Pomysły!
Jarosław
Kaczyński robi naprawdę dużo, by pomóc Platformie Obywatelskiej. Jeśli jednak
poważnie myśli ona o wygraniu następnych wyborów, to musi mu pomóc.
Ktoś, kto chce tu przeczytać tekst „ku
pokrzepieniu serc”, już teraz powinien przerwać lekturę. Nie widzę bowiem
wokół niczego, co mogłoby być źródłem pokrzepienia. Platforma, owszem, poszła w
górę, ale ten wzrost jest w największym stopniu skutkiem sondażowego załamania
Nowoczesnej. Wywiad z jej liderem w tym numerze „Newsweeka” nie świadczy o
tym, żeby ostatnio poświęcił sporo czasu na autorefleksję. Wywiad, którego
kilka dni temu udzielił z kolei Mateusz Kijowski, prób jego autorefleksji nie
zdradza w ogóle. KOD, według wszelkiego prawdopodobieństwa, będzie więc dalej
karlał, a co za tym idzie, osłabnie zorganizowane społeczne zaplecze dla
opozycji.
Pozostaje zatem Platforma. Niesprawiedliwi
są ci, którzy uważają, że sondażowy skok nie ma niczego wspólnego z jej
działaniami. Politycy PO wykonują rzeczywiście imponującą pracę w terenie. Jej
liderzy dokonują swoistego nalotu dywanowego na kolejne regiony i nie ma
niemal powiatu, w którym nie spotykaliby się z wyborcami. To prawda, choć
prawdą jest także to,
że wzrost notowań PO w największym stopniu
jest skutkiem autodestrukcyjnej postawy Ryszarda Petru, Mateusza Kijowskiego i
Jarosława Kaczyńskiego. Pół roku temu zastanawiano się, czy Platforma nie osuwa
się w niebyt. Wybitnie niemądra operacja Kaczyńskiego, której celem było
zdetronizowanie Donalda Tuska, tchnęła jednak w PO nowe życie. W żaden istotny
sposób nie zmieniła jednak przewagi PiS i jego przystawki, KuPiS’15, bo ich
poparcie można spokojnie sumować, nad całą opozycją. Platformie dała jednak,
fakt, nowe życie.
Obłędna, z punktu widzenia PiS i samego
Kaczyńskiego, operacja „dopaść Tuska” rzeczywiście pomogła i Tuskowi, i
Platformie, ale niekoniecznie jest aż tak dobrą wieścią dla zwolenników
opozycji. Nielogiczne? Całkiem logiczne. Akcja szefa PiS szalenie zmniejszyła
bowiem prawdopodobieństwo tego, że Platforma i Donald Tusk kiedykolwiek na
serio zmierzą się z pytaniami, z którymi zmierzyć się powinni, by mogli
polskiej polityce dać szansę na nową jakość, a nie wyłącznie na nowe rozdanie
A pytania są natury zasadniczej. Dlaczego
Bronisław Komorowski przegrał wybory prezydenckie? (kwitowanie tego wyłącznie
stwierdzeniem, że miał wybitnie słabą kampanię wyborczą, poważne nie jest).
Dlaczego w drugiej kadencji premierostwa Tuska Platforma była niemal całkowicie
wyprana z jakichkolwiek idei i pomysłów? Dlaczego w momencie wyjazdu Tuska do
Brukseli sprawiała wrażenie swoistej masy upadłościowej? Donald Tusk dawał
wyraz irytacji, gdy w tym miejscu wzywałem go do zaprezentowania choćby zarysu
wizji lub pomysłu. Mających wizję wysyłał, co pamiętamy, do lekarza. Ale wyborcy
oraz ci, którzy głosowali na PiS oraz KuPiS’15, i ci, którzy głosowali na Nowoczesną,
ale także ci, którzy w poczuciu pewnej desperacji głosowali na PO, doskonale
wiedzieli, że Platforma jest partią zmęczoną. Władzą, rządzeniem, sobą. I można
oczywiście poprzestać na stwierdzeniu, że rządzenie zużywa i tyle. Można, ale
oznacza to bagatelizowanie całego negatywnego bagażu, który Platforma,
niezależnie od ostatniego sondażowego wzrostu, wciąż niesie.
Wygląda na to, że Grzegorz Schetyna jest
przekonany, iż zdobycie władzy wymaga po prostu siedzenia i czekania, aż PiS
dokona dzieła autokompromitacji. Przestrzegam jednak przed takim myśleniem. To
nie jest rok 2007, gdy do walki o pokonanie
PiS stawała Platforma nieskażona sprawowaniem władzy, Platforma, której
„zasoby ludzkie”, jak na polską politykę, mogły naprawdę imponować. Dziś dla
milionów Polaków PO wciąż reprezentuje raczej to, co było, niż to, co może
być. Jest w niej wiele nowych twarzy, ale nie one definiują jej oblicze. Ono
jest to samo. Zmienił się po prostu makijaż.
Następnych wyborów nie wygra po prostu
nie-PiS. Opozycja może w nich zwyciężyć tylko wtedy, gdy uruchomi falę
sprzeciwu, ale i falę nadziei. W tym celu Schetyna nie powinien się
koncentrować na krótkowzrocznym dobijaniu Nowoczesnej, ale raczej zastanowić
się, co zrobić, by dać ludziom poczucie, że opozycja to nowa jakość, a nie
propozycja powrotu do epoki sprzed PiS. Tu potrzebna jest otwartość na nowe
pomysły, nową wizję i nowych ludzi. Bez nich PO może eliminować opozycyjną
konkurencję, może nawet wyprzedzić PiS, jednak bez jakiejkolwiek gwarancji ostatecznej
wygranej. Szczególnie takiej, która dawałaby prawdziwy mandat do rządzenia.
Jest on niezbędny, by pojawiła się szansa na realną depisyzację państwa. Ale
także na rządzenie, które nie będzie pachniało czymś, co już było, a za
następnym zakrętem nie będzie nam groziła recydywa radykalizmu i populizmu -
spod znaku PiS albo spod zupełnie innego znaku.
Tomasz Lis
Bezstronność
Nie jestem
bezstronny. Nikt nie jest. Jak posadzić człowieka przed telewizorem i na ekranie
ujrzy ring, a na nim dwóch bijących się facetów, po minucie zacznie jednemu
życzyć dobrze, a drugiemu źle. Nie wiadomo, co któremu i dlaczego. Zadanie dla
psychiatrów z klubu „Zygmunt Freud zaprasza”.
Wedle naukowców tysiące ukrytych, tajemnych
i działających na naszą podświadomość czynników
wpływa na nasze wybory, sympatie i życiowe lęki. Kiedyś poznałem człowieka,
który miewał nagłe napady nerwicy. Znienacka omdlewał, nie mógł złapać oddechu
i miał wrażenie umierania - trzeba było wzywać pogotowie. Lekarz zawsze
stwierdzał, że facetowi nic nie jest, zwykła histeria, aplikował jakiś środek
uspokajający i po niedługiej chwili gościu był znowu w znakomitej formie. Ataki
były tak uciążliwe, że facet wylądował w klinice zajmującej się takimi
przypadkami. W procesie psychoterapii wyszło na jaw, że do fatalnych
incydentów dochodzi wówczas, gdy w pobliżu znajduje się ktoś ubrany na różowo.
Akurat w szpitalu była to paradująca w różowym kitlu pielęgniarka - ilekroć się zjawiała, dostawał ataku duszności. Zupełnie
jakby była siostrą Ratched z filmu „Lot nad kukułczym gniazdem”. Z pomocą
psychologów pogrzebał w pamięci i wyszło na jaw, że jako dwuletnie dziecko był
świadkiem strasznych domowych awantur, w których ojciec dostawał szału, bił
wszystkich, chwytał za noże i fundował rodzinie horror. Otóż jego tatuś chodził
ubrany w różową koszulę. Źródło strachu zostało uchwycone - gdy tylko pacjent
sobie to uświadomił, ataki nerwicy ustały i zaczął żyć spokojnie.
Co widział w dzieciństwie radny, który ku
własnemu przerażeniu został nagrany podczas seansu grozy, jaki zafundował
swojej żonie - nie wiem. W internecie przetoczyła się na ten temat dyskusja.
Głosy, które mnie zaintrygowały, stanowczo twierdziły, że „to jest właśnie
cały PiS”, „katoliban”, „takie są skutki konserwatywnego narodowego
wychowania”. Można było wywnioskować, że ludzie liberalni, postępowi, z
otwartymi umysłami, zwolennicy PO i Nowoczesnej, najlepiej niewierzący, nie
stosują przemocy nic a nic, są do rany przyłóż i fundują światu raj na ziemi.
Niestety, tak nie jest.
W Polsce ofiarami przemocy domowej pada od
80 tys. do 100 tys. kobiet rocznie. Do tego 30 tys. jest gwałconych, a 150
zabijanych. Wszystkie te liczby zatrważają, ta
o zabijaniu szczególnie - giną trzy kobiety tygodniowo. Członków PiS jest
tylko 20 tysięcy, a to stanowczo za mało, by im przypisać wszystkie zbrodnie.
Ktoś poza nimi musi dopuszczać się całej reszty. Wdałem się więc w internetową
dyskusję, prosząc, by nie przypisywać PiS całego zła w kwestii przemocy
domowej, bo to po prostu zabija problem przemocy domowej w ogóle. Faceci piorą
kobiety bez względu na legitymacje partyjne. Oszalałe matki katują i zabijają
dzieci, i uwierzcie mi, trudno się tam dopatrzyć jakiejś szczególnej preferencji
politycznej czy wpływu księdza. Zło mieszka w ludzkiej naturze. Wystarczy, że
ktoś wyrwie zawleczkę, i dramat gotowy.
Rozmawiałem kiedyś z islamskim duchownym i
pytałem go o niezrozumiałe dla mnie reguły ich religii i obyczajów.
Chłostanie kobiet rózgami na bazarach, bo się plączą
pod nogami, tłumaczył brakiem edukacji, średniowiecznym zacofaniem i
niezrozumieniem myśli Proroka. I dodał: „Gdyby nie było religii i reguł, byłoby
znacznie gorzej, uwierz mi”. Pomyślałem, że coś w tym może być. Ale gdy
obyczajem stają się banalna z pozoru rzeź drzew i polowanie na zniewolone
setki bażantów - trudno mówić o szacunku dla
czegokolwiek. Co widział w dzieciństwie pan Szyszko - nie mam pojęcia.
To fakt, że politycy PiS zafundowali Polakom
narodową nienawiść, jakiej ze swojego życia nie pamiętam. Słowa pogardy, te
wszystkie: „gorszy sort Polaka”, „komuniści i złodzieje” rzucane w przestrzeń,
jakby to były lekkie ptasie piórka, oskarżenia o narodową zdradę, zbrodnię,
wyrzucanie ludzi z pracy, narzucanie przemocą haniebnych ustaw, lekceważenie
głosu połowy narodu we wszystkich niemal kwestiach, prezydent, który apeluje do
uczestników wiecu: „Jak będzie trzeba, wezwiemy was na pomoc i mam nadzieję,
że przyjedziecie, by się rozprawić z tymi, co Polsce szkodzą” - to nie jest
radosna wycieczka na Hawaje. To jest zarzewie zła, które niejeden dom rozerwie
na strzępy. A wtedy po zawleczkę sięgnąć łatwiej. Każdemu.
Zbigniew Hołdys
Przesłanie Machiavellego
Nasz kraj wydaje się
przesiąknięty tradycją katolicką w każdej cząstce swego funkcjonowania, dlatego
dręczy mnie sumienie, żeby napisać kilka słów na ten temat. Zwłaszcza teraz, kiedy
najważniejsze święto katolickie za nami.
Kilka rzeczy jakoś bez echa przeszło w
czasie, kiedy pilnie piekliśmy baby drożdżowe, malowaliśmy na kolorowo jajka smarowaliśmy
mazurki kajmakiem i czekoladą. Prymas Wojciech Polak wygłosił na Wielkanoc
piękną homilię, w której mogliśmy usłyszeć, że „konieczna jest zgoda i
porozumienie. Konieczny jest wzajemny szacunek i współdziałanie”. Prymas
podkreślił, że niezbędne jest to, co „pozwala budować na trwałych fundamentach
wspólnego dobra, praworządności, troski o potrzebujących pomocy i wsparcia, o
biednych i uchodźców”.
Czy ktoś z nas,
polskich katolików, tego w ogóle słuchał? A co z biskupami? Przykładowo nasz
świeżo mianowany duszpasterz krakowski, arcybiskup Marek Jędraszewski, wystąpił
z kazaniem, w którym śmiało znajdował podobieństwa między stosunkiem do
Chrystusa, Jego losem 2 tys. lat temu i dzisiejszymi czasami, w centrum
stawiając Lecha Kaczyńskiego i katastrofę smoleńską. „Kiedy jednak, zgodnie z
zapowiedzią, Pan Jezus trzeciego dnia zmartwychwstał, trzeba było po raz
kolejny uciec się do mistyfikacji” - mówił w kazaniu wielkoczwartkowym. I
cytował faryzeuszy, którzy przekupili żołnierzy: „»Rozpowiadajcie tak: Jego
uczniowie przyszli w nocy i wykradli Go, gdyśmy spali«. Ci więc wzięli
pieniądze i uczynili, jak ich pouczono”. Po czym rozprawił się z komunistami i
z „państwami zachodnimi”, ponieważ od lat znali prawdę o Katyniu, ale kłamali
na jej temat. Na szczęście był jeden sprawiedliwy: „Takim nieugiętym świadkiem
prawdy był prezydent Lech Kaczyński. Im bardziej stanowczo i konsekwentnie
upominał się o nią, z tym większą siłą wzrastała fala krytyki, niechęci, a
nawet pogardy wobec jego osoby”. Porównanie z faryzeuszami samo się narzuca:
„Robiono wszystko, by społeczeństwo polskie przekonać o tym, że nie jest on
wart być prezydentem Polski. (...) Później, już po katastrofie, staliśmy się
widzami, a w przypadku wielu - ofiarami bezwzględnej mistyfikacji”.
Kazanie w katedrze wawelskiej brzmiało
niemal tak, jakby arcypasterz osobiście był członkiem podkomisji
Macierewicza, która ponownie bada przyczyny katastrofy smoleńskiej, a właściwie
usilnie próbuje udowodnić, że na pokładzie tupolewa był jednak wybuch.
Wprawdzie arcybiskup Jędraszewski nie używał trudnego terminu:
„termobaryczny”, ale rozwodził się bardzo fachowo na temat nieprawdziwości
dotychczasowych wyników: „nie było czterokrotnego podchodzenia rządowego
samolotu do lądowania, generał Andrzej Błasik nie był pijany ani też nie było
jego kłótni z kapitanem Arkadiuszem Protasiukiem, nie było również »wspaniałej
współpracy polskich i rosyjskich lekarzy przy badaniu najmniejszych szczątków
ciał ofiar katastrofy« ani też przekopywania całej powierzchni miejsca
smoleńskiej katastrofy »na metr w głąb«. (...) Symbolem mistyfikacji, której
próbowano nadać wagę ostatecznej interpretacji przyczyny katastrofy, stała się
słynna »pancerna brzoza«. Do tego nie wolno zapomnieć o osobach, które nagle
traciły swe życie, a które posiadały znaczącą wiedzę o tym, co naprawdę
wydarzyło się w Smoleńsku” - grzmiał w gotyckiej przestrzeni.
Słucham tego i zastanawiam się, o co w
ogóle chodzi? Kto jest autorytetem w Kościele w Polsce? Kto tu rządzi? Kogo
słuchamy? Z pewnością nie papieża Franciszka. I rzeczywiście nie było słychać
papieskiego nauczania w kazaniu arcybiskupa na Wawelu. Odkąd rządzi PiS, widać
- aż nazbyt wyraźnie - bardzo bliską współpracę tronu i ołtarza. Ci zaś
duchowni, którzy poczynania wielu biskupów oraz zamiatanie pod dywan problemów
Kościoła otwarcie krytykują, zmuszeni są do wycofania się z występowania w
mediach - jak ksiądz Adam Boniecki, albo do milczenia i niepełnienia posługi -
jak ksiądz Wojciech Lemański. To są bardzo smutne przykłady.
Szaleje za to
ojciec Tadeusz Rydzyk, a mój nowy krakowski arcypasterz w święto ustanowienia
eucharystii i kapłaństwa skupia się na obronie linii Antoniego Macierewicza.
Krakowianie, w ogromnej liczbie, nie tylko nie pogodzili się z faktem pochówku
pary prezydenckiej razem z królami, kardynałami i Piłsudskim na Wawelu, ale
również nie godzą się na comiesięczne wjazdy limuzynami przed katedrę, które
według wielu mieszkańców miasta profanują to miejsce. Tutaj królowie wchodzili
na piechotę. Czy zatem kazanie arcybiskupa łączy, czy raczej pogłębia podziały?
Zamiast realizacji słów prymasa o
współdziałaniu i porozumieniu, coraz wyraźniej widać instrumentalizowanie
Kościoła przez obóz rządzący. Czyżby to Machiavelli był wyrazicielem etyki
katolickiej w Polsce?
Niemal niezauważony
został u nas ciekawy wywiad (z 7 lutego br.) przeprowadzony przez korespondenta
„Frankfurter Allgemeine Zeitung” Konrada Schullera z prezesem PiS Jarosławem
Kaczyńskim, który czytelników FAZ zapewniał: „Jestem chrześcijaninem i
katolikiem. Znam zarówno Pismo Święte, jak i naukę Kościoła, która wpłynęła na
dojrzałą wiarę”. Ku ewidentnemu zdziwieniu prowadzącego wywiad prezes Kaczyński
powołuje się na niemieckich myślicieli, nie tylko na Maxa Webera, ale też na
Carla Schmitta: „U Schmitta interesuje mnie realistyczne spojrzenie na
politykę. Może tylko Machiavelli był w tym lepszy”.
Carl Schmitt
wstąpił do NSDAP w 1933 r. Cytuję Wikipedię: „uważał swoje teorie za
ideologiczne podstawy dyktatury nazistowskiej i uzasadnienie rządów Fuhrera z
punktu widzenia filozofii prawa - szczególnie poprzez pojęcie auctoritas".
Czyżby to właśnie
Schmitt i Machiavelli, który uczy, że cel uświęca środki, byli dziś patronami
duchowymi współpracy biskupów i rządu?
Róża Thun - absolwentka
filologii angielskiej, w PRL zaangażowana w działalność opozycji
demokratycznej. W III RP działała w organizacjach pozarządowych - przede
wszystkim na rzecz integracji europejskiej. Była związana z Unią Demokratyczną,
następnie z Unią Wolności. W latach 2005-09 pełniła funkcję dyrektora
Przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Polsce. Od dwóch kadencji z ramienia
PO zasiada w europarlamencie.
ŹRÓDŁO http://bluenik.com/qt7
Odbijanie trzeciej władzy
Stowarzyszenia sędziowskie i KRS szacują,
że zebrania sędziów odbyły się w zeszły czwartek w co najmniej 70 proc.
polskich sądów. Jeśli się to potwierdzi, to byłaby to klęska PiS, który z
sędziów uczynił sobie wroga numer jeden i zastrasza ich groźbami weryfikacji.
Przez ostatnie tygodnie PiS zohydzał sędziów jak mógł przy pomocy swoich
polityków i dziennikarzy. Władza nazwała półgodzinne zebrania „strajkiem
sędziów”, którym ta „kasta” demonstruje swoje lekceważenie dla „prawa Polaków
do sądu”. Wiceminister sprawiedliwości Łukasz Piebiak, sędzia, w liście apelu
„do koleżanek i kolegów sędziów” porównał zebrania - na których obecność
mieliby wymuszać niektórzy prezesi sądów - do „masówek partyjnych aktywistów w
czasach PRL”.
Z racji wieku nie pamięta tamtych czasów, bo inaczej
musiałyby mu się z PRL skojarzyć raczej działania jego własnego resortu,
zmierzające do przejęcia politycznej kontroli nad sądami i sędziami. Dowodem
tych zamiarów są ujawnione już projekty zmian w ustawach o Krajowej Radzie Sądownictwa
i ustroju sądów powszechnych.
Na zebraniach sędziowie wybrali delegatów
do samorządu sędziowskiego, który powstanie, w razie gdyby władza wprowadziła w
życie swój plan zmiany Krajowej Rady Sądownictwa w ciało składające się w stu
procentach z partyjnych nominatów. To znaczy, że przygotowują się do obrony
swojej niezawisłości.
A więc plany PiS, by rozbić środowisko sędziowskie i część
kupić za awanse lub ich obietnicę, niekoniecznie muszą się powieść. Co PiS
zresztą chyba przewiduje, bo nowym projektem zmiany ustawy o ustroju sądów
powszechnych gwarantuje, że prezesi sadów będą posłuszni ministrowi. Będą też
mogli manipulować składami sędziowskimi dzięki możliwości przenoszenia sędziów
bez ich zgody do różnych wydziałów i przydzielania spraw „sędziom dyżurnym”. W
mniejszym sądzie wystarczy posłuszny prezes i jeden posłuszny sędzia, by
zapewnić, że wyroki we wrażliwych dla władzy sprawach będą takie, jakich ta
oczekuje. PiS walczy o odebranie sędziom społecznego zaufania, by ludzie nie
protestowali, gdy dojdzie do weryfikacji sędziów. Tymczasem zaufanie do sądów
ciągle jest równe zaufaniu do parlamentu.
Przekonaniu ludzi, że sędziowie to kasta
patologicznych typów, miał służyć teatr z wkroczeniem w środę agentów CBA do
siedziby Krajowej Rady Sądownictwa, by osobiście wręczyć rzecznikowi KRS
sędziemu Włodzimierzowi Żurkowi zawiadomienie, że CBA wszczęło wobec niego
„postępowanie sprawdzające”. Gdyby przesłali zawiadomienie pocztą
nie byłoby szumu. Wcześniej, zamiast po prostu wezwać,
usiłowano sędziego Żurka nakłonić nieformalnymi telefonami do osobistego
przyjścia do siedziby CBA, by odebrał odpowiedź na swoje pismo do tego urzędu.
Chodziło zapewne o to, by rządowa telewizja nagrała sędziego wychodzącego z
siedziby Agencji, co sugerowałoby, że ma problemy z prawem.
Mimo tych wysiłków rządzącej partii wydaje
się, że opinia publiczna jest coraz mniej przekonana, że sędziów należy wziąć
pod partyjny but. Ludzie widzą chyba, że złodzieje pendrivów czy pijani za
kółkiem - to jednak wyjątki. I chyba rozumieją, że mają mniejsze szanse na
sprawiedliwy wyrok, jeśli sędzia będzie orzekał pod polityczne oczekiwania.
Oskarżenia o wyjątkową opieszałość polskich sądów - notabene fałszywe, bo według
unijnych statystyk jesteśmy bliżej początku niż końca rankingu sprawności
sądownictwa - też nie brzmią przekonująco w sytuacji, gdy żaden z projektów
przedstawionych przez PiS nie zawiera rozwiązań zmierzających do poprawy
szybkości czy sprawiedliwości sądzenia. Wreszcie widząc, jak zależna od rządu
prokuratura poczyna sobie z Donaldem Tuskiem, nietrudno sobie wyobrazić, co
zrobiłyby z nim zależne od rządu sądy.
Nie mam złudzeń, że
brak społecznego aplauzu zniechęci PiS do niszczenia niezależności sadownictwa.
Wymaga tego idea odtworzenia peerelowskiego modelu jednowładztwa z kierowniczą
rolą partii, do czego zmierza PiS. Ale mam nadzieję, że jeśli sędziowie będą
się nawzajem wspierać i dostaną od świata prawniczego publiczne wyrazy
solidarności - to, mimo wszystko, będą orzekać niezawiśle.
Ewa Siedlecka
Bezczelne wspomnienia
Takich tygodników jak »Świat« i POLITYKA
nie było w żadnym innym kraju Układu Warszawskiego” - mówi Józef Hen w
wywiadzie dla tygodnika „Przegląd”. „POLITYKĘ, podobnie jak wiele innych
tytułów polskiej prasy, można było kupić w dużych miastach radzieckich” -
dodaje redaktor Pilawski. A Hen wspomina: „Pamiętam spotkanie z Wiktorem
Niekrasowem, autorem powieści »W okopach Stalingradu«. Mówił, że nauczył się
polskiego, by czytać tygodnik »Świat«, ale ostatnio do niego nie przychodzi,
choć go zaprenumerował. Wyjaśniłem, że »Świat« ma kłopoty, bo uznano go za
pismo rewizjonistyczne, ale wkrótce znowu będzie go otrzymywał. - Mam nadzieję,
że »Świat« nie przestanie być rewizjonistyczny - uśmiechnął się Niekrasow. Moi
radzieccy znajomi - przypomina Hen - czytali POLITYKĘ, »Świat« i »Ekran« - ten
ostatni, choć pozostawał mocno partyjnym pismem, to publikował informacje o
nowych filmach zachodnich, które nie docierały do ZSRR”. Od siebie dodam, że
również Josif Brodski, wielki poeta i laureat Nobla, wspominał, jak uczył się
języka, żeby czytać polską prasę.
Jedno muszę
sprostować: POLITYKA nie była w ZSRR nigdzie sprzedawana - przeciwnie: była
zakazana, tak jak w Polsce prasa emigracyjna. Według przedsiębiorstwa RUCH,
które było monopolistą w eksporcie prasy polskiej, do ZSRR trafiało około stu
(!) egzemplarzy. Ponieważ był to „kraj stu narodów”, można powiedzieć, że każdy
naród dostawał jeden egzemplarz POLITYKI, a pamiętając, że Rosjanie dużo wtedy
czytali (np. w metrze), to kolejka była długa. Pisząc serio - tych
kilkadziesiąt egzemplarzy przewidzianych było dla bibliotek i kilku
instytucji, typu MSZ, wydział zagraniczny KC partii. Nieliczne egzemplarze docierały
do ZSRR przywożone z Polski przez osoby prywatne.
Nie było więc tak
słodko, że POLITYKA leżała w radzieckich kioskach obok „Prawdy” i „Komsomołki”.
Dzisiejszy polski wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki, wykreślając
POLITYKĘ i kilka innych tytułów z listy pism, które mogą prenumerować sądy,
podjął decyzję godną bolszewików. Oni robili to samo. Od czasu kiedy kasta
sędziowska przestała czytać w pracy POLITYKĘ zamiast akt, sprawy sądowe ruszyły
z kopyta.
Podczas kiedy jedni
w Rosji uczyli się polskiego, żeby nas czytać, inni pouczali redakcję w
Warszawie, jak ma naświetlać rzeczywistość i besztali ją, jeśli robiła inaczej.
O stosunku „radzieckich” do naszego pisma niech świadczy fakt, że Rakowski,
który był redaktorem naczelnym kilkanaście lat, nie otrzymał upragnionego
zaproszenia do ZSRR, nad czym ubolewał, ponieważ wsparcie radzieckich było
potrzebne.
Zamiast wsparcia
otrzymywaliśmy od czasu do czasu kuksańca, takiego jak atak oficjalnego organu
„Nowe Czasy” („dawaj czasy!”) w 1983 r. za rewizjonizm i słabość wobec
solidarnościowej opozycji. Nie przypominam sobie innego przypadku, żeby
jakikolwiek organ sowiecki przypuścił atak na jakiekolwiek czasopismo polskie,
a były to czasy, kiedy grymas Moskwy był jak grzmot w Warszawie.
Profesor Wiesław
Władyka pisze w książce „POLITYKA i jej ludzie”: „Był to frontalny atak na
pismo i na jego (wymienionych z imienia i nazwiska) autorów. Dostało się KTT,
Andrzejowi Werblanowi, J.J. Wiatrowi, Marianowi Stępniowi, J.P Gawlikowi,
Passentowi. Zarzuty były ciężkie. Że POLITYKA „przejęła od ekstremistów
Solidarności ideę pluralizmu zamiast socjalizmu”, że kwestionuje kierowniczą
rolę partii, głosi „»wszystkożerny pluralizm światopoglądowym szerzy »rewizję
porozumień jałtańskich«” itd.
Ja oberwałem za
wywiad z ówczesnym ministrem spraw zagranicznych Japonii, któremu podobno
zwróciłem Wyspy Kurylskie i obaj dążyliśmy do „zmiany równowagi sił na
świecie” (hi, hi!). Pamiętam, jak cenzura nie chciała tego fragmentu zwolnić,
na co Rakowski pytał w KC, jak będziemy wyglądali wobec Japończyków - najpierw
prosimy o wywiad, a potem go cenzurujemy?
Z okazji 720.
miesięcznicy POLITYKI tygodnik „wSieci” wystawił nam dwie laurki. Pierwszą, pod
tytułem „Nie dla idiotów”, sporządził Wiktor Świetlik. Swoją ocenę pisma buduje
on na autorytecie... Krzysztofa Gottesmana, który łaskawie przyznaje, że w
1968 r. tygodnik „do czołówki antysemickiej nagonki nie należał”, ale
wydrukował obrzydliwe wystąpienie Józefa Kępy (wówczas I sekretarz partii w
Warszawie). Wniosek Świetlika: „Leciwy tygodnik w 1968 r. nie zachowywał się
najpodlej z podłych, ale zachowywał się tak, że co najmniej nie powinien się
tym chwalić. Ja bym przynajmniej siedział cicho. No, ale ja jestem chamem, w
przeciwieństwie do dostojnych jubilatów”. Co prawda, to prawda.
W odróżnieniu
jednak od dzielnego i nieposzlakowanego redaktora Świetlika, ja dobrze
pamiętam tamte czasy i okoliczności. Po odmowie wydrukowania przez POLITYKĘ
kompromitującego Żydów felietonu Antoniego Słonimskiego z 1924 r., co było
aktem w tamtych czasach niespotykanym, partia oczekiwała od POLITYKI zajęcia
pryncypialnego stanowiska. Redakcja jednak wolała milczeć i przedrukować z
„Życia Warszawy” przemówienie Kępy. Jako że nie redagowaliśmy pisma dla
idiotów, czytelnicy dobrze zrozumieli ten unik. Wiktorowi Świetlikowi
przypomnę słowa poetki: „Tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono”. Kiedy będzie
miał w życiorysie dowody własnej odwagi i męstwa, jego wyroki zaczną się
liczyć.
Co innego Bronisław Wildstein, kawaler
Orderu Orła Białego, autor drugiej laurki jubileuszowej pod eleganckim tytułem
„POLITYKA, czyli bezczelność’”. „Tak jak była propagandówką dla wykształciuchów
z PRL - czytamy - taką pozostała w III RP”. Dalej następują wyrazy uznania:
POLITYKA sformułowała ideologię III RP - świat zakłamania, i jest j ego
trybuną. „Polityczni myśliciele” trzymają się z dala od zasad, idei, fundamentalizmów. POLITYKA to arka przymierza pomiędzy PRL a III RP. Najgorsi byli
jej zdaniem „ideowcy” - pisze Wildstein. Teraz, kiedy rządzą „ideowcy”, widać,
że POLITYKA miała rację. Jak mówi Karol Modzelewski - najgorsi są ideowi
fanatycy.
Daniel Passent
Marsz na marsz
Byliśmy bardzo ciekawi, jakie wyniki
przyniesie sondaż POLITYKI na temat dzisiejszych lęków Polaków. Przyznam, że
nie spodziewałem się aż takiej dominacji lęku przed uchodźcami i terrorystami
nad wszystkimi innymi społecznymi strachami. W kraju, do którego uchodźcy w
ogóle nie dotarli, gdzie prawie nie ma muzułmanów i gdzie nie było (odpukać)
żadnego zamachu terrorystycznego, taki wynik świadczy przede wszystkim o sile i
skuteczności propagandy antyimigranckiej, uprawianej i promowanej przez władze.
Komentujący badanie zwracają uwagę, że padamy ofiarą strachu bez twarzy, a więc
tym groźniejszego, bo nieznanego, wyobrażonego. Społeczeństwa, które realnie,
na co dzień, spotykają się z uchodźcami, postrzegają ich bardziej jako problem
niż zagrożenie. Ba, nawet zdarzające się zamachy - jak choćby tuż przed
wyborami we Francji - wywołują, owszem, powszechne oburzenie, potępienie i
współczucie dla ofiar, ale nie panikę. U nas poziom lęku „przed
Arabami"jest szczególnie wysoki na wsi, dokąd jako żywo nie docierają
żadni imigranci, ale dociera TVP W sumie badanie daje jednak obraz dość
optymistyczny: radzimy sobie jakoś z codziennymi i realnymi kłopotami, boimy
się zapożyczonych. Mamy kolejne potwierdzenie, że polityka wnosi w nasze życie
dodatkowy niepokój i napięcie, wyolbrzymia zagrożenia, zaostrza diagnozy,
podkręca język; spokojne i w miarę ogarnięte społeczeństwo wpycha w stan
strachu i drżenia.
Ponieważ mamy w tym roku bardzo długi
weekend, wiele osób obiecuje sobie reset, ucieczkę od zatruwającej życie
polityki. Niestety, byłbym sceptyczny: komu polityka jest mniej więcej
obojętna, nie musi się resetować; kto się przejmuje - nie może.
Od wyborów weszliśmy w okres polityki totalnej; rozlewa się
ona na wszelkie instytucje państwa i obszary życia. Trudno znaleźć grupę
społeczną, która nie byłaby już, albo będzie za moment, w polu rażenia władzy.
Nauczyciele, urzędnicy państwowi i samorządowi, wojsko, służba zdrowia, spółki
Skarbu Państwa, media, dyplomaci, sędziowie, naukowcy, biznes prywatny. Wobec
każdego środowiska przedstawiciele władzy mają jakieś plany, na ogół
zmierzające w jednym kierunku: narzucenia kontroli. Wszelkie zapowiadane i
wprowadzane zmiany, bez względu na preteksty i uzasadnienia, zwykle niczego nie
doskonalą, nie poprawiają; oddarte z retoryki i propagandy, sprowadzają się
głównie do rewolucji kadrowej, usunięcia lub zneutralizowania potencjalnych
przeciwników, wzmocnienia pozycji ludzi lojalnych wobec partii. Wiele
przyjmowanych rozwiązań powstaje w trakcie, niejako na żywo, bez patrzenia w
przyszłość, bez konsultacji, bez czytelnego planu - poza tym jednym: państwo i
społeczeństwo ma być podporządkowane „centrum decyzyjnemu" Całe polityczne
instrumentarium służy temu jednemu celowi - umocnieniu władzy.
Dla materiału ludzkiego poddanego tej,
zaskakującej skalą i bezwzględnością, obróbce nie ma wyboru: albo uległość,
albo opór. Choć PiS ma już w państwie 130 proc. władzy - bo część nienależnych
uprawnień partia przygarnęła, łamiąc konstytucję - opór społeczny wciąż nie
został przełamany. Na 6 maja planowana jest wielka manifestacja opozycji, która
ma tak naprawdę otworzyć nowy sezon publicznych protestów. Wskutek wewnętrznego
kryzysu KOD (zapewne będzie trwał, dopóki w końcu nie odejdzie kontestowany
lider ruchu Mateusz Kijowski) inicjatywę przejmują tym razem partie i
środowiska zawodowe. Ostatnie demonstracje przybierały różne formy - od
zebrania prawie miliona podpisów pod referendum szkolnym, przez planowe przerwy
w pracy sądów, po spontaniczne powitanie Donalda Tuska - ale wielki marsz jest
opozycji bardzo potrzebny, znów w tym samym celu: policzyć się, dodać sobie
otuchy, wysłać władzy kolejne ostrzeżenie.
To nie jest tak, że
te „spacery" nie mają znaczenia, przeciwnie - widać, że w obozie władzy
następują wyraźne podziały, że zaczyna się spór o strategię i personalne
strefy wpływów, coraz ostrzej atakują się wzajemnie czołowi politycy i
prawicowe media. Sprawa Misiewicza, teraz Berczyńskiego, komentowana jest jako
kompromitacja Macierewicza i w ogóle sprawy smoleńskiej; Andrzej Duda po
publicznej skardze na lekceważenie ze strony Macierewicza odważył się
skrytykować innego lidera PiS Zbigniewa Ziobrę. Zamilkł Jarosław Kaczyński.
Nawet Duda zaczął wirtualnie przegrywać z Tuskiem. Opozycja, mimo wszelkich
wobec niej zastrzeżeń, jest dziś - nie tylko sondażowo - najmocniejsza od
wyborów.
Wciąż nie wiadomo, jak władza zareaguje na
tę coraz wyraźniejszą zmianę koniunktury politycznej (także w Europie).
Sygnały są sprzeczne. Niby PiS nadal nie ustępuje: Zbigniew Ziobro powiedział,
że w przejmowaniu „demokratycznej kontroli" nad sądami nie cofnie się o
krok; pani premier Szydło potwierdziła, że żadnego referendum oświatowego nie
będzie; prokuratura, jak nie teraz, to w jakiejś fazie prac komisji Amber
Gold, może postawić Donalda Tuska w stan oskarżenia i próbować go prawnie
wyeliminować z polskiej polityki; CBA już od roku przeczesuje urzędy i
samorządy w poszukiwaniu haków na opozycję, a służby specjalne bezkarnie
inwigilują obywateli; Macierewicz buduje swoją patriotyczną gwardię do
utrzymania „spokoju wewnętrznego"; za moment wrócą projekty zmian
samorządowej ordynacji wyborczej, być może nowego rozrysowania okręgów znów - z
czytelnym zamiarem odebrania opozycji szans zwycięstwa. PiS wciąż idzie na
zderzenie z opozycją, ale coraz bardziej chwiejnym krokiem.
Co robią dziś
polityczni przywódcy w każdym miejscu świata, jeśli chcą zyskać lub odzyskać
poparcie? Straszą. Lokalne zestawy strachów bywają różne; u nas, jak widać,
wciąż najporęczniejszy jest islamista wyobrażony. Ale, z braku muzułmanów,
użyteczne jest także dostraszanie opozycją. Po weekendzie znów pewnie
zanurzymy się w te same polityczne emocje; jednak można też poćwiczyć umiejętność
nabierania dystansu. Czego, mimo wszystko, życzę.
Jerzy Baczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz