Przeproś
mnie za Andrzeja Dudę!” - wysyczała małżonka Anna, gdym na majówce ocknął się,
że istnieje jakiś świat poza uroczyskiem na Pomorzu Zachodnim i trzeba nawiązać
kontakt z cywilizacją, czyli napisać felieton, więc przydałby się jakiś pomysł.
Ania akurat się gotowała, bo pan prezydent
znowu coś gadał o zdrajcach, potomkach zdrajców, podniecając się własnym
pompatyczno-oślizgłym krasomówstwem, czyli robiąc jedyną rzecz, na którą
pozwalają mu prezes i inne mocne chłopaki. Jak ten nieszczęsny uczeń olewany i
wyśmiewany przez wszystkich kolegów w szkole, który wraca smętnie do domu,
napotyka przedszkolaka i wyżywa się, bijąc go, by zagłuszyć własną niemoc, frustrację
i niekończące się upokorzenie.
„Tak,
teraz taki mądry jesteś z tymi swoimi porównaniami - kontynuowała zaperzona
Ania - a kto na pół Polski pisał, żeby dać Dudzie szansę, kto ludziom wodę z
mózgu robił? Przeproś!”. No przecież odszczekiwałem, żono, już nieraz, ale
fakt, masz rację, moja wiara w dobre intencje ludzi, w to, że nawet przypadkowy
kandydat zechce zasłużyć na jakiś szacunek, będzie się za mną ciągnąć do
kresu dni. Mój ulubiony John Oliver niemal każdy odcinek
swego „Last Week
Tonight” zaczyna od zdumienia zbitką słowną
„prezydent Trump”,
tak dla niego absurdalną jak na przykład
„włosy łonowe niemowlaka”. Więc owszem, po blisko dwóch latach praktyki
zestawienie „prezydent Duda” brzmi również jak kwaśny żart. Przepraszam,
miałaś, żono, rację, ale zgubiła mnie ma wieczna wiara, że szklanka jest do
połowy pełna, że dorastamy do sytuacji, które stawia przed nami życie. Jak
widać, nie zawsze.
Ale pewnie
jeszcze nieraz wykażę się ufnością i przesadnym optymizmem. Mój typ już tak
ma. Różne bolesne doświadczenia życiowe niczego nie zmieniły. Jakiś czas temu
przeczytałem opis badań nad szczęściem. Wynikało z nich, że czynniki zewnętrzne
mają znikomy wpływ na nasz stosunek do rzeczywistości. Jeśli przyjąć, że
poczuciu szczęścia odpowiada poziom serotoniny we krwi, to gdy ktoś szczęśliwy
przeżyje straszną tragedię, zostanie trwale okaleczony, straci dach nad głową,
poziom serotoniny się obniży, ale po pół roku wróci do stanu wyjściowego. I
na odwrót, jednostka nieszczęśliwa, choćby wygrała miliony w lotto i dostała
niespodziewany awans w pracy, po krótkim podniesieniu nastroju, po pół roku
wróci do życiowej kwasoty. A z nielicznych czynników zewnętrznych, na które
wskazali naukowcy jako wspomagacze poczucia szczęścia, na pierwszym miejscu
pyszni się szczęśliwe małżeństwo.
To musiał być jakiś znak, bo dokładnie w
momencie, kiedy Ania pohukiwała na mnie, żebym przeprosił za Dudę, ja, czytając
„Pragnienie” Jo Nesbø, czyli jedenasty już
tom przypadków śledczych znamienitego alkoholika Harry’ego Hole’a, trafiłem na fragment, w którym Harry zastanawia się nad
istotą szczęścia i przywołuje w myślach wspomniane badania. Co z kolei przypomniało
mi wywiad, który z rok temu przeprowadziłem z Nesbø. Norweski pisarz powiedział, że owszem, cieszy się po
ukazaniu nowej książki, ale stara się szybko zgasić to uczucie. Spytany
dlaczego odparł, że nie lubi być zbytnio szczęśliwy, bo to rozleniwia.
Ciekawe, czy jest coś na rzeczy? Czy gdybym
trochę zgorzkniał, byłbym bardziej kreatywny? Stworzył coś wartościowego,
napędzany poczuciem niepewności i kruchości życia? Znaczy, ja to poczucie mam,
doskonale rozumiem Harry’ego
(Jo), gdy snuje porównania ludzkiego
satysfakcjonującego życia do stąpania po cienkim lodzie, ale inne wnioski mi
wychodzą. Anka często się śmieje z tego, jak niewiele mi do szczęścia trzeba.
Nowe miasto do zwiedzania, dobry obiad i książka, knajpa wieczorem przy ulicy
pełnej kolorowych ludzi, pierwszy odcinek świeżego serialu, kontemplowanie łąki
na Mazurach, powroty do Gruzji.
No i to, co drobiazgiem nie jest, lecz samą
esencją - rodzina. Ania czesząca Basię, Gucio, z którym się droczę i pytam: „A
kim ty jesteś, chłopczyku?”, a on wzdycha protekcjonalnie z pułapu powagi swych
pięciu lat i rzuca: „Jak to kim? Przecież twoja żona mnie urodziła!”.
I znowu drobiazgi. Pisze Nesbø: „Harry biegł. Nie lubił biegać. (...) Harry biegał, bo
lubił się zatrzymywać. Lubił być po bieganiu”. Jak ja to znam i rozumiem. Ten mały moment szczęścia, gdy zatrzymuję się na końcu parku
czy przy skręcie w leśną przecinkę do naszej chałupy i wiem, że najgorszy
wysiłek już za mną, teraz niemiłosiernie spocony mogę już sobie spokojnie
podreptać do domu, oddając się myślom wszelakim i ciesząc się bólem połowy
mięśni. A za Dudę serdecznie przepraszam.
Marcin Meller
Słaba drużyna
Wielkie świństwo zrobił pani premier Szydło
pan Jarosław, desygnując do niby jej rządu ministrów Macierewicza i
Waszczykowskiego. Paręnaście świństw zrobił pan Bartłomiej Misiewicz swojemu
pryncypałowi, bo nie sądzę, żeby sam minister kazał trzymać nad nim parasolkę
przed frontem kompanii czy też podjeżdżać pod dyskotekę ministerialną
limuzyną. W podobnej kategorii była oceniana katastrofa drogowa ministra
obrony, który przy pomocy szybkiego pana Kazimierza zbiegł po wypadku na galę,
żeby złożyć lizusowskie ukłony prezesowi. Wielkie świństwo zrobili panu prezydentowi
eksperci z BOR, którzy badając, czy zużyta opona jest lepsza od nowej,
zdewastowali najnowszą limuzynę prezydenta. Minister obrony otoczył się tak
dziwną grupą doradców, że trudno przewidzieć i policzyć, jakie jeszcze ciosy
na niego spadną. Przewodniczący komisji smoleńskiej rozpoczął kończenie
ministra ekspertyzami naukowymi, w tym oceną szybkości dźwięku, a potem zadał
cios, kończąc wiarygodność swoją, ministra i caracali. Nasz słoń od dyplomacji
po klęsce europejskiej kończy się sam na innych kontynentach. Pani Mazurek,
która podobna jest do Mikołaja Kopernika, próbuje wykończyć inteligentnego
obrońcę, rzecznika „narciarza” z Krakowskiego Przedmieścia. Minister od
cyfryzacji, co rozumiemy, nie wytrzymuje i kończy z jednością Rady Ministrów.
Biedna pani premier próbuje ratować, co może, a chyba wszystkich elementów
rozpadu nie jest już w stanie kontrolować. Powtarza tylko jak mantrę, że są jedną
drużyną. Ostatnio przeczytałem, że w Urugwaju pewien trener zabił piłkarza,
który za słabo grał. Bardzo się cieszę, że jesteśmy Polakami, że nie żyjemy w
Urugwaju, ale być może warto się zastanowić nad drużyną, która tak słabo gra i
we własnym gronie robi sobie świństwa. Czas na zmiany, chociaż wiemy, że ławka
rezerwowych jest dość krótka. Przecież to dopiero pierwsza połowa kadencji, a
przerwa na wybory samorządowe już niedługo.
Krzysztof Materna
Panteon czeka
Historia
to dziwna dziedzina nauki. Niby lubi się powtarzać, ale z drugiej strony mówią,
że nic dwa razy się nie zdarza. I nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki.
Niby co chwila jesteśmy zaskakiwani biegiem wydarzeń, ale przecież wszystko
już kiedyś było, nawet Biblia zawiera w sobie opisy niemal wszystkich
możliwości zachowań godnych i nikczemnych, cudów i ofiar - nic, tylko sięgać i
rzucać przykładami. I oto teraz w Polsce, za mojego życia po raz trzeci już,
dzieją się rzeczy, które na zdrowy rozum nie powinny mieć miejsca, a jednak
mają. Wmawia się nam, że dopiero teraz jest dobrze, bo niszczy się niewinnych
ludzi i więzi społeczne, a kłamstwo tak oczywiste, że nawet pies je rozumie,
nazywa się prawdą. Wywracanie prawd powszechnie znanych i udowodnionych,
nazywanie bohaterów zdrajcami, tchórzliwych kumpli bohaterami - to właśnie
trwa na naszych oczach. Przeżywam to trzeci raz w życiu i wiem, jak się to
skończy: w wyobraźni słyszę zgrzyt ściąganych z cokołów pomników, które dziś
stawiane są fikcyjnym bohaterom. To na pewno nastąpi. I z Wawelu też coś
zniknie.
W cudownym filmie Rona Howarda „Geniusz”,
opowieści o życiu Alberta Einsteina (właśnie w odcinkach prezentowany jest w
telewizji National Geographic),
widzimy tarmoszenie się wiedzy z kłamstwem.
„Wzory i reguły matematyczne są wieczne, są niezależne od ideologii i
systemów ideologicznych, nie mają barw politycznych ani narodowości” - mówi
młody Albert z radością i nadzieją, że nic złego w faszyzujących Niemczech
spotkać go nie może. Ale wtedy wkracza do auli ktoś na kształt dawnego Bieruta,
a może dzisiejszego Jarosława Kaczyńskiego, i do młodych studentów wygłasza
mowę, jak to jadowita myśl matematyków żydowskiego pochodzenia zakłamuje starą
pruską szkołę nauki opartej na dowodach empirycznych, w której tylko to
istnieje, co możemy dotknąć, schwycić w ręce i zobaczyć. Cała reszta, jakieś
wymyślone teorie, pędzące promienie światła, czas, którego schwycić w dłonie
się nie da, ani przestrzeń kosmiczna, w której jest próżnia, to wszystko są
czysto żydowskie brednie - ich badanie jest celowym działaniem żydowskich sił,
by odebrać prymat pruskiej szkole matematyki i fizyki. I że temu trzeba się
przeciwstawić, pseudonaukowców Żydów wygonić, odsunąć od nauki, ich dzieła
spalić. Chwilę później plan ten jest realizowany, Żydzi bici na ulicach,
gonieni, uciekają z kraju. Gdybym w tłumie wyznawców Hitlera zobaczył flagi
polskiego ONR, wspieranego dziś moralnie przez PiS, w ogóle bym się nie
zdziwił.
Nie sposób te sceny, które nie były przecież
kręcone z myślą o współczesnych Polakach, ominąć bez emocji i skojarzeń. To się
u nas teraz dzieje. W tych dniach dowiadujemy się, że nasza historia wyglądała
inaczej, niż jeszcze niedawno wszyscyśmy wiedzieli. Dziś bohaterscy żołnierze
AK nie mają już znaczenia, są spychani na margines, stawiani we mgle
nieistnienia obok żołnierzy AL czy GL - dziś znaczenie mają ci, co po wojnie
palili polskie wsie, rabowali, mordowali swoich rodaków (Polaków), zwani
hurtem „żołnierzami wyklętymi”, nazwą kłamliwą i parszywą, usprawiedliwiającą
zbrodnie na własnych braciach. To im się teraz stawia pomniki, nadaje najwyższe
insygnia na uroczystościach z udziałem władz, to ich się teraz wdrukowuje do
podręczników szkolnych jako zwycięzców. Bogami czyni się ludzi, którzy jeszcze
dziś w niektórych miejscach kraju budzą trwogę i odrazę.
Kreatorem sytuacji jest niewysoki
człowieczek z widocznymi objawami pogłębiającej się paranoi. Opowiada
milionom wciąż żyjących ludzi, że to, w czym brali udział - ruchu Solidarności
- wyglądało inaczej, niż im się wydawało. Nie istniał Lech Wałęsa. Całą wojnę z
komuną prowadził w pojedynkę bohaterski brat małego człowieczka, Lech
Kaczyński, choć nikt go wówczas na oczy nie widział. To on wedle nowej doktryny
doprowadził do zwycięstwa nad komunizmem - dlatego w każdym mieście powinien
stać jego pomnik. Spiżowy, jak te Kimów. Być może każdy pustak na budowie domu
powinien mieć wypalone jego nazwisko, jak u Saddama.
Inny bezczelny kłamca, łamacz prawa i
konstytucji, zapowiada konieczność zmiany konstytucji na taką, która ścignie
„tych, co się nachapali”, i wytropi „dzieci i wnuków zdrajców”. Jakbym czytał
Jeżowa, Berię, słyszał Gomułkę i Josepha McCarthy’ego, amerykańskiego
senatora, który w 1950 r. rozpoczął polowanie na czarownice. Tak, wszystko już
było, tylko miało inne nazwiska. Dziś panteon hańby czeka na nowe.
Zbigniew Hołdys
Nadzieja i
strach
Jest
wielce prawdopodobne, że czytając ten tekst, podobnie jak większość Europy
odczuwają Państwo ulgę. Francja przetrwała.
Populistyczna fala wcale jednak nie
odpłynęła. Okazała się wprawdzie za słaba, by zniszczyć europejskie fundamenty,
ale jest wyższa niż kiedykolwiek. I być może wcale nie osiągnęła poziomu
kulminacyjnego. Zdarzyło się oczywiście coś ważnego. W poprzednim sezonie
politycznym na celowniku była Bruksela. W tym - głównie nacjonalizm. I to
właśnie określa charakter politycznych wyborów: w marcu w Holandii, przed
chwilą we Francji, za cztery miesiące w Niemczech, a za dwa lata z okładem w
Polsce.
Populistyczna fala sprawiła, że
na kontynencie, podobnie jak wcześniej w Ameryce i w Wielkiej Brytanii,
decydująca nie jest już linia podziału między lewicą a prawicą. Emmanuel Macron nie tylko ze względów wyborczych uznał ten podział za
anachroniczny. Jego zdaniem prawdziwy wybór jest między patriotyzmem a
nacjonalizmem - w uszach naszych dyżurnych patriotów musi to brzmieć
obrazoburczo. A by „patriotyczne” uszy narazić na ból jeszcze większy, powinno
się być może mówić o batalii jeszcze innej: między nacjonalizmem a - tak, tak -
internacjonalizmem. Agentami tego pierwszego są Trump i Putin, Le Pen i Wilders, Kaczyński i Orban. Tego
drugiego - Merkel,
Macron, a w Polsce liderzy naszej opozycji. Internacjonalizm poszukuje wspólnoty
państw, pielęgnuje otwartość, tolerancję i niekoniecznie ekonomiczny
liberalizm. Nacjonalizm wspólnoty państw nie lubi, kocha za to protekcjonizm i
stawia na swoistą wsobność niezależnie od tego, jak różne ma ona oblicza w
Ameryce Trumpa i w Polsce Kaczyńskiego.
Internacjonalizm był ostatnio w defensywie.
Unia Europejska coraz częściej była uznawana raczej za źródło problemów niż rozwiązań.
Konsensus zaś traktowano coraz bardziej jak parawan dla dominacji Niemiec. Tu
niemal jednym głosem mówili Le Pen i Kaczyński. Liderka Frontu Narodowego
nazywała prezydenta Hollande’a namiestnikiem Berlina na
prowincję Francja. Lider PiS z kolei w przerwach między niezbyt udanymi
randkami z kanclerz Merkel z lubością oddawał się antyniemieckim tyradom.
Paradoks polegał na tym, że Merkel i Niemcom przypisywano rolę,
której nie chciała odgrywać ani ona, ani Niemcy - i to wbrew sugestiom z wielu
stron, że to Merkel ma być głównym obrońcą liberalnej demokracji na świecie.
Internacjonalizm był w odwrocie, bo nie
potrafił - i, prawdę mówiąc, wciąż nie potrafi - znaleźć recepty na skutki globalizacji.
Podupadająca klasa głównie białych pracowników fizycznych z wielkich ośrodków
przemysłowych uznała, że
prezydentura Clinton byłaby
przepisem na ich dalszą degradację. Podobnie uważali Francuzi, którzy w
pierwszej turze wyborów głosowali na Le Pen i Melenchona. Tylko różnica w
prawie wyborczym i sprzeciw republikańskiej Francji wobec nacjonalizmu i
islamofobii Le Pen sprawiły, że 40 procent wyborców w Ameryce przyniosło
polityczną rewolucję, a we Francji nie (podejmuję tu ryzyko i przyjmuję wygraną
Macrona). To jednak wciąż 40 procent obywateli, którzy uznali, że zburzenie
politycznego porządku jest ryzykiem mniejszym niż jego trwanie.
W debatach prezydenckich pani Le Pen wypadła
fatalnie, niemal tak źle jak Trump w debatach amerykańskich. Za
obojgiem stała jednak autentyczna i powszechna społeczna emocja, która miała
spore szanse, by liberalną demokrację podważyć albo i unicestwić jednocześnie
w Ameryce i we Francji. Owa emocja, o czym świadczą i niesłabnące poparcie dla
Trumpa w USA, i wyborczy wynik Le Pen, może być bardzo trwała. A we Francji, w
razie porażki prezydentury Macrona, może naprawdę eksplodować. Dla liberalnej
demokracji rządy Macrona będą więc jeszcze trudniejszym testem niż same
wybory. Kto wie, może będą jej ostatnią szansą.
Co z tego, że nacjonalizm nie oferuje
żadnych sensownych rozwiązań, a w praktyce ma wymiar raczej rujnujący niż
reformatorski. Potrafi na tyle skutecznie zagospodarować emocje, by móc
liberalno-demokratyczny porządek zakwestionować, jak w Ameryce, albo
zniszczyć, jak w Polsce. Niszczycielska siła nie musi być
racjonalna. Z założenia jest irracjonalna, co nie czyni jej mniej efektywną.
Przed patriotami i jednocześnie demokratami
w Europie, we Francji, ale i w Polsce stoi olbrzymie wyzwanie. Wygranie
wyborów to tylko wstęp. Jedynym lekarstwem są sukcesy w rządzeniu. Francuzi
uznali, że szansę powinien dostać systemowy antysystemowiec. Nad Wisłą
najbardziej realną alternatywą dla nieszczęsnego PiS wydaje się dziś wariant
PO-Tusk. Pytanie, czy jego skuteczność w realnym rządzeniu w epoce
popisowskiej dorównywałaby ewentualnej wyborczej skuteczności. Bo jeśli nie,
alternatywą będzie albo recydywa PiS-owskiego populizmu, albo antysystemowość
raczej spod znaku Kukiza niż Macrona.
Tomasz Lis
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz