niedziela, 14 maja 2017

Na szczęście,Słaba drużyna,Panteon czeka i Nadzieja i strach




Przeproś mnie za Andrzeja Dudę!” - wysycza­ła małżonka Anna, gdym na majówce ocknął się, że istnieje jakiś świat poza uroczyskiem na Pomorzu Zachodnim i trzeba nawiązać kontakt z cy­wilizacją, czyli napisać felieton, więc przydałby się jakiś pomysł.
   Ania akurat się gotowała, bo pan prezydent znowu coś gadał o zdrajcach, potomkach zdrajców, podniecając się własnym pompatyczno-oślizgłym krasomówstwem, czyli robiąc jedyną rzecz, na którą pozwalają mu prezes i inne mocne chłopaki. Jak ten nieszczęsny uczeń ole­wany i wyśmiewany przez wszystkich kolegów w szkole, który wraca smętnie do domu, napotyka przedszkolaka i wyżywa się, bijąc go, by zagłuszyć własną niemoc, fru­strację i niekończące się upokorzenie.
    „Tak, teraz taki mądry jesteś z tymi swoimi porów­naniami - kontynuowała zaperzona Ania - a kto na pół Polski pisał, żeby dać Dudzie szansę, kto ludziom wodę z mózgu robił? Przeproś!”. No przecież odszczekiwałem, żono, już nieraz, ale fakt, masz rację, moja wiara w dobre intencje ludzi, w to, że nawet przypadkowy kandydat ze­chce zasłużyć na jakiś szacunek, będzie się za mną ciąg­nąć do kresu dni. Mój ulubiony John Oliver niemal każdy odcinek swego „Last Week Tonight” zaczyna od zdumie­nia zbitką słowną „prezydent Trump”, tak dla niego ab­surdalną jak na przykład „włosy łonowe niemowlaka”. Więc owszem, po blisko dwóch latach praktyki zestawie­nie „prezydent Duda” brzmi również jak kwaśny żart. Przepraszam, miałaś, żono, rację, ale zgubiła mnie ma wieczna wiara, że szklanka jest do połowy pełna, że do­rastamy do sytuacji, które stawia przed nami życie. Jak widać, nie zawsze.
   Ale pewnie jeszcze nieraz wykażę się ufnością i prze­sadnym optymizmem. Mój typ już tak ma. Różne boles­ne doświadczenia życiowe niczego nie zmieniły. Jakiś czas temu przeczytałem opis badań nad szczęściem. Wynikało z nich, że czynniki zewnętrzne mają znikomy wpływ na nasz stosunek do rzeczywistości. Jeśli przyjąć, że poczuciu szczęścia odpowiada poziom serotoniny we krwi, to gdy ktoś szczęśliwy przeżyje straszną tragedię, zostanie trwale okaleczony, straci dach nad głową, po­ziom serotoniny się obniży, ale po pół roku wróci do sta­nu wyjściowego. I na odwrót, jednostka nieszczęśliwa, choćby wygrała miliony w lotto i dostała niespodziewany awans w pracy, po krótkim podniesieniu nastroju, po pół roku wróci do życiowej kwasoty. A z nielicznych czyn­ników zewnętrznych, na które wskazali naukowcy jako wspomagacze poczucia szczęścia, na pierwszym miejscu pyszni się szczęśliwe małżeństwo.
   To musiał być jakiś znak, bo dokładnie w momencie, kiedy Ania pohukiwała na mnie, żebym przeprosił za Dudę, ja, czytając „Pragnienie” Jo Nesbø, czyli jedena­sty już tom przypadków śledczych znamienitego alko­holika Harry’ego Hole’a, trafiłem na fragment, w którym Harry zastanawia się nad istotą szczęścia i przywołu­je w myślach wspomniane badania. Co z kolei przypo­mniało mi wywiad, który z rok temu przeprowadziłem z Nesbø. Norweski pisarz powiedział, że owszem, cieszy się po ukazaniu nowej książki, ale stara się szybko zgasić to uczucie. Spytany dlaczego odparł, że nie lubi być zbyt­nio szczęśliwy, bo to rozleniwia.
   Ciekawe, czy jest coś na rzeczy? Czy gdybym tro­chę zgorzkniał, byłbym bardziej kreatywny? Stworzył coś wartościowego, napędzany poczuciem niepewności i kruchości życia? Znaczy, ja to poczucie mam, doskonale rozumiem Harry’ego (Jo), gdy snuje porównania ludz­kiego satysfakcjonującego życia do stąpania po cienkim lodzie, ale inne wnioski mi wychodzą. Anka często się śmieje z tego, jak niewiele mi do szczęścia trzeba. Nowe miasto do zwiedzania, dobry obiad i książka, knajpa wie­czorem przy ulicy pełnej kolorowych ludzi, pierwszy odcinek świeżego serialu, kontemplowanie łąki na Ma­zurach, powroty do Gruzji.
   No i to, co drobiazgiem nie jest, lecz samą esencją - ro­dzina. Ania czesząca Basię, Gucio, z którym się droczę i pytam: „A kim ty jesteś, chłopczyku?”, a on wzdycha protekcjonalnie z pułapu powagi swych pięciu lat i rzu­ca: „Jak to kim? Przecież twoja żona mnie urodziła!”.
   I znowu drobiazgi. Pisze Nesbø: „Harry biegł. Nie lubił biegać. (...) Harry biegał, bo lubił się zatrzymywać. Lubił być po bieganiu”. Jak ja to znam i rozumiem. Ten mały moment szczęścia, gdy zatrzymuję się na końcu par­ku czy przy skręcie w leśną przecinkę do naszej chałupy i wiem, że najgorszy wysiłek już za mną, teraz niemiło­siernie spocony mogę już sobie spokojnie podreptać do domu, oddając się myślom wszelakim i ciesząc się bólem połowy mięśni. A za Dudę serdecznie przepraszam.
Marcin Meller

Słaba drużyna

Wielkie świństwo zrobił pani premier Szydło pan Jarosław, desygnując do niby jej rządu ministrów Macierewicza i Waszczykowskiego. Paręnaście świństw zrobił pan Bartłomiej Misiewicz swojemu pryncypałowi, bo nie sądzę, żeby sam minister kazał trzy­mać nad nim parasolkę przed frontem kompanii czy też podjeżdżać pod dyskotekę ministerial­ną limuzyną. W podobnej kategorii była ocenia­na katastrofa drogowa ministra obrony, który przy pomocy szybkiego pana Kazimierza zbiegł po wy­padku na galę, żeby złożyć lizusowskie ukłony prezesowi. Wielkie świństwo zrobili panu prezy­dentowi eksperci z BOR, którzy badając, czy zu­żyta opona jest lepsza od nowej, zdewastowali najnowszą limuzynę prezydenta. Minister obrony otoczył się tak dziwną grupą doradców, że trud­no przewidzieć i policzyć, jakie jeszcze ciosy na niego spadną. Przewodniczący komisji smoleń­skiej rozpoczął kończenie ministra ekspertyza­mi naukowymi, w tym oceną szybkości dźwięku, a potem zadał cios, kończąc wiarygodność swo­ją, ministra i caracali. Nasz słoń od dyplomacji po klęsce europejskiej kończy się sam na innych kon­tynentach. Pani Mazurek, która podobna jest do Mikołaja Kopernika, próbuje wykończyć inteli­gentnego obrońcę, rzecznika „narciarza” z Kra­kowskiego Przedmieścia. Minister od cyfryzacji, co rozumiemy, nie wytrzymuje i kończy z jednoś­cią Rady Ministrów. Biedna pani premier próbuje ratować, co może, a chyba wszystkich elementów rozpadu nie jest już w stanie kontrolować. Powta­rza tylko jak mantrę, że są jedną drużyną. Ostatnio przeczytałem, że w Urugwaju pewien trener zabił piłkarza, który za słabo grał. Bardzo się cieszę, że jesteśmy Polakami, że nie żyjemy w Urugwaju, ale być może warto się zastanowić nad drużyną, która tak słabo gra i we własnym gronie robi sobie świń­stwa. Czas na zmiany, chociaż wiemy, że ławka re­zerwowych jest dość krótka. Przecież to dopiero pierwsza połowa kadencji, a przerwa na wybory samorządowe już niedługo.
Krzysztof Materna

Panteon czeka

Historia to dziwna dziedzina nauki. Niby lubi się powtarzać, ale z drugiej strony mówią, że nic dwa razy się nie zdarza. I nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki. Niby co chwila jesteśmy za­skakiwani biegiem wydarzeń, ale przecież wszystko już kiedyś było, nawet Biblia zawiera w sobie opisy niemal wszystkich możliwości zachowań godnych i nikczem­nych, cudów i ofiar - nic, tylko sięgać i rzucać przykła­dami. I oto teraz w Polsce, za mojego życia po raz trzeci już, dzieją się rzeczy, które na zdrowy rozum nie powin­ny mieć miejsca, a jednak mają. Wmawia się nam, że do­piero teraz jest dobrze, bo niszczy się niewinnych ludzi i więzi społeczne, a kłamstwo tak oczywiste, że nawet pies je rozumie, nazywa się prawdą. Wywracanie prawd powszechnie znanych i udowodnionych, nazywanie bohaterów zdrajcami, tchórzliwych kumpli bohatera­mi - to właśnie trwa na naszych oczach. Przeżywam to trzeci raz w życiu i wiem, jak się to skończy: w wyobraź­ni słyszę zgrzyt ściąganych z cokołów pomników, które dziś stawiane są fikcyjnym bohaterom. To na pewno na­stąpi. I z Wawelu też coś zniknie.
   W cudownym filmie Rona Howarda „Geniusz”, opo­wieści o życiu Alberta Einsteina (właśnie w odcinkach prezentowany jest w telewizji National Geographic), widzimy tarmoszenie się wiedzy z kłamstwem. „Wzo­ry i reguły matematyczne są wieczne, są niezależ­ne od ideologii i systemów ideologicznych, nie mają barw politycznych ani narodowości” - mówi młody Al­bert z radością i nadzieją, że nic złego w faszyzujących Niemczech spotkać go nie może. Ale wtedy wkracza do auli ktoś na kształt dawnego Bieruta, a może dzisiejsze­go Jarosława Kaczyńskiego, i do młodych studentów wygłasza mowę, jak to jadowita myśl matematyków ży­dowskiego pochodzenia zakłamuje starą pruską szkołę nauki opartej na dowodach empirycznych, w której tyl­ko to istnieje, co możemy dotknąć, schwycić w ręce i zo­baczyć. Cała reszta, jakieś wymyślone teorie, pędzące promienie światła, czas, którego schwycić w dłonie się nie da, ani przestrzeń kosmiczna, w której jest próżnia, to wszystko są czysto żydowskie brednie - ich badanie jest celowym działaniem żydowskich sił, by odebrać prymat pruskiej szkole matematyki i fizyki. I że temu trzeba się przeciwstawić, pseudonaukowców Żydów wygonić, odsunąć od nauki, ich dzieła spalić. Chwilę później plan ten jest realizowany, Żydzi bici na ulicach, gonieni, uciekają z kraju. Gdybym w tłumie wyznaw­ców Hitlera zobaczył flagi polskiego ONR, wspierane­go dziś moralnie przez PiS, w ogóle bym się nie zdziwił.
   Nie sposób te sceny, które nie były przecież kręcone z myślą o współczesnych Polakach, ominąć bez emocji i skojarzeń. To się u nas teraz dzieje. W tych dniach do­wiadujemy się, że nasza historia wyglądała inaczej, niż jeszcze niedawno wszyscyśmy wiedzieli. Dziś bohater­scy żołnierze AK nie mają już znaczenia, są spychani na margines, stawiani we mgle nieistnienia obok żołnie­rzy AL czy GL - dziś znaczenie mają ci, co po wojnie pa­lili polskie wsie, rabowali, mordowali swoich rodaków (Polaków), zwani hurtem „żołnierzami wyklętymi”, na­zwą kłamliwą i parszywą, usprawiedliwiającą zbrodnie na własnych braciach. To im się teraz stawia pomniki, nadaje najwyższe insygnia na uroczystościach z udzia­łem władz, to ich się teraz wdrukowuje do podręczni­ków szkolnych jako zwycięzców. Bogami czyni się ludzi, którzy jeszcze dziś w niektórych miejscach kraju budzą trwogę i odrazę.
   Kreatorem sytuacji jest niewysoki człowieczek z wi­docznymi objawami pogłębiającej się paranoi. Opowia­da milionom wciąż żyjących ludzi, że to, w czym brali udział - ruchu Solidarności - wyglądało inaczej, niż im się wydawało. Nie istniał Lech Wałęsa. Całą wojnę z ko­muną prowadził w pojedynkę bohaterski brat małego człowieczka, Lech Kaczyński, choć nikt go wówczas na oczy nie widział. To on wedle nowej doktryny doprowa­dził do zwycięstwa nad komunizmem - dlatego w każ­dym mieście powinien stać jego pomnik. Spiżowy, jak te Kimów. Być może każdy pustak na budowie domu po­winien mieć wypalone jego nazwisko, jak u Saddama.
   Inny bezczelny kłamca, łamacz prawa i konstytucji, zapowiada konieczność zmiany konstytucji na taką, która ścignie „tych, co się nachapali”, i wytropi „dzie­ci i wnuków zdrajców”. Jakbym czytał Jeżowa, Berię, słyszał Gomułkę i Josepha McCarthy’ego, amerykań­skiego senatora, który w 1950 r. rozpoczął polowanie na czarownice. Tak, wszystko już było, tylko miało inne nazwiska. Dziś panteon hańby czeka na nowe.
Zbigniew Hołdys
Nadzieja i strach

Jest wielce prawdopodobne, że czytając ten tekst, podobnie jak większość Europy odczuwają Państwo ulgę. Francja przetrwała.
   Populistyczna fala wcale jednak nie odpłynęła. Okazała się wprawdzie za słaba, by zniszczyć europejskie fundamenty, ale jest wyższa niż kiedykolwiek. I być może wcale nie osiąg­nęła poziomu kulminacyjnego. Zdarzyło się oczywiście coś ważnego. W poprzednim sezonie politycznym na celowni­ku była Bruksela. W tym - głównie nacjonalizm. I to właśnie określa charakter politycznych wyborów: w marcu w Holan­dii, przed chwilą we Francji, za cztery miesiące w Niemczech, a za dwa lata z okładem w Polsce.
Populistyczna fala sprawiła, że na kontynencie, podobnie jak wcześniej w Ameryce i w Wielkiej Brytanii, decydująca nie jest już linia podziału między lewicą a prawicą. Emma­nuel Macron nie tylko ze względów wyborczych uznał ten podział za anachroniczny. Jego zdaniem prawdziwy wybór jest między patriotyzmem a nacjonalizmem - w uszach na­szych dyżurnych patriotów musi to brzmieć obrazoburczo. A by „patriotyczne” uszy narazić na ból jeszcze większy, po­winno się być może mówić o batalii jeszcze innej: między nacjonalizmem a - tak, tak - internacjonalizmem. Agenta­mi tego pierwszego są Trump i Putin, Le Pen i Wilders, Ka­czyński i Orban. Tego drugiego - Merkel, Macron, a w Polsce liderzy naszej opozycji.      Internacjonalizm poszukuje wspól­noty państw, pielęgnuje otwartość, tolerancję i niekoniecz­nie ekonomiczny liberalizm. Nacjonalizm wspólnoty państw nie lubi, kocha za to protekcjonizm i stawia na swoistą wsobność niezależnie od tego, jak różne ma ona oblicza w Ameryce Trumpa i w Polsce Kaczyńskiego.
   Internacjonalizm był ostatnio w defensywie. Unia Euro­pejska coraz częściej była uznawana raczej za źródło prob­lemów niż rozwiązań. Konsensus zaś traktowano coraz bardziej jak parawan dla dominacji Niemiec. Tu niemal jed­nym głosem mówili Le Pen i Kaczyński. Liderka Frontu Na­rodowego nazywała prezydenta Hollande’a namiestnikiem Berlina na prowincję Francja. Lider PiS z kolei w przerwach między niezbyt udanymi randkami z kanclerz Merkel z lu­bością oddawał się antyniemieckim tyradom. Paradoks po­legał na tym, że Merkel i Niemcom przypisywano rolę, której nie chciała odgrywać ani ona, ani Niemcy - i to wbrew suge­stiom z wielu stron, że to Merkel ma być głównym obrońcą liberalnej demokracji na świecie.
   Internacjonalizm był w odwrocie, bo nie potrafił - i, praw­dę mówiąc, wciąż nie potrafi - znaleźć recepty na skutki glo­balizacji. Podupadająca klasa głównie białych pracowników fizycznych z wielkich ośrodków przemysłowych uznała, że
prezydentura Clinton byłaby przepisem na ich dalszą degra­dację. Podobnie uważali Francuzi, którzy w pierwszej turze wyborów głosowali na Le Pen i Melenchona. Tylko różnica w prawie wyborczym i sprzeciw republikańskiej Francji wo­bec nacjonalizmu i islamofobii Le Pen sprawiły, że 40 pro­cent wyborców w Ameryce przyniosło polityczną rewolucję, a we Francji nie (podejmuję tu ryzyko i przyjmuję wygra­ną Macrona). To jednak wciąż 40 procent obywateli, którzy uznali, że zburzenie politycznego porządku jest ryzykiem mniejszym niż jego trwanie.
   W debatach prezydenckich pani Le Pen wypadła fatalnie, niemal tak źle jak Trump w debatach amerykańskich. Za obojgiem stała jednak autentyczna i powszechna społecz­na emocja, która miała spore szanse, by liberalną demokra­cję podważyć albo i unicestwić jednocześnie w Ameryce i we Francji. Owa emocja, o czym świadczą i niesłabnące popar­cie dla Trumpa w USA, i wyborczy wynik Le Pen, może być bardzo trwała. A we Francji, w razie porażki prezydentury Macrona, może naprawdę eksplodować. Dla liberalnej demo­kracji rządy Macrona będą więc jeszcze trudniejszym testem niż same wybory. Kto wie, może będą jej ostatnią szansą.
   Co z tego, że nacjonalizm nie oferuje żadnych sensow­nych rozwiązań, a w praktyce ma wymiar raczej rujnujący niż reformatorski. Potrafi na tyle skutecznie zagospodaro­wać emocje, by móc liberalno-demokratyczny porządek za­kwestionować, jak w Ameryce, albo zniszczyć, jak w Polsce. Niszczycielska siła nie musi być racjonalna. Z założenia jest irracjonalna, co nie czyni jej mniej efektywną.
   Przed patriotami i jednocześnie demokratami w Europie, we Francji, ale i w Polsce stoi olbrzymie wyzwanie. Wygra­nie wyborów to tylko wstęp. Jedynym lekarstwem są sukce­sy w rządzeniu. Francuzi uznali, że szansę powinien dostać systemowy antysystemowiec. Nad Wisłą najbardziej realną alternatywą dla nieszczęsnego PiS wydaje się dziś wariant PO-Tusk. Pytanie, czy jego skuteczność w realnym rządze­niu w epoce popisowskiej dorównywałaby ewentualnej wy­borczej skuteczności. Bo jeśli nie, alternatywą będzie albo recydywa PiS-owskiego populizmu, albo antysystemowość raczej spod znaku Kukiza niż Macrona.
Tomasz Lis

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz