Niespodziewanie
znów staje się niezastąpiony. Krzepi antypisowskie serca i przywraca nadzieję
na powrót do Europy. Tylko on umie wygrywać z Kaczyńskim. Ale czy znajdzie tym
razem receptę na Polskę po PiS?
Rafał Kalukin
Ikoniczne
hasło z okładki POLITYKI sprzed wyborów 2007 r. było dopiero co jedynie
historyczną pamiątką. Przywoływaną w kontekście sentymentalnym bądź ironicznym.
Bohater hasła na tyle zresztą oddalił się od polskiej polityki, że pisane tu i
ówdzie scenariusze jego ewentualnego powrotu obarczone były balastem
pięknoduchostwa.
Wystarczyła jednak wymierzona w Tuska absurdalna szarża PiS na
brukselskim szczycie Unii Europejskiej oraz wezwanie „prezydenta Europy” do
złożenia mających go upokorzyć zeznań przed polskim prokuratorem, aby hasło
„Tusku, musisz” ponownie zagospodarowało masową wyobraźnię. Czemu oczywiście
przysłużyła się udana dworcowo-uliczna aranżacja jego wizyty w kraju.
Znienacka awansował do rangi męża opatrznościowego dla skłóconej
opozycji. Stając się przy okazji głównym celem pisowskiej propagandy szydzącej
z mitu o liberalnym Andersie na białym koniu (choć mając w bagażu „Jarosław,
Polskę zbaw” zalecana byłaby przecież wstrzemięźliwość). Nie zabrakło też
plugawego hejtu.
Donald Tusk ciągle jeszcze
znajduje się poza polską polityką. Lecz jego cień rośnie.
Młodzi chcą Donalda?
Namacalnym świadectwem tego nastroju okazały się sondaże dające Tuskowi
nieznaczną przewagę nad bezkonkurencyjnym dotąd Andrzejem Dudą w wyborach
prezydenckich. Wartość tych prognoz jest jednak ulotna, skoro elekcja dopiero
za trzy lata.
Realne hierarchie polityczne lepiej oddają rankingi zaufania.
Tradycyjnie specjalizuje się w nich CBOS, który jednak pomija Tuska w swych
comiesięcznych raportach. Odnajdziemy za to nazwisko szefa Rady Europejskiej w
swobodniejszych i metodologicznie odmiennych badaniach ośrodka IBRIS. Z blisko
50-proc. zaufaniem Donald Tusk znajduje się tu na czele rankingu. I, jeśli nie
liczyć niewzbudzającej większych emocji Barbary Nowackiej, jest on jedynym
polskim politykiem, którego krzywa zaufania góruje nad krzywą nieufności.
Ten sam ośrodek na zamówienie „Faktu” i Radia Zet pytał również
niedawno, czy Tusk „może być realną przeciwwagą polityczną dla Jarosława
Kaczyńskiego”. Pytanie nie do końca precyzyjne, gdyż miesza ze sobą dwa
wymiary: obiektywną opinię oraz - zapewne w większym stopniu determinującą odpowiedź
- osobistą wolę. Pozwala jednak oszacować potencjał przywództwa Tuska. Blisko
68 proc. badanych odpowiedziało twierdząco. I co ciekawe, najbardziej byli co
do tego przekonani Polacy najmłodsi. W grupie wiekowej 18-24 lat - ponad 83
proc., zaś w grupie 25-29 - bez wyjątku wszyscy! Względny sceptycyzm zaczynał
się za to wśród osób po pięćdziesiątce i wraz z wiekiem narastał (w grupach 60
plus już tylko niewiele ponad 50 proc.).
Jak to wyjaśnić? Dlaczego potencjał przywódczy Tuska najbardziej
doceniają wyborcy, którzy nie mieli okazji w pełni świadomie przeżyć jego
wielkiego zwycięstwa nad Kaczyńskim w 2007 r.? Skąd tak silna wiara w moc
naszej ikony Europy akurat w pokoleniu, które - co rejestrują inne badania -
nie przesadza z euforycznym stosunkiem do Unii, a do tego najmocniej
kontestuje chwiejący się liberalny ład oraz kulturowo konserwatywnieje? Być
może młodzi Polacy są po prostu żądni nowych wrażeń. Choć i nie można
wykluczyć, że PiS, konsekwentnie popadający w obciach (kłania się „Ucho
prezesa”!), zaczyna już gubić młodych wyborców. Z badania IBRIS wynika
zresztą, że - jeśli spojrzymy na sympatie polityczne - to w wielki powrót Tuska
nie wierzą jedynie wyborcy PiS. Co może oznaczać, że elektorat tej partii
ponownie zaczyna się zamykać w starszych wiekowo grupach.
PiS w pułapce obsesji
Najprawdopodobniej warszawskiej wizycie Tuska nie towarzyszył
polityczny plan. Chodziło tylko o to, aby nie dać się upokorzyć. Aby kamery
telewizyjne nie zarejestrowały samotnego polityka, jak strącony z
europejskiego piedestału pokornie przekracza próg prokuratury. Taki obraz
uwiarygodniałby propagandowe wysiłki PiS przedstawiające Tuska jako
politycznego rzezimieszka, którego miejsce jest za kratami.
Czy obawiał się realności takiego scenariusza? Podobno coraz poważniej
się z nim liczył. Raz upokorzony stałby się łatwym celem do dalszego nękania.
Sięgnął więc po kilka sztuczek PR (przyjazd pociągiem, pieszy przemarsz przez
miasto), a że zawsze miał niezwykłą zdolność kreowania wizerunku „normalnego faceta”,
efekt okazał się wybuchowy. I natychmiast otworzyła się przestrzeń, aby z
defensywy przejść do ofensywy.
Operacja „zamknąć Tuska” stała się więc dla PiS poważnym problemem.
Łatwo jest rozliczyć pokonanego, złamanego przeciwnika. Prokuratorski atak na
głównego rywala w kolejnych starciach to coś zupełnie innego. Już nie akt
sprawiedliwości, lecz brudna gra polityczna. Każde wezwanie do kraju będzie teraz
prowokować oddolne mobilizacje przeciwko władzy. Choć i odpuścić też trudno,
skoro tyle zostało powiedziane o rozlicznych winach i przestępstwach Tuska -
od korupcji zaczynając, na „zdradzie dyplomatycznej” zaś kończąc.
Postawienie przed Trybunałem Stanu z ewentualnym orzeczeniem zakazu
pełnienia funkcji publicznych? Potrzeba do tego 276 mandatów w Sejmie. Wspólnie
z Kukizem oraz sejmową drobnicą, która opuściła
szeregi jego klubu, teoretycznie jest to możliwe. Wymagałoby jednak
stuprocentowej mobilizacji i zapewne zawieranych pod stołem układów, a finalny
efekt i tak niepewny.
Efektywna zemsta na Tusku z pewnością poprawiłaby samopoczucie twardego
elektoratu PiS. Tyle że akurat tej grupy partia Kaczyńskiego nie musi
dodatkowo mobilizować. Problemem rządzących staje się utrata poparcia wyborców
stroniących od trwałych identyfikacji, skaczących pomiędzy partiami pod wpływem
doraźnych obietnic bądź ogólnego klimatu. Ci wyborcy zapewnili PiS w 2015 r.
nadwyżkę głosów, która pozwoliła Kaczyńskiemu zdobyć parlamentarną większość.
Zaskoczeni skrywanym w kampanii zamordystycznym obliczem PiS, często
kompromitującym stylem nowej władzy oraz twardym antyeuropejskim kursem
zaczynają wycofywać poparcie. Pytanie, jak zareagują na próbę wsadzenia za
kraty Tuska, który - co zauważa Ludwik Dorn - z utrzymaniem przy sobie
najtwardszego liberalnego elektoratu miewał w przeszłości poważne problemy,
ale za to niedookreślonych tożsamościowo wyborców uwodził z niezrównaną wprawą.
Deja vu Platformy
Grzegorzowi Schetynie rewitalizacja Tuska akurat w tym momencie wprost
spadła z nieba. Właśnie zmarginalizował opozycyjnych rywali i prawie już
zakończył etap konsolidacji partii. Nawet cień Tuska nie powinien więc wpłynąć
na wewnętrzne hierarchie, gdyż najważniejsi stronnicy dawnego lidera zostali
pousuwani bądź znaleźli się w izolacji.
Choć Schetyna wciąż dmucha na zimne. Do późnej jesieni musi się
przetoczyć machina zjazdowa na poziomie gmin, powiatów i województw, aby zakończyć
się późną jesienią zjazdem krajowym PO. Na wybór czekają zarządy organizacji
wszystkich szczebli. Z wyjątkiem stanowiska przewodniczącego PO, który
wybierany jest osobnym trybem w korespondencyjnych i powszechnych wyborach.
Czasu niewiele, a jak dotąd nie ogłoszono nawet harmonogramu zjazdów, co
słabnący oponenci przewodniczącego potraktowali jako grę na uśpienie uwagi
dołów. Stawka jest wysoka, gdyż to nowe zarządy terenowe będą kształtować
listy na wybory samorządowe.
Służy też Schetynie ogólny kalendarz polityczny. Na wybory parlamentarne
w 2019 r. Tusk nadal będzie związany obowiązkami europejskimi. Nie wejdzie
więc obecnemu liderowi PO w szkodę. Za to nimb Tuska, o ile nie wydarzy się po
drodze nic nieprzewidzianego, będzie ciągnął w górę całą partię. A jeśli w 2020
r. zdecyduje się jednak stanąć do rywalizacji o prezydenturę, niemal wszystkie
karty będą już rozdane. Nieprzypadkowo Schetyna z nadzwyczajną gorliwością
lansuje teraz kandydaturę Tuska, choć główny zainteresowany ani słowem nie
zdradził dotąd swych zamiarów. Bo w takim scenariuszu będzie Tusk dla Schetyny
nie wewnętrznym rywalem, a najcenniejszym sprzymierzeńcem.
Okopując Platformę w opozycji, Schetyna idzie zresztą drogą Tuska (a
przy okazji i swoją własną) z lat 2005-07. Za pierwszych rządów PiS Platforma
tak samo jak dziś pozostawała niedookreślona programowo i również nie umiała
wzbudzić entuzjazmu wśród swych wyborców. Zaś Tusk w pierwszej kolejności
wzmacniał swe przywództwo, rugując partyjnego rywala Jana Rokitę. Kalkulował,
że konfrontacyjny model PiS na dłuższą metę skazany jest na klęskę i wystarczy
poczekać. A wtedy zwycięstwo Platformie zapewni nie nadzwyczajna jej
atrakcyjność, lecz brak realnej alternatywy. Co zresztą do samego finiszu
kampanii wyborczej 2007 r. wcale nie było takie oczywiste.
Uwiecznione na okładce POLITYKI hasło powtarzane wtedy w wielu
antypisowskich środowiskach i w samej PO „Tusku, musisz!” pokazywało faktyczny
dramatyzm sytuacji.
W artykule Janiny Paradowskiej,
którego słynna okładka była ilustracją, przeważały obawy. „Dla PO program
minimum to obronić tak małą różnicę, by tamci [PiS] rządu nie stworzyli. To
jest wciąż prawdopodobne” - kończyła swój tekst publicystka POLITYKI. Pisząc
te słowa, jeszcze nie wiedziała, jak potoczy się debata Tuska z Jarosławem
Kaczyńskim, przed którą notowania PO nie były najlepsze. Dopiero bezpośrednie
starcie zmieniło reguły gry i sprawiło, że liberalna Polska szczerze zachwyciła
się Platformą.
Po dziesięciu latach dziwnie ogląda się tamtą debatę. Wyzerowana z
emocjonalnego kontekstu staje się momentami kłopotliwa. Bo Tusk niczego tak
naprawdę nie obiecał wtedy swym wyborcom. Poza rzecz jasna „drugą Irlandią” i
„cudem gospodarczym”. Nie złożył oferty, która choćby ocierała się o pozory
konkretu. Pytania o program PO zbywał oksymoronem o „liberalnej gospodarce i
solidarnej polityce społecznej”. Dociskany o politykę zagraniczną chował się za
autorytetem Władysława Bartoszewskiego. Państwo pod rządami PO miało być
„tanie” oraz gwarantować „dialog i porozumienie”. Gdyż „trzeba mieć zaufanie
do zwykłych ludzi”.
Kaczyński grubo przestrzelił, gdy oświadczył Tuskowi: „Ja pana nawet
podziwiam, bo jest pan niezwykle konsekwentny w swoich poglądach. Tyle że to są
straszne poglądy”. Nawiązywał do liberalnej przeszłości Tuska. Lecz lider
Platformy już porzucił doktrynalny liberalizm, choć jeszcze o tym nie mówił
otwarcie. Już wiedział, że twarde tożsamości są w polityce przeszkodą.
Po prostu ujął Polaków sobą. Tym, jaki był albo starał się być. „Nie
jestem chory na władzę” - podkreślał. Albo: „Nie mam kogutów na dachu”.
Zasugerował zresztą wyraźnie, że ani nie zamierza rozliczać PiS, ani serwować
trwałej zmiany reguł gry. To tylko przestraszone przez PiS liberalne elity nie
chciały tego dostrzec, z czym wiązało się później sporo nieporozumień. Zamiast
tego podczas debaty Tusk konsekwentnie zamykał Kaczyńskiego w ironicznym
cudzysłowie - jako odklejonego od rzeczywistości i oddanego swym obsesjom
starszego pana. Rządząc później przez niemal dwie kadencje, był tej strategii
wierny.
Tyle że ta polityka - gdy ustąpił optymizm pierwszej dekady XXI w. i na
horyzoncie pojawił się lęk o przyszłość - w końcu wyczerpała swe możliwości.
Rządzenie zużyło Platformę. I po latach to ona popadała w śmieszności i
niezręczności. Obejmujący po niej władzę Kaczyński - inaczej niż Tusk w 2007
r. - ani myślał konserwować chwilowo mu sprzyjający nastrój społeczny. Zamiast
tego postanowił ulepić Polskę na swoją modłę, aby zapewnić sobie trwałe,
instytucjonalne źródła dominacji.
Nie wracać do starej rzeki
Czy gnuśność końcówki rządów PO została już zapomniana? Pamięć
społeczna Polaków nigdy nie była przesadnie długa. Dzisiejsza atrakcyjność
Tuska opiera się na dwóch filarach. Po pierwsze, jest on niekwestionowanym
symbolem europejskich wartości, ostentacyjnie tłamszonych przez PiS. A po
drugie, wygląda na to, że jedynie Tusk posiada patent na wygrywanie z
Kaczyńskim. Schetynie na razie pomogły wizerunkowe kompromitacje Petru i
Kijowskiego, dzięki którym wywindował Platformę na sondażowe poziomy PiS.
Brakuj e mu jednak ulotnego czaru Tuska, który osobiście - czy to w debacie z
Kaczyńskim, czy w tuskobusie cztery lata później - w decydującym momencie
przeważał szalę.
Kandydatem na męża opatrznościowego w decydującej batalii z PiS jest
więc oczywisty. Dalsze scenariusze - zakładając oczywiście wyborczy happy end - najeżone już są wątpliwościami. Pytanie o to, jaka ma
być Polska po rządach PiS, staje się bowiem o niebo istotniejsze niż w 2007 r.
Bo jeśli dekadę temu polska demokracja przechodziła ostrą grypę, to dziś w jej
systemie immunologicznym panoszą się śmiertelne wirusy. Jeśli wtedy wystarczyło
z powrotem podpiąć Polskę pod europejski pociąg, teraz on odjeżdża. A
rozproszone i niejasne dziś drogowskazy ewolucji zachodniego świata nie pomogą
w intuicyjnej orientacji.
Najgorszy byłby scenariusz kunktatorski, w którym przyszły obóz władzy
dokonuje werbalnego potępienia rządów PiS, zarazem utrzymując zręby radykalnie
skonsolidowanego aparatu państwowego, gospodarczego i sądowniczego. Z
pewnością silna będzie bowiem pokusa, aby zachować część odziedziczonych po PiS
instrumentów władzy. Dla demokracji byłoby to jednak katastrofalne, a też i
nie- aprobowane przez antypisowskich wyborców.
Przyszłe rządy staną więc przed wielkim zadaniem zaprojektowania
polskiego ładu na nowo. Nie wchodzi już w grę ani pudrowanie zastanej
rzeczywistości, ani mechaniczne cofanie osiągnięć „dobrej zmiany”. Przyjdzie
przecież zmierzyć się z karkołomnym zadaniem rozsupłania galimatiasu konstytucyjnego.
Trzeba będzie przywrócić niezawisłość sądów, mierząc się jednocześnie z
realnymi dysfunkcjami trzeciej władzy, na których żeruje dziś PiS. Dokonać
korekty systemu edukacyjnego bez ponownego wywracania go do góry nogami. Zaprojektować
na nowo politykę społeczną (nie wystarczy zachować 500 plus), aby
zagwarantować większą niż do tej pory spójność. Systemowo reformować rynek
pracy; wszak zaniedbania na tym polu to jedno ze źródeł klęski w 2015 r. Wreszcie
powrócić do z premedytacją zarzuconego kiedyś przez PO myślenia strategicznego
o gospodarce i ogarnąć chaos gospodarczych decyzji PiS.
Krótko mówiąc, potrzeba nowej wizji. I to wizji wyzwolonej z dawnych
schematów ideologicznych. Śmiałego zmierzenia się z kwadraturą koła. Tylko tak
można będzie wreszcie obalić destrukcyjny podział na dwie Polski i zasypać
źródła populistycznych pokus.
Czy Tusk z jego słynnym powiedzeniem „jak masz wizję, to idź do lekarza”
będzie właściwym człowiekiem na właściwym miejscu? Jego dawne minimalistyczne
metody skłaniają do odpowiedzi przeczącej. Zwłaszcza że nieliczne reformy, których
dokonał za swych rządów - podniesienie wieku emerytalnego i obniżenie wieku
szkolnego - zostały już przez PiS cofnięte. Poniósł więc koszty polityczne, a
państwo i tak nic z tego nie ma. To może utwierdzać go w dotychczasowej
filozofii.
Z drugiej strony Tusk - jak nikt inny w polskiej polityce - jest
wyczulony na znaki czasu. I pokazywał już nieraz, że potrafi przekraczać samego
siebie. Odcinać przeszłość i określać się na nowo. Może kresem jego politycznej
drogi - tożsamościowego liberała, populisty, wyrachowanego technologa władzy,
europejskiego lidera - będzie dojrzała summa wszystkich zebranych doświadczeń?
Na razie biały koń czeka. I wygląda na to, że kandydat do siodła jest
tylko j eden.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz