Dopóki Platforma była
słaba, wyśmiewano się z niej. Kiedy się wzmocniła w sondażach, jest atakowana
ze wszystkich stron bardziej niż PiS. Zaczyna powracać atmosfera z 2015 r., w
której Kaczyński dostał na tacy pełnię władzy.
Podczas jednej z
dyskusji w TVN24 o wyborach we Francji działaczka Partii Razem Julia Zimmermann
stwierdziła - wyraźnie w tonie troski i przestrogi - że jeśli teraz wygra Macron, to za pięć lat na pewno zwycięży Le Pen. Dodajmy, że była
to już druga tura i do wyboru oprócz Macrona była Le Pen. To osobliwe
rozumowanie jest stosowane także na użytek krajowej polityki. Marek Beylin, publicysta „Gazety Wyborczej”, napisał niedawno, że jeśli
za dwa i pół roku z PiS wygra PO, to w następnych wyborach znowu zwycięży PiS.
Jak należało rozumieć, z tego powodu zwycięstwo Platformy jest niepożądane.
Zwyżka sondażowa partii
Schetyny, po krótkim okresie zadowolenia z „dokopania" Kaczyńskiemu,
sprowokowała falę żalów i wątpliwości. Całkiem
poważni komentatorzy wygłaszają dziwne tezy: że to źle, iż Platformie wzrosło,
bo teraz spadnie, że wzrosło niesłusznie, bo PO „nic nie robi”, a pomógł jej
Tusk (notabene współtwórca i wieloletni lider tej formacji). Bo jeśli nawet PO
wygra z PiS, to będzie brzydkie zwycięstwo, nie o takie chodziło, a generalnie opozycja jest niegotowa na
władzę, dlatego musi jeszcze porządzić PiS.
Słychać, że „wraca PO-PiS” i że te dwie partie różni już tylko styl; że
Schetyna włożył maskę Kaczyńskiego. Platforma według różnych postulatów powinna
być bardziej liberalna gospodarczo i jednocześnie
mniej liberalna, ma rozszerzyć 500 plus, ale też zawęzić, wprowadzić euro, ale
też zgrabnie nie wprowadzać, ma być lewicą, prawicą i centrum. Jest namawiana
do zadeklarowania, że po ponownym objęciu władzy znowu podwyższy wiek emerytalny,
mimo że to właśnie od tej reformy kilka lat temu zaczęło się gwałtowne
załamanie jej notowań, które w konsekwencji doprowadziło do klęski w 2015 r. i
rządów PiS. Schetynie zarzuca się, że patrzy na sondaże i prowadzi „mało ambitną
politykę”. W istocie sufluje się mu, aby poniósł szlachetną, elegancką i
ambitną porażkę, bo tak będzie przynajmniej uczciwie. A potem wszyscy będą się
już mogli znowu zająć narzekaniem na to, że „PiS dewastuje demokrację”.
To partia Kaczyńskiego zawsze miała swoją osobliwą logikę, odległą od
tej klasycznej, ale teraz także przeciwna strona tworzy dziwne myślowe
konstrukcje. Część antyPiS głosi taki pogląd: co nam z ewentualnego zwycięstwa
Platformy w 2019 r., skoro nadal nie będzie związków jednopłciowych,
liberalizacji prawa aborcyjnego ani przyjęcia muzułmańskich uchodźców?
Jednak przez ostatnie kilkanaście miesięcy protesty antypisowskich
środowisk były organizowane nie dlatego, że PiS nie przyjmuje imigrantów, że
nie chce aborcji na życzenie czy nie dopuszcza do legalizacji związków
homoseksualnych. Masowe manifestacje dotyczyły destrukcji przez PiS Trybunału
Konstytucyjnego, prokuratury, sądownictwa, szkolnictwa, służby zdrowia, mediów
publicznych, a także radykalnego zwiększenia inwigilacji obywateli, możliwości
zaostrzenia istniejących przepisów aborcyjnych itd. Czyli gwałtownie nie
zgadzano się, aby PiS niszczyło właśnie „to, co było”. Teraz jednak „to, co
było”, czyli przywrócenie liberalnej demokracji, w obronie której setki
tysięcy ludzi wychodziły na ulice, wydaje się marnym, „mało ambitnym” programem
minimum, którym nie warto się zajmować.
Występują tu jakieś zasadnicze deficyty logiczne. Warto zatem, w formie
ćwiczenia umysłowego, odpowiedzieć sobie na choćby kilka pytań. Czy łatwiej
będzie zachować istniejące przepisy aborcyjne i ewentualnie myśleć w
perspektywie o ich złagodzeniu przy Platformie czy przy PiS, które wciąż
zastanawia się, jak wprowadzić zakaz aborcji, a tylko boi się masowego
protestu kobiet? Czy in
vitro będzie bardziej dostępne przy PO, która
rozpoczęła jego finansowanie z budżetu państwa, czy przy PiS, które je cofnęło?
I dalej. Czy tabletka antykoncepcji awaryjnej bez recepty szybciej
powróci przy Platformie, która wprowadziła to rozwiązanie, czy przy PiS, które
je cofa? Czy prościej o uchodźcach rozmawiać ze zdecydowanie prounijną partią
Schetyny, która nie demonstruje tu ksenofobicznego oporu - a może kluczyć w
tej sprawie z powodów taktycznych - czy z ideologicznie antyimigranckim PiS? O
niezależną prokuraturę łatwiej będzie przy partii, która oddzieliła funkcję
prokuratora generalnego od ministra sprawiedliwości, czy przy ugrupowaniu,
które ponownie połączyło te stanowiska? Czy niezawisłość sędziów będzie
pewniej sza przy partii, która nigdy jej nie kwestionowała, czy przy Ziobrze,
który chce politycznego nadzoru nad sędziami? PO, co prawda po długim czasie i
w bólach, ale ratyfikowała konwencję antyprzemocową, a PiS jest niezmiennie jej
zaprzysięgłym wrogiem. I tak dalej.
Nie chodzi tu bynajmniej o obronę Platformy - na miejscu lidera
opozycji mogłaby być równie dobrze Nowoczesna, PSL czy lewica, jeśli tylko
byłyby równie skuteczne w zdobywaniu poparcia - ale
o konsekwencję i poprawność rozumowania. Gdyby istniała inna porządna chadecja
czy socjaldemokracja (czy cokolwiek cywilizowanego), to te formacje stanęłyby
na czele antypisowego frontu. Ale ich nie ma. Na razie widać lansowanie Roberta
Biedronia, który będzie zaciekle walczył nie z PiS oczywiście, ale z Donaldem
Tuskiem, co już się pokazało w sondażach: Tuskowi spadło na rzecz Biedronia, a
Duda zachowuje swoje i już żaden rywal go nie przeskakuje. Jeśli Biedroń
wystartuje najpierw na prezydenta Warszawy, a takie przewidywania się
pojawiają, to podzieli głosy z kandydatem PO, a wygrać może - zwłaszcza kiedy
PiS zlikwiduje drugą turę wyborów - „metropolita” Jacek Sasin albo Patryk Jaki.
Wsłuchując się w rozmaite głosy, można wysnuć wniosek, że idealna
struktura opozycji byłaby mniej więcej taka: PO jakieś zejściowe 10 proc.,
Nowoczesna około 12, a
Partia Razem, powiedzmy, 20 proc. Taka opozycja byłaby estetyczna, słuszna i
postępowa. Zwycięstwo takiej ładnej koalicji nad PiS byłoby moralne,
niecyniczne i zgodne z wartościami. Problem w tym, że realna polityka nie chce
się dostosować do takich marzeń.
Platforma zbiera baty za swoją niewyrazistość, ponieważ próbuje łączyć
- zgoda, że czasami irytująco niespójnie i nieudolnie - choćby jakieś bardzo umiarkowanie progresywne rozwiązania z
realnymi poglądami społeczeństwa, także swojego twardego elektoratu. PiS
wykryło tradycyjnego prawicowca-katolika, Platforma chce zlokalizować
przeciętnego centrystę, nie francuskiego czy niemieckiego, ale polskiego. Macron mógł się oprzeć we Francji na tradycyjnie silnej
liberalnej klasie mieszczańskiej, Merkel jest faworytką nadchodzących
wyborów, mimo że wpuściła do kraju milion uchodźców. To się nie mieści w
głowie, ponieważ polska specyfika jest inna. Powstały liberalne przyczółki dające
złudzenie, że tak myśli cała Polska, jednak milionowe tabory nadciągają powoli.
Politycy pracują nie z idealnym elektoratem, wyrównanym w skali europejskiej,
ale z lokalnym, rzeczywistym, a polityczne centrum w każdym kraju jest w innym
miejscu.
W 2019 r. odbędzie się walka opozycji z PiS o ok. 10 proc.
wyborców, bo zawsze o nich idzie bój,
jako tych, którzy się dokładają do gwarantowanego elektoratu albo od niego
odpadają, idąc do konkurentów. Z dużym prawdopodobieństwem, jak pokazuje
praktyka, nie będą to lewicowi progresiści, ale niekonsekwentny, średnio
politycznie zorientowany elektorat, który do końca będzie się zastanawiał, czy
bardziej obawia się Macierewicza czy ośmiorniczek. Decydująca „gra o wszystko”
toczy się o osiągnięcie poziomu poparcia wyraźnie ponad 40 proc. Tyle musi
mieć opozycja, aby podjąć równą walkę z PiS, wzmocnionym przez Kukiza, który
wciąż ma swoje żelazne ok. 10 proc. Ponadto trzon notowań opozycji musi być w
rękach jednej partii. Jeśli po stronie narodowej prawicy jest hegemon, to po
przeciwnej stronie też taki musi być. Z tym się nie da dyskutować, bo tak głosi
ordynacja wyborcza do Sejmu - silny dostaje wysoką premię.
Dlatego proponowanie 30-proc.
Platformie, aby przejęła poglądy 3-proc. ugrupowań, jest nieracjonalne.
Rachunek jest prosty: jeśli tylko 22 proc. Polaków zgadza się na przyjęcie
uchodźców (CBOS), a do pokonania Kaczyńskiego trzeba mieć ok. 45 proc., to
jest pytanie, kto dostarczy brakujących ponad 20 proc.? Zandberg, Petru,
Czarzasty?
Pisaliśmy niedawno, że pojawiły się sygnały, iż do antyPiS wraca
polityczne myślenie, świadomość hierarchii celów, zrozumienie dla taktycznych
wymogów. Ale sondażowa zwyżka Platformy spowodowała nagle jakąś cofkę. Ujawniły
się animozje i resentymenty. Żąda się od Schetyny, aby się nie szarogęsił i nie
wywyższał. Może ma poparcie w sondażach, ale mu się to nie należy, nie ma
racji, nie zasługuje na ten sukces. Jest wyrobnikiem, który dookoła ma politycznych
artystów, społecznych wrażliwców, postępowców, ludzi z celami i wizjami. Tyle
że z marnymi notowaniami.
Polityka jest nieubłagana.
Dopóki Czarny Protest nie stworzy ugrupowania i nie pojawi się w sondażach,
nie będzie miał wyborczego znaczenia, tak jak KOD. Jeśli pouczająca wszystkich Partia Razem nie zdobędzie
poparcia choć jednego żywego robotnika i nie uzyska przynajmniej 10 proc. w
badaniach opinii, będzie marginalnym folklorem. Nikt partiom i ruchom nie broni
wychowywać wyborców, nakłaniać ich do swoich koncepcji (Nowoczesna właśnie
zaproponowała kilka rozwiązań na kontrze do poglądów większości). Ale nie widać
racjonalnego powodu, aby jedne partie lansowały programy innych. Zmiana
mentalności polskich wyborców w stronę mainstreamowego zachodniego liberalizmu
to zadanie na pokolenie, a antyPiS, jak należy rozumieć, zamierza pokonać
obecną władzę już za dwa i pół roku. Im dłużej PiS będzie rządziło (np. kolejną
kadencję), tym być może dłużej się będzie kompromitowało, ale też równie długo
będzie sobie hodowało własnych wyborców (nowe osiem roczników), korzystając ze
wszystkich instrumentów państwa. Potem może być jeszcze trudniej je pokonać.
Zaawansowana polityka jest sztuką wprowadzania pożądanych wartości w
realnych okolicznościach, zastępowania rozwiązań złych choć nieco
korzystniejszymi w nadziei, że potem zrobi się to jeszcze lepiej. W polskich
warunkach zwycięstwo opozycji nie musi się wiązać z przejęciem celów i metod
populistów z PiS, bo populizm polega na aktywnym, świadomym pobudzaniu lęków i
uprzedzeń, na ideologicznym kreowaniu zagrożeń. Opozycja przecież tego nie
robi. Jednak polityczna odpowiedź antyPiS, który chce wygrać z PiS w 2019 r.,
nie uniknie wzięcia pod uwagę zasięgu populistycznej infekcji, spustoszenia,
jakie już się dokonało, i związanych z tym poglądów społeczeństwa. Oczywiście
jest tu jakaś granica przyzwoitości, wiarygodności, nawet honoru, i to liderzy
opozycyjni muszą brać pod uwagę, ale nie można od nich wymagać, aby zechcieli
przegrać.
Chodzi więc o amortyzowanie toksycznych przekonań i stereotypów,
wprowadzanie łagodniejszych wersji na zasadzie: krok do przodu, pół kroku w
tył. W nadziei, że znajdą się tacy, którzy co prawda nie chcą uchodźców, ale
zarazem nie podoba im się to, co PiS zrobiło z Trybunałem Konstytucyjnym.
Którzy nie dadzą sobie odebrać 500 plus i niższego wieku emerytalnego, ale
oburza ich Misiewicz i Berczyński. Są patriotycznie nastawieni, ale zarazem
zmęczeni Smoleńskiem. Są katolikami, ale nie w wersji Rydzyka. Współczesna
polityka jest coraz mniej integralna, składa się z setek puzzli, które
układają się w nieoczekiwane kompozycje. Nic się
z niczym nie łączy, a zarazem wszystko ze wszystkim. Siły polityczne, które
tego nie rozumieją, skazane są na wymarcie.
Nie jest to żaden cynizm, bo ten zakłada brak wiary w jakiekolwiek
wartości. A tu chodzi o ratowanie, centymetr po centymetrze, demokratycznego
systemu, nawet czasowym kosztem programowych szczegółów. W ocalonym, choćby
niedoskonałym, systemie państwa prawa jest możliwa dalsza wolna debata i
szukanie rozwiązań. W perfekcyjnym systemie autorytarnym - już nie. Opozycja i jej elektorat nigdy nie wygrają z PiS,
jeśli nie będą przebiegli jak szachista i wyzbyci tej niesłychanej naiwności,
która spowodowała klęskę w 2015 r. Przypomnijmy: „obciachowy Komor”, „skończony
Tusk”, „śmieszna Kopacz”, a wobec drugiej strony: „młody, rzutki Duda, który przywraca
nadzieję”, „przestańcie już straszyć tym PiS, bo to nudne”. To była chyba
najbardziej żałosna w swojej autodestrukcji kampania w dziejach III Rp.
To prawda, że taktyczne przybliżenie się PO w niektórych punktach do
pisowskiego populizmu w odbiorze publicznym jakoś zaciera różnice, rozmazuje
istotę zasadniczego sporu, który trawi Polskę. Niby jasne jest, że obrona
demokracji liberalnej i państwa prawnego stanowi tę zasadniczą rubież
oddzielającą od PiS, ale w gąszczu codziennej polityki, w chaosie faktów, decyzji,
person te nadrzędne wartości mają skłonność do zanikania. Sprawność opozycji
musi zatem przejawiać się w tej bardziej przyziemnej polityce, a Platforma
powinna pokazać, dlaczego to ona właśnie ma być tą największą siłą opozycyjną.
I że potrafi unieść odpowiedzialność za politykę bieżącą, dla której egzaminem
będą nadchodzące wybory. Oraz za politykę dalekosiężną, dla której egzaminem
będzie obrona i wzmocnienie państwa prawnego, czyli właśnie owe wartości.
Po stronie Platformy, ale i całej opozycji, widać
konieczność znalezienia własnego stylu i języka, dobrej proporcji między słuchaniem ludzi a nakłonieniem
ich do słuchania. I zmuszenia rządzących do tłumaczenia się za wszystkie błędy,
afery i ekscesy. To oni mają bez przerwy odpowiadać na pytania, tyle tylko, że
trzeba je umieć postawić. A tego jakoś nie potrafi dzisiaj dobrze robić choćby
powołany przez Platformę gabinet cieni, który nie umie wyjść z cienia. Partii
Kaczyńskiego udaje się zmieniać poglądy Polaków (stąd znaczny wzrost postaw
antyimigranckich czy niechęć do waluty euro), może więc jest możliwe działanie
odwrotne. To też wyzwanie dla przeciwników PiS: jak propagować swoje wartości
tak zręcznie i godnie, aby zachowując swoją tożsamość, nie odebrać sobie szans
na zwycięstwo w 2019 r.
Partia Kaczyńskiego jest dla opozycji wciąż bardzo trudnym przeciwnikiem
i wbrew pozorom nie traci formy. Reakcja marketingowców PiS na wzrost notowań
PO w rodzaju czterech pytań rzecznik Mazurek do Schetyny pokazuje, że w sztabie
przy Nowo - grodzkiej są wciąż wielkie rezerwy. Znowu udało się władzy napuścić
opozycję na samą siebie. W dodatku duża część opozycyjnych środowisk nadal
zdaje się nie rozumieć, o jak wysoką stawkę toczy się walka. Że jest to
bezlitosny konflikt polityczny, ideologiczny i kulturowy, z którego istnienia i
znaczenia elektorat PiS - jak wynika z badań, ten mniej wykształcony - akurat
zdaje sobie doskonale sprawę. Z pojęciem istoty tego sporu paradoksalnie
większe problemy mają wykształcone liberalne elity i wielkomiejscy wyborcy.
Oni zawsze znajdą w sobie poświęcenie, aby ładnie przegrać, a przedtem się
pokłócić. Jeśli się umysłowo nie ogarną, to czeka ich w najbliższych latach
wiele efektownych moralnych zwycięstw, z których wcześniej - kiedy chodziło o
PiS - tak się śmiali.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz