Policja
łamie prawo, sięgając po dane telefoniczne w sprawach o wykroczenia - wykryła
Fundacja Panoptykon. Po zmianie przepisów inwigilacyjnych przez PiS nawet sama
informacja o sięganiu po dane telekomunikacyjne, czyli „billingowanie",
stała się tajemnicą chronioną prawem.
Sięgając
po dane z telefonów mobilnych, policja może ustalić listę uczestników każdej
antyrządowej demonstracji. A w grudniu zeszłego roku przekonaliśmy się, że
wykroczeniem może być spontaniczna demonstracja przed Sejmem czy trąbienie
wuwuzelami przed kamerą publicznej telewizji. - Brak kontroli inwigilacji
to systemowy problem prowokujący nadużycia. Jeśli prawo jest łamane w sprawach
błahych, to może być łamane np. do celów politycznych. Jeśli policja i służby
sięgają po dane telefoniczne dla ścigania wykroczeń, to mogą
też„billingować" polityków opozycji, dziennikarzy, aktywistów, sędziów,
adwokatów - mówi prezeska Fundacji Panoptykon Katarzyna Szymielewicz.
Sięganie po dane telekomunikacyjne
w sprawach o wykroczenia to przestępstwo nadużycia władzy
(art. 231 kk). Ale prawdopodobnie nie spotka za to
funkcjonariuszy odpowiedzialność, bo PiS zadbał, by takie łamanie prawa było
„informacja niejawną”. Zresztą przestępstwem jest tylko czyn szkodliwy
społecznie. A wszystko, co poszerza kontrolę władzy nad obywatelami, jest
przez tę władzę uważane za społecznie pożyteczne.
Fundacja Panoptykon od lat walczy o niezależną kontrolę nad skalą i
legalnością inwigilacji. To dzięki jej raportowi w 2011 r. zaczęło się w
Polsce mówić o niekontrolowanym i nieograniczonym prawem korzystaniu przez
policję i służby z danych telekomunikacyjnych. A z nich można wyciągnąć więcej
informacji o naszym życiu niż z podsłuchów: o kontaktach, poglądach,
obyczajach, zdrowiu. Informacje, które kiedyś mozolnie i latami zbierali tajni
współpracownicy, teraz funkcjonariusz zdobywa jednym naciśnięciem klawisza:
ściąga od teleoperatorów dane, z których wyczytać można | niemal wszystko. I
bez wysiłku, bo służą do tego specjalne programy do analizy danych. Według
polskiego prawa nie trzeba być nawet podejrzanym, żeby władza sięgnęła po te
dane.
Okazało się, że zajmujemy w Unii pierwsze miejsce, jeśli chodzi o ten rodzaj
inwigilacji: ponad 2 mln „sięgnięć” po dane rocznie. Informacja o skali inwigilacji
jest formą jej kontroli. Fundacja Panoptykon zabiegała więc o publiczne
podawanie tych danych i co roku wydobywała je od policji i służb. Czasem
musiała walczyć w sądzie, powołując się na ustawę o dostępie do informacji publicznej.
Po sześciu latach wróciliśmy do
punktu wyjścia: dzięki uchwalonej w zeszłym roku tzw. ustawie inwigilacyjnej
informacje o inwigilacji stały się tajemnicą państwową. Kiedy w tym roku Panoptykon zapytał policję, służby i sądy
(te ostatnie według ustawy inwigilacyjnej mogą z własnej inicjatywy
kontrolować post
factum prawidłowość sięgania po dane
telekomunikacyjne), ile razy, która służba i po jakie dane sięgała - spotkał
się z odmową. Policja, służby i sądy uznały
bowiem, że skoro ustawa mówi, że półroczne sprawozdania policji i służb
przekazywane są sądom „w trybie ustawy o ochronie informacji niejawnych”, to
znaczy, że same są „informacją niejawną”. I nie podlegają udostępnieniu.
Minister sprawiedliwości ma tylko raz do roku przedstawiać Sejmowi „zagregowane
dane”. Nie dowiemy się z nich ani po jakie dane sięgano (np. lokalizacja,
kontakty), ani która służba, ile razy i w sprawie jakich przestępstw to robiła.
- Paradoksem jest, że to, co
było przez lata jawne, nagle stało się informacją, której „ujawnienie może mieć
szkodliwy wpływ na wykonywanie przez organy władzy publicznej lub inne
jednostki organizacyjne zadań w zakresie obrony narodowej, polityki
zagranicznej, bezpieczeństwa publicznego, przestrzegania praw i wolności
obywateli, wymiaru sprawiedliwości albo interesów ekonomicznych RP” - mówi Wojciech Klicki z Panoptykonu, cytując definicję
informacji niejawnej. I zwraca uwagę, że potrzeby utajniania danych liczbowych
w żaden sposób nie uzasadniono.
Panoptykonowi udało się zdobyć informacje z jednego z półrocznych raportów
Komendy Stołecznej Policji oraz Komendy Wojewódzkiej w Opolu. Sama tylko
Komenda Stołeczna poinformowała o 40 tys. „sięgnięć” po dane. Z kolei ze
sprawozdania sądu wynika, że Komenda Wojewódzka Policji w Olsztynie pobrała
dane 17 tys. 380 razy. Z tym że według nowych przepisów do takich „sięgnięć”
nie zalicza się już zapytań o dane osobowe właściciela danego numeru. Okazało
się, że policja pobiera także dane wbrew prawu: sięgała po nie w sprawach
karnoskarbowych, choć nie ma do tego uprawnień. - Być
może powinna mieć takie uprawnienia, ale póki nie ma, łamie prawo - mówi
Wojciech Klicki.
Bardziej bulwersujące jest jednak to, co Panoptykonowi przekazał jeden z
sędziów, który sprawdzał sprawozdanie z półrocznego sięgania po dane telekomunikacyjne
w swoim okręgu sądowym. Policja pobierała tam dane telekomunikacyjne w
przypadkach podejrzeń o wykroczenia. A na to prawo nie pozwala. Sędzia zgłosił
złamanie prawa. Ale wygląda na to, że Komenda Główna Policji nie zamierza nic
z tym zrobić. Na swoje zapytanie Panoptykon dostał odpowiedź, że „do chwili
obecnej nie dotarły do KGP informacje o nieprawidłowościach”. A powinny, bo
sędzia sygnalizował nadużycia już kilka miesięcy temu. - Albo informacja
zatrzymała się na poziomie komendanta wojewódzkiego, albo KGP mija się z prawdą
- ocenia Klicki. Zatrzymanie tej informacji też byłoby przestępstwem
nadużycia władzy.
Polskie prawo inwigilacyjne
jest sprzeczne ze standardami europejskimi i polską konstytucją. Policja i służby mogą używać technik operacyjnych i sięgać
po dane telekomunikacyjne do wykrywania i zapobiegania niemal wszystkim
rodzajom przestępstw. Nawet drobnych. To - według Komisji Weneckiej i polskiego
Trybunału Konstytucyjnego z czasów sprzed „dobrej zmiany” i według orzecznictwa
Trybunału Praw Człowieka - narusza zasadę proporcjonalności w ograniczaniu
konstytucyjnych praw i wolności, w tym wypadku prawa do prywatności i tajemnicy
komunikowania się.
Nad inwigilacją w Polsce nie ma efektywnej, niezależnej kontroli.
Sądowa kontrola nad sięganiem po dane telekomunikacyjne jest możliwa tylko po
fakcie. Sądy dostają półroczne raporty policji i służb, ale nie mają obowiązku
kontrolować, czy w poszczególnych sprawach nie złamano prawa. Na 45 sądów
okręgowych, zapytanych przez Panoptykon, tylko pięć odpowiedziało, że
przeprowadziło kontrolę. Najczęściej była to tylko kontrola wykazu. Dziesięć losowo
wybranych spraw skontrolował Sąd Okręgowy w
Kielcach, pięć spraw - Sąd Okręgowy w Gorzowie, 18 - SO w Katowicach. Nie
dopatrzono się nieprawidłowości.
Nieprawidłowości wykrył natomiast SO w Olsztynie.
M.in. przedstawienie przez policję materiałów obejmujących okres nieobjęty
przedmiotową kontrolą - czyli była prowadzona poza zadeklarowanym okresem i
brak jednoznacznego wskazania rodzaju danych, jakie zostały uzyskane przez
policję.
W przypadku podsłuchów sądy nie wyrażają zgody na inwigilowanie
zaledwie ok. 0,2 proc. osób, o które wnioskują policja i służby. I - co widać
choćby po sprawie prowokacji w Ministerstwie Rolnictwa wobec ówczesnego
wicepremiera Andrzeja Leppera - akceptują wnioski nieuzasadnione. Nie są
wystarczająco chronione tajemnice adwokacka, radcowska, tajemnica spowiedzi
czy dziennikarska. Prokuratura rutynowo sięga po billingi, by ustalić
informatorów dziennikarzy, co łamie zasadę ochrony źródeł informacji.
PiS otworzył w zeszłym roku
drogę do niekontrolowanego pobierania danych o korzystaniu z internetu.
Służby nie muszą prosić o nie operatorów - mogą same
pobierać je przez stałe łącze. W tym adresy stron internetowych, na które
wchodzimy, i informacje o plikach, które ściągamy. Mogą wiedzieć, z kim
korespondujemy mailowo. Nawet jeśli nie jesteśmy podejrzani o złamanie prawa.
Polskie prawo dotyczące pobierania danych teleinformatycznych jest
sprzeczne z prawem Unii Europejskiej, co wynika z wyroku unijnego Trybunału
Sprawiedliwości z grudnia zeszłego roku (połączone sprawy szwedzka - Tele2 Sverige AB oraz Watson i inni przeciw brytyjskiemu
MSW): sięganie po dane powinno być ograniczone do najgroźniej szych
przestępstw, można to robić tylko wtedy, gdy nie da się zdobyć niezbędnych
informacji w sposób mniej ingerujący w prywatność; rodzaj pobieranych danych
powinien być uzasadniony okolicznościami sprawy, a na wszystko zgodę powinien
wydawać sąd lub inny niezależny organ. Polskie prawo łamie wszystkie te zasady.
Mimo to władza nie czuje się w obowiązku go zmienić.
Jednym z najprostszych i najskuteczniejszych - obok informacji
statystycznej - sposobów na kontrolowanie
inwigilacji jest obowiązek informowania inwigilowanego po jej zakończeniu.
Obowiązek takiego informowania wynika z orzecznictwa Trybunału Praw Człowieka
- najświeższy wyrok jest ze stycznia 2016 r.: sprawa Szabó i Vissy. Trybunał w Strasburgu uznał, że regulacje węgierskie, nie
przewidując informowania jednostki o fakcie, że była poddana inwigilacji,
łamią jej prawo do sądu o naruszenie prywatności. Także wspomniany grudniowy
wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE mówi: „właściwe organy władzy krajowej,
którym przyznano dostęp do przechowywanych danych, powinny o tym poinformować zainteresowane osoby”. O tym, że w Polsce
powinien zostać wprowadzony obowiązek informowania o inwigilacji po jej
ostatecznym zamknięciu, mówił też polski Trybunał Konstytucyjny w sygnalizacji
z 25 stycznia 2006 r. i w wyroku z 30 lipca 2014 r.
Ale policja i służby od lat blokują taką zmianę prawa, twierdząc, że utrudni
im ściganie poważnej przestępczości. Mimo że można przecież ustanowić - za
zgodą sądu - możliwość odroczenia powiadomienia w szczególnie uzasadnionych
przypadkach. Służby nie godzą się też na jakiekolwiek ograniczenie im swobody
inwigilacji. Tak było za poprzednich rządów, tak jest za rządów PiS.
W tej sytuacji wydaje się, że do zmiany prawa może polskie władze zmusić
tylko międzynarodowy Trybunał. I może tak się
stanie. Ale potrzebna jest do tego współpraca polskich sądów. Tych samych,
które odmówiły Panoptykonowi ujawnienia sprawozdań służb, uznając - w ślad za służbami - że to informacje, których ujawnienie
zagrozi bezpieczeństwu państwa.
Rok temu wystąpiłam do policji i służb mających prawo do inwigilowania o
informację, czy byłam poddana inwigilacji telefonicznej lub przez pobieranie danych
teleinformatycznych. Uzasadniłam to nie tylko moim prawem do prywatności i
tajemnicy komunikowania się, ale też warunkami koniecznymi do wykonywania
zawodu dziennikarza: powinnam wiedzieć, czy jestem w stanie zapewnić moim
informatorom prawo do ochrony źródła.
Dostałam odpowiedź, że nie mam prawa pytać. Zwróciłam się więc do
operatora telekomunikacyjnego, czy udostępniał policji i służbom moje dane -
powołując się na ustawę o ochronie danych osobowych i konstytucję.
Odpowiedział, że ma obowiązek przekazać mi tylko informacje o udostępnianiu
moich danych „odbiorcom”, a z pojęcia „odbiorcy” prawo telekomunikacyjne
wyłącza organy publiczne, które dane pobierają w ramach prowadzonego
postępowania.
Poskarżyłam się na operatora do generalnego inspektora ochrony danych
osobowych, który mógłby nakazać mu udostępnienie mi tych danych. Po pół roku
dostałam odpowiedź, w której GIODO podziela opinię operatora, że policja i
służby nie są „odbiorcami” danych.
I stwierdza, że nie ma uprawnień
do kontrolowania służb. Ocenia, że uprawnienia GIODO są niewystarczające, a
istniejące przepisy „nie zapewniają dostatecznej kontroli nad pozyskiwaniem
danych przez służby organów wykonawczych państwa”.
Mam formalne potwierdzenie, że
nie ma prawnej możliwości dowiedzenia się, czy było się inwigilowanym.
Polskie prawo jest zatem
sprzeczne z Kartą Praw Podstawowych Unii Europejskiej. Teraz musi to
stwierdzić Trybunał Sprawiedliwości UE. Nie mogę się tam poskarżyć sama, więc
wniosę do sądu cywilnego sprawę o ochronę dóbr osobistych w postaci prawa do
wiedzy o naruszaniu mojej prywatności i do
swobody wykonywania zawodu dziennikarza. I spróbuję namówić polski sąd do
zadania Trybunałowi w Luksemburgu pytania prawnego.
Odpowiedź Trybunału byłaby wiążąca dla wszystkich sądów w Polsce. A
więc nawet jeśli władza nie wprowadzi prawa do informowania o inwigilacji, sądy
będą nakazywać policji i służbom udzielanie takich informacji, bo prawo unijne
jest ponad polskimi ustawami.
Czy sąd zechce zadać takie pytanie? Władzy na pewno się to nie spodoba.
Podobnie jak nie spodobało się skazanie Mariusza Kamińskiego i innych za
nadużycie władzy podczas prowokacji wobec Andrzeja Leppera. Ale bez sądów nie
skłoni się władzy do poddania się kontroli.
Swoją skargę - tyle że do Trybunału w Strasburgu - szykują też adwokaci:
prawo nie chroni przed inwigilacją ich kontaktów z klientami. I kilku
działaczy organizacji strażniczych - m.in. z
Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka i Panoptykonu. - To prawdopodobne, że
służby nas sprawdzały. Współorganizowaliśmy protest przeciwko umowie ACTA,
głośno podnosiliśmy kwestię kontroli działań służb, lobbowaliśmy w rządzie i
Sejmie za zmianą przepisów. Mamy międzynarodowe kontakty - znamy dysydentów,
jak Assange (portal WikiLeaks) i Snowden (ujawnił aferę PRISM). Służby mogły sprawdzać, czy np. nie działamy na polityczne
zlecenie. Ale mamy prawo wiedzieć, czy byliśmy inwigilowani i czy środki,
jakich użyto, były proporcjonalne do celu i najmniej dolegliwe z możliwych
- mówi Katarzyna Szymielewicz. - Jeśli nie, to
naruszono nasze konstytucyjne prawa.
Ewa Siedlecka
ŹRÓDŁO http://bluenik.com/qtD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz