju państwa. Kiedy Andrzej Duda wygrywał wybory, miałem trochę nadziei, że jako pierwszy po­lityk PiS formalnie niezależny od prezesa, w dodatku młodszy od nie­go o pokolenie, będzie budował własną pozycję i przyszłość raczej łagodząc, niż zaostrzając polski konflikt polityczny, że stworzy wokół swojego urzędu jakiś ośrodek społecznej refleksji, dialogu, choćby spotkań. Złudzenia prysły, gdy prezydent, pod osłoną nocy, pilno­wany osobiście przez prezesa, przyjął ślubowania od bezprawnie powołanych, partyjnych sędziów Trybunału. Ale nawet dziś trudno zrozumieć, dlaczego Andrzej Duda sam odbiera sobie jakiekolwiek możliwości komunikacji ze środowiskami spoza najtwardszego elek­toratu PiS.

Zademonstrował to ostatnio po raz kolejny, mówiąc w TVP o prze­ciwnikach obecnej władzy: „Miejmy tego świadomość, że dzisiaj dzieci i wnuki zdrajców Rzeczpospolitej, którzy tutaj walczyli o utrzy­manie sowieckiej dominacji nad Polską, zajmują wiele ekspono­wanych stanowisk”, ba, „bardzo często jest tak, że ci zdrajcy [którzy strzelali do Polaków w tamtym czasie] mają dziś wpływ na życie publiczne”. Nie chodzi już nawet o prymityzowanie polskiej historii, zarzuty dywersji kierowane wobec 90-latków, o retorykę, wedle której o „utrzymanie sowieckiej dominacji” walczyli zapewne chłopi przejmujący z rąk nowej władzy ziemię w reformie rolnej, żołnierze zmobilizowani do LWP czy repatrianci zasiedlający, pod osłoną Armii Czerwonej, poniemieckie terytoria. Najciekawsze jest coś innego: otóż prezydent RP wyraźnie przywołał, sformułowaną kiedyś bodaj przez posła Marka Suskiego, koncepcję tzw. genetycznych zdrajców genetycznych patriotów.
Jeśli kolejne pokolenia - nie tylko dzieci tych, którzy budowali Polskę Ludową, ale także ich wnuki - przejmują skłonność do zdrady (albo patriotyzmu, bo obecnie „trzecie pokolenie AK walczy z trzecim pokoleniem UB”), to znaczy, że nie chodzi tu o ewentualny wpływ wychowawczy, zawsze niejednoznaczny, ale o dziedziczne cechy determinujące „genetyczną” wrogość wobec państwa i narodu.
To na odległość śmierdzi, przepraszam, jakąś wersją rasizmu; kiedyś takie cechy przypisywano Żydom. Dziś dla „genetycznych patriotów'! reprezentowanych przez prezydenta, sprawa jest pewnie bardziej złożona, bo wrogowie narodu nie noszą chałatów ani pejsów. Jak zatem, wedle tej koncepcji, można ich rozpoznać? Otóż po politycznych wyborach. Jeśli ktoś jest przeciw władzy, to znaczy, że gen zdrady się ujawnił. Na przykład: Jacek Kurski jest niewątpliwie patriotą, Jarosław Kurski zdrajcą - u jednego, choć rodzeni bracia, ujawnił się jeden gen, u drugiego drugi. Na wielkim marszu opozycji 6 maja byli więc prawdopodobnie sami genetyczni nie-Polacy. Jasne? Żartuję, lecz tylko trochę i na smutno.
Fundamentem ideologii i praktyki PiS jest szukanie, wskazy­wanie i naznaczanie wrogów. We Francji taka retoryka polityczna przegrała. Może tymczasowo, ale dobre i to. U nas wciąż ma się świetnie, podpierana, niestety, przez głowę państwa.
Jerzy Baczyński

Jak sułtan z sułtanem

W sytuacji, gdy totalna opozycja bezpardonowo atakuje rząd, jego niewątpliwe triumfy nazywa klęskami, służy obcym, szczególnie Niemcom, i sugeruje, że Polska jest osamotniona, postanowiłem zapro­ponować rozwiązanie konstruktywne. To strategiczny sojusz z Turcją.
   Oczywiście. Już słyszę głosy sceptyków. Przecież PiS nie lubi na przykład muzułmanów. Ale z drugiej strony popiera konsumpcję narodowych kebabów. Jasne, Turcja jest w ze­stawieniu z naszym państwem zanadto liberalna, bo aborcja do 10. tygodnia życia płodu jest tam legalna. Ale na przykład w sprawie antykoncepcji państwo PiS ma podobne zdanie co prezydent Turcji Erdogan, który uważa ją za zdradę.
   Zresztą, to detale. Ważniejsze są podobieństwa. Coraz licz­niejsze i wyraźniejsze. Fakt, prezydent Erdogan jest przy­wódcą słabszym od naszego lidera państwa, bo po 14 latach sprawowania rządów nie ma wciąż aż takiej wszechwładzy, jaką po 14 miesiącach „dobrej zmiany” ma prezes. Jednak próbuje to zmienić i już prowadzi kampanię przed zapowie­dzianym na 16 kwietnia referendum. Jeśli je wygra, to będzie miał w Turcji niemal taką władzę jak Kaczyński w Polsce. Na­wiasem mówiąc, nie przez przypadek rozwiązania forsowane słusznie przez Erdogana potępiła Komisja Wenecka. Brzmi znajomo? Najwyraźniej za każdym razem, gdy jakiś kraj wsta­je z kolan, Komisja Wenecka, ta ekspozytura europejskiej kasty prawników, protestuje.
   Erdogan, podobnie jak prezes Kaczyński, doskonale wie, że za granicą największym niebezpieczeństwem dla jego kra­ju jest Berlin. A w kraju z kolei największym niebezpieczeń­stwem jest import liberalizmu, genderyzmu, feminizmu i wszelkich innych zboczeń. Obaj przywódcy zdają sobie spra­wę, że Zachód jest generalnie raczej źródłem problemów niż pozytywnych rozwiązań. Jak to celnie ostatnio ujął premier Turcji: „Słońce wstaje na wschodzie, a z zachodu nic dobrego nie przychodzi’’. U nas słońce też wstaje na wschodzie, u nas też uważamy, że z Zachodu przychodzi tylko zło. Jest więc pole do dialogu, porozumienia i owocnej współpracy.
   Oczywiście obaj przywódcy to politycy pragmatyczni. Za­chodu nie lubią, ale potrafią z niego brać to, co brać warto pieniądze. Przyznaję, mamy tu do czynienia z różnicą ska­li. Na pomoc w rozwiązaniu kryzysu z uchodźcami Erdogan wziął kilka miliardów euro. W PiS z kolei na fikcyjnych eta­tach w biurach europosłów tej partii, o czym piszemy w tym wydaniu „Newsweeka”, zatrudniono makijażystkę prezesa i opiekunkę dla jego matki. Mówimy tu oczywiście o kwotach kosmicznie mniejszych niż te, które wzięła Turcja. Ale to już kwestia skromności prezesa Kaczyńskiego.
   Generalnie stosunek Erdogana i Kaczyńskiego do Unii Europejskiej jest - by tak rzec - bliźniaczy. Obaj domagają się od niej tego, czego nie chcą dać oponentom i obywatelom. Erdogan, który niszczy opozycję, domaga się wolności dla swoich operacji politycznych w krajach europejskich. Ograni­cza prawo do zgromadzeń w Turcji, za to protestuje przeciw ograniczeniom dla wieców organizowanych przez Turków w Niemczech czy Holandii. Nasz prezes z kolei jest za po­szanowaniem mniejszych krajów, oponentów europejskich potęg w Unii, ale już we własnym kraju uważa, że większość może zrobić wszystko. No, ale skoro ta Unia taka niby de­mokratyczna, a podobno nawet bardziej demokratyczna niż nasze dwa kraje, to niech to udowodni.
   Obaj przywódcy nie cierpią mainstreamu, wolnych me­diów i liberalizmu. Obaj uważają opozycję za zdrajców na­rodu i tak ich nazywają. Obaj mają śmiertelnych wrogów. Erdogan - mieszkającego w USA Fethullaha Gulena. Kaczyń­ski - stacjonującego w Brukseli wiadomo kogo. Erdogan chce wsadzić do pudła Gulena, Kaczyński - Tuska. No, ale niby co mieliby zrobić ze zdrajcami ojczyzny? Oczywiście w kwestii wsadzania do więzień i pozbawiania pracy swych oponen­tów Erdogan ma na razie wyniki lepsze. Ale to, co się dzieje w naszej armii, a wkrótce stanie się w edukacji i w sądach, wskazuje, że i tu możemy dojść do pewnej symetrii. Nawet systemy władzy mamy podobne. Erdogana nie przez przypa­dek nazywają sułtanem znad Bosforu. Kaczyński z kolei jest jak mówi Ludwik Dorn - sułtanem otoczonym eunuchami. Czyli kolejne podobieństwo.
   Sojusz z Turcją byłby dla nas dobry z każdego punktu widze­nia. Pokazałby nasze otwarcie na inne kultury. Wzmocniłby wspólny głos sprzeciwu wobec Unii Europejskiej w ogólności, a Niemiec w szczególności. Turcja na pewno nigdy by nas nie skrytykowała za niszczenie demokracji i ograniczanie praw obywatelskich. A my na pewno byśmy to odwzajemnili. Oba kraje są w NATO, ale coraz mniej na Zachodzie. Ja po prostu nie widzę słabych stron takiego strategicznego sojuszu.
   Oto mój głos i konstruktywna propozycja, która - mam nadzieję - pokaże, że do obecnej władzy mam nastawienie zupełnie inne niż demagogiczna, totalna opozycja.
Tomasz Lis

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz