wtorek, 16 maja 2017

Tusku, musisz (cz. 2)



Niespodziewanie znów staje się niezastąpiony. Krzepi antypisowskie serca i przywraca nadzieję na powrót do Europy. Tylko on umie wygrywać z Kaczyńskim. Ale czy znajdzie tym razem receptę na Polskę po PiS?

Rafał Kalukin

Ikoniczne hasło z okładki POLITYKI sprzed wyborów 2007 r. było dopiero co jedynie historyczną pamiątką. Przywoływaną w kontekście sentymentalnym bądź ironicznym. Bohater hasła na tyle zresztą oddalił się od polskiej polityki, że pisane tu i ówdzie scenariu­sze jego ewentualnego powrotu obarczone były bala­stem pięknoduchostwa.
   Wystarczyła jednak wymierzona w Tuska absurdalna szarża PiS na brukselskim szczycie Unii Europejskiej oraz wezwanie „prezydenta Europy” do złożenia mających go upokorzyć ze­znań przed polskim prokuratorem, aby hasło „Tusku, musisz” ponownie zagospodarowało masową wyobraźnię. Czemu oczywiście przysłużyła się udana dworcowo-uliczna aranża­cja jego wizyty w kraju.
   Znienacka awansował do rangi męża opatrznościowego dla skłóconej opozycji. Stając się przy okazji głównym celem pisowskiej propagandy szydzącej z mitu o liberalnym Andersie na białym koniu (choć mając w bagażu „Jarosław, Polskę zbaw” zalecana byłaby przecież wstrzemięźliwość). Nie zabrakło też plugawego hejtu.
Donald Tusk ciągle jeszcze znajduje się poza polską polityką. Lecz jego cień rośnie.

   Młodzi chcą Donalda?
   Namacalnym świadectwem tego nastroju okazały się sondaże dające Tuskowi nieznaczną przewagę nad bezkonkurencyjnym dotąd Andrzejem Dudą w wyborach prezydenckich. Wartość tych prognoz jest jednak ulotna, skoro elekcja dopiero za trzy lata.
   Realne hierarchie polityczne lepiej oddają rankingi zaufania. Tradycyjnie specjalizuje się w nich CBOS, który jednak pomi­ja Tuska w swych comiesięcznych raportach. Odnajdziemy za to nazwisko szefa Rady Europejskiej w swobodniejszych i metodologicznie odmiennych badaniach ośrodka IBRIS. Z bli­sko 50-proc. zaufaniem Donald Tusk znajduje się tu na czele rankingu. I, jeśli nie liczyć niewzbudzającej większych emocji Barbary Nowackiej, jest on jedynym polskim politykiem, którego krzywa zaufania góruje nad krzywą nieufności.
   Ten sam ośrodek na zamówienie „Faktu” i Radia Zet pytał również niedawno, czy Tusk „może być realną przeciwwagą polityczną dla Jarosława Kaczyńskiego”. Pytanie nie do końca precyzyjne, gdyż miesza ze sobą dwa wymiary: obiektywną opinię oraz - zapewne w większym stopniu determinującą od­powiedź - osobistą wolę. Pozwala jednak oszacować potencjał przywództwa Tuska. Blisko 68 proc. badanych odpowiedziało twierdząco. I co ciekawe, najbardziej byli co do tego przeko­nani Polacy najmłodsi. W grupie wiekowej 18-24 lat - ponad 83 proc., zaś w grupie 25-29 - bez wyjątku wszyscy! Względny sceptycyzm zaczynał się za to wśród osób po pięćdziesiątce i wraz z wiekiem narastał (w grupach 60 plus już tylko niewiele ponad 50 proc.).
   Jak to wyjaśnić? Dlaczego potencjał przywódczy Tuska naj­bardziej doceniają wyborcy, którzy nie mieli okazji w pełni świadomie przeżyć jego wielkiego zwycięstwa nad Kaczyń­skim w 2007 r.? Skąd tak silna wiara w moc naszej ikony Europy akurat w pokoleniu, które - co rejestrują inne badania - nie przesadza z euforycznym stosunkiem do Unii, a do tego naj­mocniej kontestuje chwiejący się liberalny ład oraz kulturowo konserwatywnieje? Być może młodzi Polacy są po prostu żądni nowych wrażeń. Choć i nie można wykluczyć, że PiS, konse­kwentnie popadający w obciach (kłania się „Ucho prezesa”!), zaczyna już gubić młodych wyborców. Z badania IBRIS wy­nika zresztą, że - jeśli spojrzymy na sympatie polityczne - to w wielki powrót Tuska nie wierzą jedynie wyborcy PiS. Co może oznaczać, że elektorat tej partii ponownie zaczyna się zamykać w starszych wiekowo grupach.
    
   PiS w pułapce obsesji
   Najprawdopodobniej warszawskiej wizycie Tuska nie to­warzyszył polityczny plan. Chodziło tylko o to, aby nie dać się upokorzyć. Aby kamery telewizyjne nie zarejestrowały samot­nego polityka, jak strącony z europejskiego piedestału pokornie przekracza próg prokuratury. Taki obraz uwiarygodniałby pro­pagandowe wysiłki PiS przedstawiające Tuska jako politycznego rzezimieszka, którego miejsce jest za kratami.
   Czy obawiał się realności takiego scenariusza? Podobno co­raz poważniej się z nim liczył. Raz upokorzony stałby się łatwym celem do dalszego nękania. Sięgnął więc po kilka sztuczek PR (przyjazd pociągiem, pieszy przemarsz przez miasto), a że zawsze miał niezwykłą zdolność kreowania wizerunku „normalnego fa­ceta”, efekt okazał się wybuchowy. I natychmiast otworzyła się przestrzeń, aby z defensywy przejść do ofensywy.
   Operacja „zamknąć Tuska” stała się więc dla PiS poważnym problemem. Łatwo jest rozliczyć pokonanego, złamanego prze­ciwnika. Prokuratorski atak na głównego rywala w kolejnych starciach to coś zupełnie innego. Już nie akt sprawiedliwości, lecz brudna gra polityczna. Każde wezwanie do kraju będzie te­raz prowokować oddolne mobilizacje przeciwko władzy. Choć i odpuścić też trudno, skoro tyle zostało powiedziane o rozlicz­nych winach i przestępstwach Tuska - od korupcji zaczynając, na „zdradzie dyplomatycznej” zaś kończąc.
   Postawienie przed Trybunałem Stanu z ewentualnym orze­czeniem zakazu pełnienia funkcji publicznych? Potrzeba do tego 276 mandatów w Sejmie. Wspólnie z Kukizem oraz sejmową drobnicą, która opuściła szeregi jego klubu, teore­tycznie jest to możliwe. Wymagałoby jednak stuprocentowej mobilizacji i zapewne zawieranych pod stołem układów, a fi­nalny efekt i tak niepewny.
   Efektywna zemsta na Tusku z pewnością poprawiłaby sa­mopoczucie twardego elektoratu PiS. Tyle że akurat tej gru­py partia Kaczyńskiego nie musi dodatkowo mobilizować. Problemem rządzących staje się utrata poparcia wyborców stroniących od trwałych identyfikacji, skaczących pomiędzy partiami pod wpływem doraźnych obietnic bądź ogólnego kli­matu. Ci wyborcy zapewnili PiS w 2015 r. nadwyżkę głosów, która pozwoliła Kaczyńskiemu zdobyć parlamentarną więk­szość. Zaskoczeni skrywanym w kampanii zamordystycznym obliczem PiS, często kompromitującym stylem nowej władzy oraz twardym antyeuropejskim kursem zaczynają wycofywać poparcie. Pytanie, jak zareagują na próbę wsadzenia za kraty Tuska, który - co zauważa Ludwik Dorn - z utrzymaniem przy sobie najtwardszego liberalnego elektoratu miewał w przeszło­ści poważne problemy, ale za to niedookreślonych tożsamościowo wyborców uwodził z niezrównaną wprawą.

   Deja vu Platformy
   Grzegorzowi Schetynie rewitalizacja Tuska akurat w tym momencie wprost spadła z nieba. Właśnie zmarginalizował opozycyjnych rywali i prawie już zakończył etap konsolidacji partii. Nawet cień Tuska nie powinien więc wpłynąć na we­wnętrzne hierarchie, gdyż najważniejsi stronnicy dawnego lidera zostali pousuwani bądź znaleźli się w izolacji.
   Choć Schetyna wciąż dmucha na zimne. Do późnej jesieni musi się przetoczyć machina zjazdowa na poziomie gmin, powiatów i województw, aby zakończyć się późną jesienią zjazdem krajowym PO. Na wybór czekają zarządy organizacji wszystkich szczebli. Z wyjątkiem stanowiska przewodniczące­go PO, który wybierany jest osobnym trybem w koresponden­cyjnych i powszechnych wyborach. Czasu niewiele, a jak do­tąd nie ogłoszono nawet harmonogramu zjazdów, co słabnący oponenci przewodniczącego potraktowali jako grę na uśpienie uwagi dołów. Stawka jest wysoka, gdyż to nowe zarządy tereno­we będą kształtować listy na wybory samorządowe.
   Służy też Schetynie ogólny kalendarz polityczny. Na wybory parlamentarne w 2019 r. Tusk nadal będzie związany obowiąz­kami europejskimi. Nie wejdzie więc obecnemu liderowi PO w szkodę. Za to nimb Tuska, o ile nie wydarzy się po drodze nic nieprzewidzianego, będzie ciągnął w górę całą partię. A jeśli w 2020 r. zdecyduje się jednak stanąć do rywalizacji o prezy­denturę, niemal wszystkie karty będą już rozdane. Nieprzy­padkowo Schetyna z nadzwyczajną gorliwością lansuje teraz kandydaturę Tuska, choć główny zainteresowany ani słowem nie zdradził dotąd swych zamiarów. Bo w takim scenariuszu będzie Tusk dla Schetyny nie wewnętrznym rywalem, a naj­cenniejszym sprzymierzeńcem.
   Okopując Platformę w opozycji, Schetyna idzie zresztą drogą Tuska (a przy okazji i swoją własną) z lat 2005-07. Za pierwszych rządów PiS Platforma tak samo jak dziś pozostawała niedo­określona programowo i również nie umiała wzbudzić entuzja­zmu wśród swych wyborców. Zaś Tusk w pierwszej kolejności wzmacniał swe przywództwo, rugując partyjnego rywala Jana Rokitę. Kalkulował, że konfrontacyjny model PiS na dłuższą metę skazany jest na klęskę i wystarczy poczekać. A wtedy zwy­cięstwo Platformie zapewni nie nadzwyczajna jej atrakcyjność, lecz brak realnej alternatywy. Co zresztą do samego finiszu kampanii wyborczej 2007 r. wcale nie było takie oczywiste.
   Uwiecznione na okładce POLITYKI hasło powtarzane wtedy w wielu antypisowskich środowiskach i w samej PO „Tusku, musisz!” pokazywało faktyczny dramatyzm sytuacji.
W artykule Janiny Paradowskiej, które­go słynna okładka była ilustracją, przewa­żały obawy. „Dla PO program minimum to obronić tak małą różnicę, by tamci [PiS] rządu nie stworzyli. To jest wciąż prawdo­podobne” - kończyła swój tekst publicyst­ka POLITYKI. Pisząc te słowa, jeszcze nie wiedziała, jak potoczy się debata Tuska z Jarosławem Kaczyńskim, przed którą notowania PO nie były najlepsze. Dopie­ro bezpośrednie starcie zmieniło reguły gry i sprawiło, że liberalna Polska szczerze zachwyciła się Platformą.
   Po dziesięciu latach dziwnie ogląda się tamtą debatę. Wyzerowana z emocjonalne­go kontekstu staje się momentami kłopotliwa. Bo Tusk niczego tak naprawdę nie obiecał wtedy swym wyborcom. Poza rzecz jasna „drugą Irlandią” i „cudem gospodarczym”. Nie złożył oferty, która choćby ocierała się o pozory konkretu. Pytania o program PO zbywał oksymoronem o „liberalnej gospodarce i solidarnej polityce społecznej”. Dociskany o politykę zagraniczną chował się za autorytetem Władysława Bartoszewskiego. Państwo pod rządami PO miało być „tanie” oraz gwarantować „dialog i po­rozumienie”. Gdyż „trzeba mieć zaufanie do zwykłych ludzi”.
   Kaczyński grubo przestrzelił, gdy oświadczył Tuskowi: „Ja pana nawet podziwiam, bo jest pan niezwykle konsekwentny w swoich poglądach. Tyle że to są straszne poglądy”. Nawiązywał do libe­ralnej przeszłości Tuska. Lecz lider Platformy już porzucił dok­trynalny liberalizm, choć jeszcze o tym nie mówił otwarcie. Już wiedział, że twarde tożsamości są w polityce przeszkodą.
   Po prostu ujął Polaków sobą. Tym, jaki był albo starał się być. „Nie jestem chory na władzę” - podkreślał. Albo: „Nie mam kogutów na dachu”. Zasugerował zresztą wyraźnie, że ani nie zamierza rozliczać PiS, ani serwować trwałej zmiany reguł gry. To tylko przestraszone przez PiS liberalne elity nie chciały tego dostrzec, z czym wiązało się później sporo nieporozumień. Zamiast tego podczas debaty Tusk konsekwentnie zamykał Kaczyńskiego w ironicznym cudzysłowie - jako odklejonego od rzeczywistości i oddanego swym obsesjom starszego pana. Rządząc później przez niemal dwie kadencje, był tej strate­gii wierny.
   Tyle że ta polityka - gdy ustąpił optymizm pierwszej dekady XXI w. i na horyzoncie pojawił się lęk o przyszłość - w końcu wy­czerpała swe możliwości. Rządzenie zużyło Platformę. I po la­tach to ona popadała w śmieszności i niezręczności. Obejmu­jący po niej władzę Kaczyński - inaczej niż Tusk w 2007 r. - ani myślał konserwować chwilowo mu sprzyjający nastrój spo­łeczny. Zamiast tego postanowił ulepić Polskę na swoją modłę, aby zapewnić sobie trwałe, instytucjonalne źródła dominacji.

   Nie wracać do starej rzeki
   Czy gnuśność końcówki rządów PO została już zapomnia­na? Pamięć społeczna Polaków nigdy nie była przesadnie długa. Dzisiejsza atrakcyjność Tuska opiera się na dwóch fi­larach. Po pierwsze, jest on niekwestionowanym symbolem europejskich wartości, ostentacyjnie tłamszonych przez PiS. A po drugie, wygląda na to, że jedynie Tusk posiada patent na wygrywanie z Kaczyńskim. Schetynie na razie pomogły wi­zerunkowe kompromitacje Petru i Kijowskiego, dzięki którym wywindował Platformę na sondażowe poziomy PiS. Brakuj e mu jednak ulotnego czaru Tuska, który osobiście - czy to w debacie z Kaczyńskim, czy w tuskobusie cztery lata później - w decy­dującym momencie przeważał szalę.
   Kandydatem na męża opatrznościowego w decydującej batalii z PiS jest więc oczywisty. Dalsze scenariusze - zakła­dając oczywiście wyborczy happy end - najeżone już są wątpliwościami. Pyta­nie o to, jaka ma być Polska po rządach PiS, staje się bowiem o niebo istotniejsze niż w 2007 r. Bo jeśli dekadę temu polska demokracja przechodziła ostrą grypę, to dziś w jej systemie immunologicznym panoszą się śmiertelne wirusy. Jeśli wtedy wystarczyło z powrotem podpiąć Polskę pod europejski pociąg, teraz on odjeżdża. A rozproszone i niejasne dziś drogowska­zy ewolucji zachodniego świata nie pomo­gą w intuicyjnej orientacji.
   Najgorszy byłby scenariusz kunktatorski, w którym przyszły obóz władzy dokonuje werbalnego potępienia rządów PiS, zarazem utrzymując zręby radykalnie skonsolidowanego aparatu państwowego, gospodar­czego i sądowniczego. Z pewnością silna będzie bowiem pokusa, aby zachować część odziedziczonych po PiS instrumentów wła­dzy. Dla demokracji byłoby to jednak katastrofalne, a też i nie- aprobowane przez antypisowskich wyborców.
   Przyszłe rządy staną więc przed wielkim zadaniem zaprojektowania polskiego ładu na nowo. Nie wchodzi już w grę ani pudrowanie zastanej rzeczywistości, ani mechaniczne cofa­nie osiągnięć „dobrej zmiany”. Przyjdzie przecież zmierzyć się z karkołomnym zadaniem rozsupłania galimatiasu kon­stytucyjnego. Trzeba będzie przywrócić niezawisłość sądów, mierząc się jednocześnie z realnymi dysfunkcjami trzeciej władzy, na których żeruje dziś PiS. Dokonać korekty systemu edukacyjnego bez ponownego wywracania go do góry nogami. Zaprojektować na nowo politykę społeczną (nie wystarczy za­chować 500 plus), aby zagwarantować większą niż do tej pory spójność. Systemowo reformować rynek pracy; wszak zanie­dbania na tym polu to jedno ze źródeł klęski w 2015 r. Wresz­cie powrócić do z premedytacją zarzuconego kiedyś przez PO myślenia strategicznego o gospodarce i ogarnąć chaos gospo­darczych decyzji PiS.
   Krótko mówiąc, potrzeba nowej wizji. I to wizji wyzwolonej z dawnych schematów ideologicznych. Śmiałego zmierzenia się z kwadraturą koła. Tylko tak można będzie wreszcie obalić destrukcyjny podział na dwie Polski i zasypać źródła populi­stycznych pokus.
   Czy Tusk z jego słynnym powiedzeniem „jak masz wizję, to idź do lekarza” będzie właściwym człowiekiem na właści­wym miejscu? Jego dawne minimalistyczne metody skłaniają do odpowiedzi przeczącej. Zwłaszcza że nieliczne reformy, któ­rych dokonał za swych rządów - podniesienie wieku emerytal­nego i obniżenie wieku szkolnego - zostały już przez PiS cofnię­te. Poniósł więc koszty polityczne, a państwo i tak nic z tego nie ma. To może utwierdzać go w dotychczasowej filozofii.
   Z drugiej strony Tusk - jak nikt inny w polskiej polityce - jest wyczulony na znaki czasu. I pokazywał już nieraz, że potrafi przekraczać samego siebie. Odcinać przeszłość i określać się na nowo. Może kresem jego politycznej drogi - tożsamościo­wego liberała, populisty, wyrachowanego technologa władzy, europejskiego lidera - będzie dojrzała summa wszystkich ze­branych doświadczeń?
   Na razie biały koń czeka. I wygląda na to, że kandydat do sio­dła jest tylko j eden.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz