sobota, 6 maja 2017

Pomysły,Bezstronnośc,Przesłanie Machiavellego,Odbijanie trzeciej władzy,Bezczelne wspomnienia i Marsz na marsz



Pomysły!

Jarosław Kaczyński robi naprawdę dużo, by po­móc Platformie Obywatelskiej. Jeśli jednak poważnie myśli ona o wygraniu następnych wyborów, to musi mu pomóc.
   Ktoś, kto chce tu przeczytać tekst „ku pokrzepieniu serc”, już teraz powinien przerwać lekturę. Nie widzę bo­wiem wokół niczego, co mogłoby być źródłem pokrzepienia. Platforma, owszem, poszła w górę, ale ten wzrost jest w naj­większym stopniu skutkiem sondażowego załamania Nowo­czesnej. Wywiad z jej liderem w tym numerze „Newsweeka” nie świadczy o tym, żeby ostatnio poświęcił sporo czasu na autorefleksję. Wywiad, którego kilka dni temu udzielił z ko­lei Mateusz Kijowski, prób jego autorefleksji nie zdradza w ogóle. KOD, według wszelkiego prawdopodobieństwa, bę­dzie więc dalej karlał, a co za tym idzie, osłabnie zorganizo­wane społeczne zaplecze dla opozycji.
   Pozostaje zatem Platforma. Niesprawiedliwi są ci, któ­rzy uważają, że sondażowy skok nie ma niczego wspólnego z jej działaniami. Politycy PO wykonują rzeczywiście impo­nującą pracę w terenie. Jej liderzy dokonują swoistego nalo­tu dywanowego na kolejne regiony i nie ma niemal powiatu, w którym nie spotykaliby się z wyborcami. To prawda, choć prawdą jest także to, że wzrost notowań PO w największym stopniu jest skutkiem autodestrukcyjnej postawy Ryszar­da Petru, Mateusza Kijowskiego i Jarosława Kaczyńskiego. Pół roku temu zastanawiano się, czy Platforma nie osuwa się w niebyt. Wybitnie niemądra operacja Kaczyńskiego, której celem było zdetronizowanie Donalda Tuska, tchnęła jednak w PO nowe życie. W żaden istotny sposób nie zmieniła jed­nak przewagi PiS i jego przystawki, KuPiS’15, bo ich poparcie można spokojnie sumować, nad całą opozycją. Platformie dała jednak, fakt, nowe życie.
   Obłędna, z punktu widzenia PiS i samego Kaczyńskiego, operacja „dopaść Tuska” rzeczywiście pomogła i Tuskowi, i Platformie, ale niekoniecznie jest aż tak dobrą wieścią dla zwolenników opozycji. Nielogiczne? Całkiem logiczne. Ak­cja szefa PiS szalenie zmniejszyła bowiem prawdopodobień­stwo tego, że Platforma i Donald Tusk kiedykolwiek na serio zmierzą się z pytaniami, z którymi zmierzyć się powinni, by mogli polskiej polityce dać szansę na nową jakość, a nie wyłącznie na nowe rozdanie
   A pytania są natury zasadniczej. Dlaczego Bronisław Komorowski przegrał wybory prezydenckie? (kwitowa­nie tego wyłącznie stwierdzeniem, że miał wybitnie słabą kampanię wyborczą, poważne nie jest). Dlaczego w drugiej kadencji premierostwa Tuska Platforma była niemal całko­wicie wyprana z jakichkolwiek idei i pomysłów? Dlaczego w momencie wyjazdu Tuska do Brukseli sprawiała wraże­nie swoistej masy upadłościowej? Donald Tusk dawał wyraz irytacji, gdy w tym miejscu wzywałem go do zaprezentowa­nia choćby zarysu wizji lub pomysłu. Mających wizję wysy­łał, co pamiętamy, do lekarza. Ale wyborcy oraz ci, którzy głosowali na PiS oraz KuPiS’15, i ci, którzy głosowali na No­woczesną, ale także ci, którzy w poczuciu pewnej despera­cji głosowali na PO, doskonale wiedzieli, że Platforma jest partią zmęczoną. Władzą, rządzeniem, sobą. I można oczy­wiście poprzestać na stwierdzeniu, że rządzenie zużywa i tyle. Można, ale oznacza to bagatelizowanie całego nega­tywnego bagażu, który Platforma, niezależnie od ostatniego sondażowego wzrostu, wciąż niesie.
   Wygląda na to, że Grzegorz Schetyna jest przekonany, iż zdobycie władzy wymaga po prostu siedzenia i czekania, aż PiS dokona dzieła autokompromitacji. Przestrzegam jednak przed takim myśleniem. To nie jest rok 2007, gdy do walki o pokonanie PiS stawała Platforma nieskażona sprawowa­niem władzy, Platforma, której „zasoby ludzkie”, jak na polską politykę, mogły naprawdę imponować. Dziś dla milionów Po­laków PO wciąż reprezentuje raczej to, co było, niż to, co może być. Jest w niej wiele nowych twarzy, ale nie one definiują jej oblicze. Ono jest to samo. Zmienił się po prostu makijaż.
   Następnych wyborów nie wygra po prostu nie-PiS. Opo­zycja może w nich zwyciężyć tylko wtedy, gdy uruchomi falę sprzeciwu, ale i falę nadziei. W tym celu Schetyna nie powinien się koncentrować na krótkowzrocznym dobija­niu Nowoczesnej, ale raczej zastanowić się, co zrobić, by dać ludziom poczucie, że opozycja to nowa jakość, a nie propo­zycja powrotu do epoki sprzed PiS. Tu potrzebna jest otwar­tość na nowe pomysły, nową wizję i nowych ludzi. Bez nich PO może eliminować opozycyjną konkurencję, może nawet wyprzedzić PiS, jednak bez jakiejkolwiek gwarancji osta­tecznej wygranej. Szczególnie takiej, która dawałaby praw­dziwy mandat do rządzenia. Jest on niezbędny, by pojawiła się szansa na realną depisyzację państwa. Ale także na rzą­dzenie, które nie będzie pachniało czymś, co już było, a za następnym zakrętem nie będzie nam groziła recydywa ra­dykalizmu i populizmu - spod znaku PiS albo spod zupełnie innego znaku.
Tomasz Lis

Bezstronność

Nie jestem bezstronny. Nikt nie jest. Jak posa­dzić człowieka przed telewizorem i na ekra­nie ujrzy ring, a na nim dwóch bijących się facetów, po minucie zacznie jednemu życzyć dobrze, a drugiemu źle. Nie wiadomo, co któremu i dlacze­go. Zadanie dla psychiatrów z klubu „Zygmunt Freud zaprasza”.
   Wedle naukowców tysiące ukrytych, tajemnych i działających na naszą podświadomość czynników wpływa na nasze wybory, sympatie i życiowe lęki. Kie­dyś poznałem człowieka, który miewał nagłe napa­dy nerwicy. Znienacka omdlewał, nie mógł złapać oddechu i miał wrażenie umierania - trzeba było wzy­wać pogotowie. Lekarz zawsze stwierdzał, że faceto­wi nic nie jest, zwykła histeria, aplikował jakiś środek uspokajający i po niedługiej chwili gościu był znowu w znakomitej formie. Ataki były tak uciążliwe, że facet wylądował w klinice zajmującej się takimi przypadka­mi. W procesie psychoterapii wyszło na jaw, że do fa­talnych incydentów dochodzi wówczas, gdy w pobliżu znajduje się ktoś ubrany na różowo. Akurat w szpita­lu była to paradująca w różowym kitlu pielęgniarka - ilekroć się zjawiała, dostawał ataku duszności. Zu­pełnie jakby była siostrą Ratched z filmu „Lot nad ku­kułczym gniazdem”. Z pomocą psychologów pogrzebał w pamięci i wyszło na jaw, że jako dwuletnie dziecko był świadkiem strasznych domowych awantur, w któ­rych ojciec dostawał szału, bił wszystkich, chwytał za noże i fundował rodzinie horror. Otóż jego tatuś cho­dził ubrany w różową koszulę. Źródło strachu zosta­ło uchwycone - gdy tylko pacjent sobie to uświadomił, ataki nerwicy ustały i zaczął żyć spokojnie.
   Co widział w dzieciństwie radny, który ku własnemu przerażeniu został nagrany podczas seansu grozy, jaki zafundował swojej żonie - nie wiem. W internecie prze­toczyła się na ten temat dyskusja. Głosy, które mnie zain­trygowały, stanowczo twierdziły, że „to jest właśnie cały PiS”, „katoliban”, „takie są skutki konserwatywnego na­rodowego wychowania”. Można było wywnioskować, że ludzie liberalni, postępowi, z otwartymi umysłami, zwo­lennicy PO i Nowoczesnej, najlepiej niewierzący, nie stosują przemocy nic a nic, są do rany przyłóż i fundują światu raj na ziemi. Niestety, tak nie jest.
   W Polsce ofiarami przemocy domowej pada od 80 tys. do 100 tys. kobiet rocznie. Do tego 30 tys. jest gwałco­nych, a 150 zabijanych. Wszystkie te liczby zatrważają, ta o zabijaniu szczególnie - giną trzy kobiety tygodnio­wo. Członków PiS jest tylko 20 tysięcy, a to stanowczo za mało, by im przypisać wszystkie zbrodnie. Ktoś poza nimi musi dopuszczać się całej reszty. Wdałem się więc w internetową dyskusję, prosząc, by nie przypisywać PiS całego zła w kwestii przemocy domowej, bo to po prostu zabija problem przemocy domowej w ogóle. Fa­ceci piorą kobiety bez względu na legitymacje partyj­ne. Oszalałe matki katują i zabijają dzieci, i uwierzcie mi, trudno się tam dopatrzyć jakiejś szczególnej pre­ferencji politycznej czy wpływu księdza. Zło mieszka w ludzkiej naturze. Wystarczy, że ktoś wyrwie zawlecz­kę, i dramat gotowy.
   Rozmawiałem kiedyś z islamskim duchownym i pyta­łem go o niezrozumiałe dla mnie reguły ich religii i oby­czajów. Chłostanie kobiet rózgami na bazarach, bo się plączą pod nogami, tłumaczył brakiem edukacji, śred­niowiecznym zacofaniem i niezrozumieniem myśli Proroka. I dodał: „Gdyby nie było religii i reguł, byłoby znacznie gorzej, uwierz mi”. Pomyślałem, że coś w tym może być. Ale gdy obyczajem stają się banalna z pozo­ru rzeź drzew i polowanie na zniewolone setki bażantów - trudno mówić o szacunku dla czegokolwiek. Co widział w dzieciństwie pan Szyszko - nie mam pojęcia.
   To fakt, że politycy PiS zafundowali Polakom naro­dową nienawiść, jakiej ze swojego życia nie pamiętam. Słowa pogardy, te wszystkie: „gorszy sort Polaka”, „ko­muniści i złodzieje” rzucane w przestrzeń, jakby to były lekkie ptasie piórka, oskarżenia o narodową zdradę, zbrodnię, wyrzucanie ludzi z pracy, narzucanie prze­mocą haniebnych ustaw, lekceważenie głosu połowy narodu we wszystkich niemal kwestiach, prezydent, który apeluje do uczestników wiecu: „Jak będzie trze­ba, wezwiemy was na pomoc i mam nadzieję, że przyjedziecie, by się rozprawić z tymi, co Polsce szkodzą” - to nie jest radosna wycieczka na Hawaje. To jest zarzewie zła, które niejeden dom rozerwie na strzępy. A wtedy po zawleczkę sięgnąć łatwiej. Każdemu.
Zbigniew Hołdys

Przesłanie Machiavellego

Nasz kraj wydaje się przesiąknięty tradycją katolicką w każdej cząstce swego funkcjonowania, dlatego dręczy mnie sumienie, żeby napisać kilka słów na ten temat. Zwłaszcza teraz, kiedy najważniejsze święto katolickie za nami.

Kilka rzeczy jakoś bez echa przeszło w czasie, kiedy pilnie piekliśmy baby drożdżowe, malowaliśmy na kolorowo jajka smarowaliśmy mazurki kajmakiem i czekoladą. Prymas Wojciech Polak wygłosił na Wielkanoc piękną homilię, w której mogliśmy usłyszeć, że „konieczna jest zgoda i porozumienie. Konieczny jest wzajemny szacunek i współdziałanie”. Prymas podkreślił, że nie­zbędne jest to, co „pozwala budować na trwałych fundamentach wspólnego dobra, praworządności, troski o potrzebujących pomo­cy i wsparcia, o biednych i uchodźców”.
   Czy ktoś z nas, polskich katolików, tego w ogóle słuchał? A co z biskupami? Przykładowo nasz świeżo mianowany duszpasterz krakowski, arcybiskup Marek Jędraszewski, wystąpił z kazaniem, w którym śmiało znajdował podobieństwa między stosunkiem do Chrystusa, Jego losem 2 tys. lat temu i dzisiejszymi czasami, w centrum stawiając Lecha Kaczyńskiego i katastrofę smoleńską. „Kiedy jednak, zgodnie z zapowiedzią, Pan Jezus trzeciego dnia zmartwychwstał, trzeba było po raz kolejny uciec się do mistyfikacji” - mówił w kazaniu wielkoczwartkowym. I cytował faryzeuszy, którzy przekupili żołnierzy: „»Rozpowiadajcie tak: Jego uczniowie przyszli w nocy i wykradli Go, gdyśmy spali«. Ci więc wzięli pieniądze i uczynili, jak ich pouczono”. Po czym rozprawił się z komunistami i z „państwami zachodnimi”, ponieważ od lat znali prawdę o Katyniu, ale kłamali na jej temat. Na szczęście był jeden sprawiedliwy: „Takim nieugiętym świadkiem prawdy był prezydent Lech Kaczyński. Im bardziej stanowczo i konsekwentnie upominał się o nią, z tym większą siłą wzrastała fala krytyki, niechęci, a nawet pogardy wobec jego osoby”. Porównanie z faryzeuszami samo się narzuca: „Robiono wszystko, by społeczeństwo polskie przekonać o tym, że nie jest on wart być prezydentem Polski. (...) Później, już po katastrofie, staliśmy się widzami, a w przypadku wielu - ofiarami bezwzględnej mistyfikacji”.

Kazanie w katedrze wawelskiej brzmiało niemal tak, jakby arcypasterz osobiście był członkiem podkomisji Macierewicza, która ponownie bada przyczyny katastrofy smoleńskiej, a właściwie usilnie próbuje udowodnić, że na pokładzie tupolewa był jednak wybuch. Wprawdzie arcybiskup Jędraszewski nie używał trudne­go terminu: „termobaryczny”, ale rozwodził się bardzo fachowo na temat nieprawdziwości dotychczasowych wyników: „nie było czterokrotnego podchodzenia rządowego samolotu do lądowania, generał Andrzej Błasik nie był pijany ani też nie było jego kłótni z ka­pitanem Arkadiuszem Protasiukiem, nie było również »wspaniałej współpracy polskich i rosyjskich lekarzy przy badaniu najmniej­szych szczątków ciał ofiar katastrofy« ani też przekopywania całej powierzchni miejsca smoleńskiej katastrofy »na metr w głąb«. (...) Symbolem mistyfikacji, której próbowano nadać wagę ostatecznej interpretacji przyczyny katastrofy, stała się słynna »pancerna brzoza«. Do tego nie wolno zapomnieć o osobach, które nagle traciły swe życie, a które posiadały znaczącą wiedzę o tym, co naprawdę wydarzyło się w Smoleńsku” - grzmiał w gotyckiej przestrzeni.

Słucham tego i zastanawiam się, o co w ogóle chodzi? Kto jest autorytetem w Kościele w Polsce? Kto tu rządzi? Kogo słucha­my? Z pewnością nie papieża Franciszka. I rzeczywiście nie było słychać papieskiego nauczania w kazaniu arcybiskupa na Wawe­lu. Odkąd rządzi PiS, widać - aż nazbyt wyraźnie - bardzo bliską współpracę tronu i ołtarza. Ci zaś duchowni, którzy poczynania wielu biskupów oraz zamiatanie pod dywan problemów Kościoła otwarcie krytykują, zmuszeni są do wycofania się z występowania w mediach - jak ksiądz Adam Boniecki, albo do milczenia i niepełnienia posługi - jak ksiądz Wojciech Lemański. To są bardzo smut­ne przykłady.
   Szaleje za to ojciec Tadeusz Rydzyk, a mój nowy krakowski arcypasterz w święto ustanowienia eucharystii i kapłaństwa skupia się na obronie linii Antoniego Macierewicza. Krakowianie, w ogromnej liczbie, nie tylko nie pogodzili się z faktem pochówku pary prezydenckiej razem z królami, kardynałami i Piłsudskim na Wawelu, ale również nie godzą się na comiesięczne wjazdy limuzynami przed katedrę, które według wielu mieszkańców miasta profanują to miejsce. Tutaj królowie wchodzili na piechotę. Czy zatem kazanie arcybiskupa łączy, czy raczej pogłębia podziały?

Zamiast realizacji słów prymasa o współdziałaniu i porozumie­niu, coraz wyraźniej widać instrumentalizowanie Kościoła przez obóz rządzący. Czyżby to Machiavelli był wyrazicielem etyki katolickiej w Polsce?
   Niemal niezauważony został u nas ciekawy wywiad (z 7 lu­tego br.) przeprowadzony przez korespondenta „Frankfurter Allgemeine Zeitung” Konrada Schullera z prezesem PiS Jarosławem Kaczyńskim, który czytelników FAZ zapewniał: „Jestem chrześcijani­nem i katolikiem. Znam zarówno Pismo Święte, jak i naukę Kościoła, która wpłynęła na dojrzałą wiarę”. Ku ewidentnemu zdziwieniu prowadzącego wywiad prezes Kaczyński powołuje się na niemiec­kich myślicieli, nie tylko na Maxa Webera, ale też na Carla Schmitta: „U Schmitta interesuje mnie realistyczne spojrzenie na politykę. Może tylko Machiavelli był w tym lepszy”.
   Carl Schmitt wstąpił do NSDAP w 1933 r. Cytuję Wikipedię: „uważał swoje teorie za ideologiczne podstawy dyktatu­ry nazistowskiej i uzasadnienie rządów Fuhrera z punktu widzenia filozofii prawa - szczególnie poprzez pojęcie auctoritas".
   Czyżby to właśnie Schmitt i Machiavelli, który uczy, że cel uświęca środki, byli dziś patronami duchowymi współpracy biskupów i rządu?

Róża Thun - absolwentka filologii angielskiej, w PRL zaangażowana w działalność opozycji demokratycznej. W III RP działała w organizacjach pozarządowych - przede wszystkim na rzecz integracji europejskiej. Była związana z Unią Demokratyczną, następnie z Unią Wolności. W latach 2005-09 pełniła funkcję dyrektora Przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Polsce. Od dwóch kadencji z ramienia PO zasiada w europarlamencie.

Odbijanie trzeciej władzy

Stowarzyszenia sędziowskie i KRS szacują, że zebrania sędziów odbyły się w zeszły czwartek w co najmniej 70 proc. polskich sądów. Jeśli się to po­twierdzi, to byłaby to klęska PiS, który z sędziów uczynił sobie wroga numer jeden i zastrasza ich groźbami weryfika­cji. Przez ostatnie tygodnie PiS zohydzał sędziów jak mógł przy pomocy swoich polityków i dziennikarzy. Władza nazwała półgodzinne zebrania „strajkiem sędziów”, którym ta „kasta” demonstruje swoje lek­ceważenie dla „prawa Polaków do sądu”. Wiceminister sprawiedliwości Łukasz Piebiak, sędzia, w liście apelu „do koleżanek i kolegów sędziów” porównał zebrania - na których obecność mieliby wymuszać niektórzy prezesi sądów - do „masówek partyjnych aktywistów w czasach PRL”.
Z racji wieku nie pamięta tamtych czasów, bo inaczej musiałyby mu się z PRL skoja­rzyć raczej działania jego własnego resor­tu, zmierzające do przejęcia politycznej kontroli nad sądami i sędziami. Dowodem tych zamiarów są ujawnione już projekty zmian w ustawach o Krajowej Radzie Są­downictwa i ustroju sądów powszechnych.

Na zebraniach sędziowie wybrali dele­gatów do samorządu sędziowskiego, który powstanie, w razie gdyby władza wprowadziła w życie swój plan zmiany Krajowej Rady Sądownictwa w ciało skła­dające się w stu procentach z partyjnych nominatów. To znaczy, że przygotowu­ją się do obrony swojej niezawisłości.
A więc plany PiS, by rozbić środowisko sędziowskie i część kupić za awanse lub ich obietnicę, niekoniecznie muszą się powieść. Co PiS zresztą chyba przewidu­je, bo nowym projektem zmiany ustawy o ustroju sądów powszechnych gwaran­tuje, że prezesi sadów będą posłuszni ministrowi. Będą też mogli manipulować składami sędziowskimi dzięki możliwo­ści przenoszenia sędziów bez ich zgody do różnych wydziałów i przydzielania spraw „sędziom dyżurnym”. W mniejszym sądzie wystarczy posłuszny prezes i jeden posłuszny sędzia, by zapewnić, że wyroki we wrażliwych dla władzy sprawach będą takie, jakich ta oczekuje. PiS walczy o ode­branie sędziom społecznego zaufania, by ludzie nie protestowali, gdy dojdzie do weryfikacji sędziów. Tymczasem zaufa­nie do sądów ciągle jest równe zaufaniu do parlamentu.

Przekonaniu ludzi, że sędziowie to kasta patologicznych typów, miał służyć teatr z wkroczeniem w środę agentów CBA do siedziby Krajowej Rady Sądow­nictwa, by osobiście wręczyć rzecznikowi KRS sędziemu Włodzimierzowi Żurkowi zawiadomienie, że CBA wszczęło wobec niego „postępowanie sprawdzające”. Gdyby przesłali zawiadomienie pocztą
nie byłoby szumu. Wcześniej, zamiast po prostu wezwać, usiłowano sędziego Żurka nakłonić nieformalnymi telefonami do osobistego przyjścia do siedziby CBA, by odebrał odpowiedź na swoje pismo do tego urzędu. Chodziło zapewne o to, by rządowa telewizja nagrała sędziego wychodzącego z siedziby Agencji, co su­gerowałoby, że ma problemy z prawem.

Mimo tych wysiłków rządzącej partii wydaje się, że opinia publiczna jest coraz mniej przekonana, że sędziów nale­ży wziąć pod partyjny but. Ludzie widzą chyba, że złodzieje pendrivów czy pijani za kółkiem - to jednak wyjątki. I chyba rozumieją, że mają mniejsze szanse na sprawiedliwy wyrok, jeśli sędzia bę­dzie orzekał pod polityczne oczekiwania. Oskarżenia o wyjątkową opieszałość pol­skich sądów - notabene fałszywe, bo we­dług unijnych statystyk jesteśmy bliżej początku niż końca rankingu sprawności sądownictwa - też nie brzmią przekonu­jąco w sytuacji, gdy żaden z projektów przedstawionych przez PiS nie zawiera rozwiązań zmierzających do poprawy szybkości czy sprawiedliwości sądzenia. Wreszcie widząc, jak zależna od rządu prokuratura poczyna sobie z Donaldem Tuskiem, nietrudno sobie wyobrazić, co zrobiłyby z nim zależne od rządu sądy.
   Nie mam złudzeń, że brak społecznego aplauzu zniechęci PiS do niszczenia niezależności sadownictwa. Wymaga tego idea odtworzenia peerelowskiego modelu jednowładztwa z kierowniczą rolą partii, do czego zmierza PiS. Ale mam nadzieję, że jeśli sędziowie będą się nawzajem wspierać i dostaną od świata prawniczego publiczne wyrazy solidarności - to, mimo wszystko, będą orzekać niezawiśle.
Ewa Siedlecka

Bezczelne wspomnienia

Takich tygodników jak »Świat« i POLITYKA nie było w żadnym innym kraju Układu Warszaw­skiego” - mówi Józef Hen w wywiadzie dla tygodnika „Przegląd”. „POLITYKĘ, po­dobnie jak wiele innych tytułów polskiej prasy, można było kupić w dużych miastach radzieckich” - dodaje re­daktor Pilawski. A Hen wspomina: „Pamiętam spotkanie z Wiktorem Niekrasowem, autorem powieści »W okopach Stalingradu«. Mówił, że nauczył się polskiego, by czytać tygodnik »Świat«, ale ostatnio do niego nie przychodzi, choć go zaprenumerował. Wyjaśniłem, że »Świat« ma kłopoty, bo uznano go za pismo rewizjonistyczne, ale wkrótce znowu będzie go otrzymywał. - Mam nadzieję, że »Świat« nie przestanie być rewizjonistyczny - uśmiech­nął się Niekrasow. Moi radzieccy znajomi - przypomina Hen - czytali POLITYKĘ, »Świat« i »Ekran« - ten ostatni, choć pozostawał mocno partyjnym pismem, to publi­kował informacje o nowych filmach zachodnich, które nie docierały do ZSRR”. Od siebie dodam, że również Josif Brodski, wielki poeta i laureat Nobla, wspominał, jak uczył się języka, żeby czytać polską prasę.
   Jedno muszę sprostować: POLITYKA nie była w ZSRR nigdzie sprzedawana - przeciwnie: była zakazana, tak jak w Polsce prasa emigracyjna. Według przedsiębiorstwa RUCH, które było monopolistą w eksporcie prasy polskiej, do ZSRR trafiało około stu (!) egzemplarzy. Ponieważ był to „kraj stu narodów”, można powiedzieć, że każdy naród dostawał jeden egzemplarz POLITYKI, a pamiętając, że Ro­sjanie dużo wtedy czytali (np. w metrze), to kolejka była długa. Pisząc serio - tych kilkadziesiąt egzemplarzy prze­widzianych było dla bibliotek i kilku instytucji, typu MSZ, wydział zagraniczny KC partii. Nieliczne egzemplarze do­cierały do ZSRR przywożone z Polski przez osoby prywatne.
   Nie było więc tak słodko, że POLITYKA leżała w ra­dzieckich kioskach obok „Prawdy” i „Komsomołki”. Dzi­siejszy polski wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki, wykreślając POLITYKĘ i kilka innych tytułów z listy pism, które mogą prenumerować sądy, podjął decyzję godną bolszewików. Oni robili to samo. Od czasu kiedy kasta sędziowska przestała czytać w pracy POLITYKĘ zamiast akt, sprawy sądowe ruszyły z kopyta.
   Podczas kiedy jedni w Rosji uczyli się polskiego, żeby nas czytać, inni pouczali redakcję w Warszawie, jak ma naświetlać rzeczywistość i besztali ją, jeśli robiła ina­czej. O stosunku „radzieckich” do naszego pisma niech świadczy fakt, że Rakowski, który był redaktorem na­czelnym kilkanaście lat, nie otrzymał upragnionego zaproszenia do ZSRR, nad czym ubolewał, ponieważ wsparcie radzieckich było potrzebne.
   Zamiast wsparcia otrzymywaliśmy od czasu do czasu kuksańca, takiego jak atak oficjalnego organu „Nowe Czasy” („dawaj czasy!”) w 1983 r. za rewizjonizm i sła­bość wobec solidarnościowej opozycji. Nie przypomi­nam sobie innego przypadku, żeby jakikolwiek organ sowiecki przypuścił atak na jakiekolwiek czasopismo polskie, a były to czasy, kiedy grymas Moskwy był jak grzmot w Warszawie.
   Profesor Wiesław Władyka pisze w książce „POLITYKA i jej ludzie”: „Był to frontalny atak na pismo i na jego (wymienionych z imienia i nazwiska) autorów. Dostało się KTT, Andrzejowi Werblanowi, J.J. Wiatrowi, Marianowi Stępniowi, J.P Gawlikowi, Passentowi. Zarzuty były ciężkie. Że POLITYKA „przejęła od ekstremistów Solidarności ideę pluralizmu zamiast socjalizmu”, że kwestionuje kierowni­czą rolę partii, głosi „»wszystkożerny pluralizm światopo­glądowym szerzy »rewizję porozumień jałtańskich«” itd.
   Ja oberwałem za wywiad z ówczesnym ministrem spraw zagranicznych Japonii, któremu podobno zwróci­łem Wyspy Kurylskie i obaj dążyliśmy do „zmiany rów­nowagi sił na świecie” (hi, hi!). Pamiętam, jak cenzura nie chciała tego fragmentu zwolnić, na co Rakowski py­tał w KC, jak będziemy wyglądali wobec Japończyków - najpierw prosimy o wywiad, a potem go cenzurujemy?
   Z okazji 720. miesięcznicy POLITYKI tygodnik „wSieci” wystawił nam dwie laurki. Pierwszą, pod tytułem „Nie dla idiotów”, sporządził Wiktor Świetlik. Swoją ocenę pisma buduje on na autorytecie... Krzysztofa Gottesmana, któ­ry łaskawie przyznaje, że w 1968 r. tygodnik „do czołów­ki antysemickiej nagonki nie należał”, ale wydrukował obrzydliwe wystąpienie Józefa Kępy (wówczas I sekretarz partii w Warszawie). Wniosek Świetlika: „Leciwy tygodnik w 1968 r. nie zachowywał się najpodlej z podłych, ale za­chowywał się tak, że co najmniej nie powinien się tym chwalić. Ja bym przynajmniej siedział cicho. No, ale ja jestem chamem, w przeciwieństwie do dostojnych jubi­latów”. Co prawda, to prawda.
   W odróżnieniu jednak od dzielnego i nieposzlakowa­nego redaktora Świetlika, ja dobrze pamiętam tamte czasy i okoliczności. Po odmowie wydrukowania przez POLITYKĘ kompromitującego Żydów felietonu Antonie­go Słonimskiego z 1924 r., co było aktem w tamtych cza­sach niespotykanym, partia oczekiwała od POLITYKI za­jęcia pryncypialnego stanowiska. Redakcja jednak wolała milczeć i przedrukować z „Życia Warszawy” przemówie­nie Kępy. Jako że nie redagowaliśmy pisma dla idiotów, czytelnicy dobrze zrozumieli ten unik. Wiktorowi Świe­tlikowi przypomnę słowa poetki: „Tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono”. Kiedy będzie miał w życiorysie dowody własnej odwagi i męstwa, jego wyroki zaczną się liczyć.

Co innego Bronisław Wildstein, kawaler Orderu Orła Białego, autor drugiej laurki jubileuszowej pod ele­ganckim tytułem „POLITYKA, czyli bezczelność’”. „Tak jak była propagandówką dla wykształciuchów z PRL - czytamy - taką pozostała w III RP”. Dalej następują wyrazy uznania: POLITYKA sformułowała ideologię III RP - świat zakłamania, i jest j ego trybuną. „Politycz­ni myśliciele” trzymają się z dala od zasad, idei, fundamentalizmów. POLITYKA to arka przymierza pomiędzy PRL a III RP. Najgorsi byli jej zdaniem „ideowcy” - pi­sze Wildstein. Teraz, kiedy rządzą „ideowcy”, widać, że POLITYKA miała rację. Jak mówi Karol Modzelewski - najgorsi są ideowi fanatycy.
Daniel Passent

Marsz na marsz
Byliśmy bardzo ciekawi, jakie wyniki przyniesie sondaż POLITYKI na temat dzisiejszych lęków Polaków. Przy­znam, że nie spodziewałem się aż takiej dominacji lęku przed uchodźcami i terrorystami nad wszystkimi innymi społecznymi strachami. W kraju, do którego uchodźcy w ogóle nie dotarli, gdzie prawie nie ma muzułmanów i gdzie nie było (odpukać) żadnego zamachu terrorystycznego, taki wynik świadczy przede wszystkim o sile i skuteczności propagandy antyimigranckiej, uprawianej i promowanej przez władze. Komentujący badanie zwracają uwagę, że padamy ofiarą strachu bez twarzy, a więc tym groźniejszego, bo nieznanego, wyobrażonego. Społeczeństwa, które realnie, na co dzień, spotykają się z uchodźcami, postrzegają ich bardziej jako problem niż zagrożenie. Ba, nawet zdarzające się zamachy - jak choćby tuż przed wyborami we Francji - wywołują, owszem, powszechne oburzenie, potępienie i współczucie dla ofiar, ale nie panikę. U nas poziom lęku „przed Arabami"jest szczególnie wysoki na wsi, dokąd jako żywo nie docierają żadni imigranci, ale dociera TVP W sumie badanie daje jednak obraz dość optymistycz­ny: radzimy sobie jakoś z codziennymi i realnymi kłopotami, boimy się zapożyczonych. Mamy kolejne potwierdzenie, że polityka wnosi w nasze życie dodatkowy niepokój i napięcie, wyolbrzymia zagroże­nia, zaostrza diagnozy, podkręca język; spokojne i w miarę ogarnięte społeczeństwo wpycha w stan strachu i drżenia.

Ponieważ mamy w tym roku bardzo długi weekend, wiele osób obiecuje sobie reset, ucieczkę od zatruwającej życie polityki. Niestety, byłbym sceptyczny: komu polityka jest mniej więcej obojętna, nie musi się resetować; kto się przejmuje - nie może.
Od wyborów weszliśmy w okres polityki totalnej; rozlewa się ona na wszelkie instytucje państwa i obszary życia. Trudno znaleźć gru­pę społeczną, która nie byłaby już, albo będzie za moment, w polu rażenia władzy. Nauczyciele, urzędnicy państwowi i samorządowi, wojsko, służba zdrowia, spółki Skarbu Państwa, media, dyplomaci, sędziowie, naukowcy, biznes prywatny. Wobec każdego środowi­ska przedstawiciele władzy mają jakieś plany, na ogół zmierzające w jednym kierunku: narzucenia kontroli. Wszelkie zapowiadane i wprowadzane zmiany, bez względu na preteksty i uzasadnienia, zwykle niczego nie doskonalą, nie poprawiają; oddarte z retoryki i propagandy, sprowadzają się głównie do rewolucji kadrowej, usu­nięcia lub zneutralizowania potencjalnych przeciwników, wzmoc­nienia pozycji ludzi lojalnych wobec partii. Wiele przyjmowanych rozwiązań powstaje w trakcie, niejako na żywo, bez patrzenia w przyszłość, bez konsultacji, bez czytelnego planu - poza tym jed­nym: państwo i społeczeństwo ma być podporządkowane „centrum decyzyjnemu" Całe polityczne instrumentarium służy temu jedne­mu celowi - umocnieniu władzy.

Dla materiału ludzkiego poddanego tej, zaskakującej skalą i bez­względnością, obróbce nie ma wyboru: albo uległość, albo opór. Choć PiS ma już w państwie 130 proc. władzy - bo część nienależ­nych uprawnień partia przygarnęła, łamiąc konstytucję - opór spo­łeczny wciąż nie został przełamany. Na 6 maja planowana jest wielka manifestacja opozycji, która ma tak naprawdę otworzyć nowy sezon publicznych protestów. Wskutek wewnętrznego kryzysu KOD (za­pewne będzie trwał, dopóki w końcu nie odejdzie kontestowany lider ruchu Mateusz Kijowski) inicjatywę przejmują tym razem partie i środowiska zawodowe. Ostatnie demonstracje przybierały różne formy - od zebrania prawie miliona podpisów pod referendum szkolnym, przez planowe przerwy w pracy sądów, po spontaniczne powitanie Donalda Tuska - ale wielki marsz jest opozycji bardzo po­trzebny, znów w tym samym celu: policzyć się, dodać sobie otuchy, wysłać władzy kolejne ostrzeżenie.
   To nie jest tak, że te „spacery" nie mają znaczenia, przeciwnie - widać, że w obozie władzy następują wyraźne podziały, że zaczy­na się spór o strategię i personalne strefy wpływów, coraz ostrzej atakują się wzajemnie czołowi politycy i prawicowe media. Sprawa Misiewicza, teraz Berczyńskiego, komentowana jest jako kompro­mitacja Macierewicza i w ogóle sprawy smoleńskiej; Andrzej Duda po publicznej skardze na lekceważenie ze strony Macierewicza od­ważył się skrytykować innego lidera PiS Zbigniewa Ziobrę. Zamilkł Jarosław Kaczyński. Nawet Duda zaczął wirtualnie przegrywać z Tuskiem. Opozycja, mimo wszelkich wobec niej zastrzeżeń, jest dziś - nie tylko sondażowo - najmocniejsza od wyborów.

Wciąż nie wiadomo, jak władza zareaguje na tę coraz wyraźniej­szą zmianę koniunktury politycznej (także w Europie). Sygnały są sprzeczne. Niby PiS nadal nie ustępuje: Zbigniew Ziobro powie­dział, że w przejmowaniu „demokratycznej kontroli" nad sądami nie cofnie się o krok; pani premier Szydło potwierdziła, że żadnego refe­rendum oświatowego nie będzie; prokuratura, jak nie teraz, to w ja­kiejś fazie prac komisji Amber Gold, może postawić Donalda Tuska w stan oskarżenia i próbować go prawnie wyeliminować z polskiej polityki; CBA już od roku przeczesuje urzędy i samorządy w poszu­kiwaniu haków na opozycję, a służby specjalne bezkarnie inwigilują obywateli; Macierewicz buduje swoją patriotyczną gwardię do utrzymania „spokoju wewnętrznego"; za moment wrócą projekty zmian samorządowej ordynacji wyborczej, być może nowego rozrysowania okręgów znów - z czytelnym zamiarem odebrania opozycji szans zwycięstwa. PiS wciąż idzie na zderzenie z opozycją, ale coraz bardziej chwiejnym krokiem.
   Co robią dziś polityczni przywódcy w każdym miejscu świata, jeśli chcą zyskać lub odzyskać poparcie? Straszą. Lokalne zestawy strachów bywają różne; u nas, jak widać, wciąż najporęczniejszy jest islamista wyobrażony. Ale, z braku muzułmanów, użyteczne jest tak­że dostraszanie opozycją. Po weekendzie znów pewnie zanurzymy się w te same polityczne emocje; jednak można też poćwiczyć umie­jętność nabierania dystansu. Czego, mimo wszystko, życzę.
Jerzy Baczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz