Jaka to melodia?
Głośne
w ostatnich dniach utyskiwania na ideologiczną amorficzność Platformy
Obywatelskiej są zrozumiałe, ale pozbawione sensu. Amorficzność jest bowiem
jej naturą. PO może zdobyć władzę, ale na pewno nie narzuci polskiej polityce
nowego języka i nowego tonu.
Platforma rzeczywiście często sprawia
wrażenie soft-PiS, oferującego „PiS minus wypaczenia”. Nic nowego. Tak było
także dekadę temu. Swój tytuł do władzy PO uzasadniała sprzeciwem wobec
ekscesów PiS-owskich rządów i lepszymi kadrami, a nie jakimś rewolucyjnym, a
choćby odważnym projektem programowym. Dzięki autodestrukcji PiS i klęsce
Jarosława Kaczyńskiego w debacie z Donaldem Tuskiem to wystarczyło. Boiskowe
kunktatorstwo bywa miarą inteligencji i tak jest określane za każdym razem, gdy
drużyna wygrywa. Jednak gdy stosując taką taktykę, mecz przegrywa, pragmatyzm
nazywany jest zgubnym oportunizmem i błędną zachowawczością.
W ciągu dekady PiS nie zmieniło
swej natury. Uzyskanie przez tę partię samodzielnej większości pozwoliło tylko
ujawnić tę naturę w całej okazałości. Nie zmieniła natury także Platforma. Pozbawiona charyzmy i wdzięku
Tuska oraz jego strzeleckich umiejętności, przy Schetynie, który na boisku jest
pomocnikiem bez niekonwencjonalnych zagrań, też gra to, co grać umie. Co jest
oczywistością - mecz nie jest momentem na testowanie nowych zwodów i niebanalnych
rozwiązań taktycznych.
Nie karciłbym więc Platformy za to, że jest,
jaka jest, bo w tym jej wcieleniu inna być nie może. Zastanawiałbym się raczej,
czy przy takiej władzy i w takiej epoce politycznej to wcielenie może zapewnić
głównej partii opozycyjnej wygraną. Największy hokeista w historii, Wayne Gretzky, zapytany kiedyś, czym różni się hokeista dobry od wybitnego,
odpowiedział krótko: dobry jedzie tam, gdzie krążek jest, a wybitny tam, gdzie
krążek będzie. Schetyna i jego Platforma jadą tam, gdzie krążek jest. A czasem,
niestety, tam, gdzie był wcześniej. Jest PO trochę jak opisany w „Mistrzu i
Małgorzacie” „jesiotr drugiej świeżości”. Świeżość zaś - jak pisał Bułhakow -
„jest jedna, pierwsza, a zarazem ostatnia”.
Platforma Schetyny gra więc tak jak dekadę
temu Platforma Tuska. Ma jednak trzy problemy. Nie ma Tuska, ma za to bagaż
ośmioletnich rządów i władzę dysponującą instrumentami, jakich PiS dekadę temu
nie miało. I jeszcze jedno: Platforma, od tylu lat zakleszczona w wojnie z
PiS, jest ze swym oponentem w nieprzezwyciężalnym mentalnym uścisku. Widzimy
więc te same kostiumy, te same chwyty i tę
samą grę znanymi kartami. Problem w tym, że w naszej polityce dominuje dziś
język populizmu. Platforma zaś, nie mogąc znaleźć i zaproponować innego, siłą
rzeczy w pułapkę populizmu wpada. Stąd wygibasy w odpowiedzi na pytania
o uchodźców czy podwyższenie wieku emerytalnego.
Przewodniczący Schetyna z łatwością mógłby
tu nam zaserwować całkiem mocne argumenty polemiczne. Platforma zapłaciła za
podwyższenie wieku emerytalnego i za zgodę na przyjęcie uchodźców, a ponieważ
zdecydowana większość elektoratu nie chce zmiany wieku emerytalnego, a jeszcze
większa większość nie chce żadnych uchodźców, pole gry jest zawężone - nikt,
kto chce zdobyć władzę, nie może iść na zderzenie ze ścianą. Schetyna kłania
się więc po prostu politycznemu ultrarealizmowi. Pytanie tylko, czy ów
ultrarealizm w epoce Macrona nie jest krótkowzrocznością. Może i jest, ale w
naturze Platformy są i będą raczej wygibasy i salta niż pójście pod prąd.
Racje Schetyny można by tu jeszcze wzmocnić.
Jęki z powodu duopolu PiS-PO wydobywają się z okolic, gdzie stacjonują
polityczni słabeusze, którzy owego duopolu nie są w stanie rozbić. Kukiz, który
udaje antysystemowego, będąc przystawką PiS; Nowoczesna, ale tylko w okresach,
gdy w sondażach jest za Platformą, i lewica w swych różnych, na
razie nieudanych postaciach. Macron? Polska nie jest Francją, może Polacy na żadnego Macrona
apetytu nie mają, bo wolą melodie, które już słyszeli.
Platforma ani dziś, ani jutro nie porwie
mas. Może nawet chce, ale nie umie i raczej się nie nauczy. Pytanie, czy bez jakiegoś
powszechnego zrywu, bez prawdziwej fali, choćby takiej, jaka pojawiła się
niespodziewanie tuż przed wyborami w 2007 r., PiS rzeczywiście może być
pokonane i pozbawione władzy. Szczerze wątpię. Ale być może rację ma Schetyna,
który zdaje się liczyć, że sprawę załatwi za niego PiS, popełniając
definitywne seppuku.
Jeśli ma rację, za trzy lata będzie premierem.
Jeśli nie, będzie byłym przewodniczącym PO.
PiS ani PO przez dwa i pół roku się nie
zmienią. Pytanie, czy zmienią się oczekiwania społeczeństwa. I czy mogą się
zmienić, jeśli nie znajdzie się ktoś, kto zagra nową melodię, która szybko
wpadnie w ucho.
Tomasz Lis
Zawiadomienie
Minister
obrony narodowej Antoni Macierewicz złożył oficjalne zawiadomienie o „podejrzeniu
popełnienia przestępstwa przez posłów PO polegającego na złożeniu fałszywego
zawiadomienia o przestępstwie przekroczenia przez MON uprawnień, które miało
rzekomo polegać na ujawnieniu informacji niejawnych osobom nieuprawnionym”.
Jest to reakcja na to, że dwa dni wcześniej
posłowie Platformy zawiadomili prokuraturę o możliwości popełnienia
przestępstwa w związku z przetargiem na śmigłowce dla wojska. Chodzi o dostęp
do dokumentacji byłego przewodniczącego podkomisji smoleńskiej Wacława
Berczyńskiego, jego zastępcy Kazimierza Nowaczyka i Bartłomieja Misiewicza.
Bardzo się cieszę, więcej, jestem dumny ze
stanowczej i patriotycznej reakcji ministra Macierewicza. Tylko osobniki
odurzone smrodem białych róż, znanego symbolu satanistów, komunistów i złodziei,
mogły się uciec do tej ohydnej antypolskiej prowokacji, która ucieszy określone
kręgi i wiadome grupy, a konkretnie rewanżystów w Berlinie i tych wszystkich z
Paryża, przez których nie wygrała koleżanka ministra Waszczykowskiego, co jest
rażącym naruszeniem demokracji, a w zasadzie fałszerstwem i nasza władza ma na
to ekspertyzy.
Dla każdego myślącego Polaka oczywiste zaś
jest, że Antoni Macierewicz nie ujawniał nielegalnie informacji niejawnych,
gdyż po pierwsze, były one dla niego jawne.
Po drugie, Wacław Berczyński wykończył
caracale, więc miał prawo zobaczyć, co wykończył i dlaczego.
Po trzecie, nie miał nic wspólnego z
caracalami i sugerowanie, że coś wykończył albo zobaczył, jest przemysłem
pogardy, nienawiści i białych róż.
Po czwarte, to były dokumenty tak stare, jak
te drzewa, co trzeba wyciąć, żeby Polska wstała z kolan.
Po piąte, to już wstała z kolan, no więc
wracając do po czwarte, to stareńkie papiery były, a przecież nikomu nie
przeszkadza, że ktoś sobie czyta dokumenty z czasów budowy Gdyni.
Po szóste, jakby mi kto do domu przywiózł 21
tys. stron dokumentów, to z ciekawości bym zajrzał, no bo co, kurczę blade, czytam nawet opakowania po czekoladach, a
te kwity od helikopterów chyba ciekawsze są.
Po siódme,to dr Berczyński jest wielkim
patriotą, doradzał Pentagonowi i NATO, wyjaśnił setki katastrof lotniczych, w
tym smoleńską, udowadniając, że wiązanka radioaktywnych parówek odpaliła bombę
termobaryczną, która wysadziła aluminiowy barak, a za takie zasługi naprawdę
może człowiek trochę poczytać tego, na co ma ochotę, zwłaszcza jeśli
zapobiegnie to przyszłemu przestępczemu użyciu radioaktywnych parówek.
Po ósme, pan Berczyński jest poczciwym, ale
mitomanem, który nie miał wpływu na nic i nigdzie, przyjechał sobie z USA, a że
jesteśmy gościnni, więc zaopiekowaliśmy się nim, daliśmy mu krzesło do
posiedzenia, a to krzesło, zupełny przypadek, stało w sali, gdzie zebrała się
komisja smoleńska, no i tak głupio było potem wypraszać człowieka, ale on nie
miał wpływu na nic, nawet na to, czy dosypie cukier do herbaty, czy nie, a
helikopter na oczy widział tylko w filmie „Helikopter w ogniu” i każdy, kto go
zna, wie, że i tak by nic nie zrozumiał z dokumentów, gdyby je nawet
przeczytał, co oczywiście byłoby zupełnie legalne i zrozumiałe, a do Paryża na
negocjacje w sprawie caracali zabrał się z
ministrem, bo to piękne miasto jest, a minister chciał się podzielić ze swym
gościem odrobiną radości i uprzykrzanie mu teraz przez to życia jest
barbarzyńską próbą karania za dobre serce.
Po dziewiąte, niech lewactwo gender skończy z tą obrzydliwą hipokryzją, bo co roku ubolewa,
że Polacy coraz mniej czytają, a jak się trafiło trzech, wszyscy fest patrioci,
czytelników, którzy z własnej woli sięgnęli po słowo drukowane, to nagle
lewactwo gender histeryzuje.
Po dziesiąte, to Suweren decyduje, kto co
może czytać, a Suweren zdecydował w wyborach i nie będzie totalnie opozycyjne
jaśniepaństwo mówić Suwerenowi, co jego najlepsi przedstawiciele mogą czytać, a
czego nie.
I wreszcie po jedenaste, jest oczywistą
oczywistością, że dr Berczyński nie wykończył caracali, bo nie miał z negocjacjami
nic wspólnego, pewnie nawet nie wiedział, że caracale istnieją, ba, mógł nie mieć świadomości, że jest taki kraj jak Francja,
ale gdyby - tak teoretyzując - jednak wykończył, to postąpiłby nad wyraz słusznie,
przewidując, że ten chory kraj zaprzepaści szansę na ozdrowienie i nie wybierze
Marine Le Pen, wspierając za to człowieka, który śmiał
skrytykować Prezesa.
Marcin Meller
Warsztat samochodowy
Piszę ten felieton, siedząc w
kantorku dla klientów w warsztacie samochodowym. Mam wolne dwie godziny, bo
tyle trwa naprawa hamulców. W pobliżu nie ma nic, gdzie można by pójść i czymś
się zająć. Peryferie miasta. Za szybą stacja benzynowa, mógłbym tam wpaść i
zjeść hot doga, pooglądać batony albo spraye do szyb, ale bez przesady, nie
przez dwie godziny. Siedzę i gapię się w telewizor. Na ekranie surrealistyczny
kanał, coś jakby Korea Północna, tylko prezenterzy bez kimon i mówią po polsku.
Opowiadają rzeczy, o których istnieniu nie miałem pojęcia.
Należę do klanu morderców. Zawodowych,
opłacanych, z białymi różami w zębach, ale spoko - zostanę zniszczony,
pokonany, a na moim grzbiecie stanie ten pomnik. Co tam jeden pomnik, dwa
pomniki! I wtedy Polska będzie wolna. Aha. Sięgam po komputer, bo akcja toczy
się wartko i wszystkiego mogę nie spamiętać. Stukam monosylabami, skrótami,
nazwiskami, bo nie ma czasu na pełne zdania: „Nitras, totalna opozycja, Błaszczak,
Karnowski, Sopot, bojkot, plecy Terleckiego, dobra zmiana, wolność i zdrajcy”.
Będę to musiał potem jakoś ułożyć, bo w rzeczywistości w tym tkwi sens, który
brzmi: „Polski Pjongjang bezustannie atakują wrogowie Polski z Polski, którzy
Polsce szkodzą, bo nie są Polakami, tymi Polakami, prawdziwymi Polakami, są
Polakami fałszywymi”. Uch.
Zapisuję frazę: „Mały żuje własny język,
jest źle”. Mała dygresja: zawsze mi imponowała tajemnica amerykańskich
stenotypistek sądowych. Naciskają trzy klawisze w dziwnej skrzynce i jest w tym
zawarta cała treść skomplikowanego zeznania seryjnego mordercy. Ja mam sto
klawiszy i nie nadążam za Błaszczakiem, a przecież mówi wolno jak E.T.,
podobnie cedzi słowa, jakby ich szukał w przepastnym słowniku - tyle że mimo
starań na końcu zawsze wynajduje te same: „nienawiść”, „pogarda”, „kto za tym
stoi”, „wrogowie”. Teraz pomaga mu pytanie suflerki: „Dlaczego ci ludzie chcą
zniszczyć nasz kraj?”. Ciarki. W odpowiedzi przebitka z ulicy, facet w żółtej
kamizeli, reprezentant kontr- manifestacji, mówi do grzecznego dziennikarza
kanału: „Spadaj pan” czy coś w tym stylu. Cham. Andrzej Saramonowicz wrzuci
potem na Facebooka skan pisma, jakie wręczała uczestnikom tej
kontrmanifestacji policja: „Wzywa się pana do osobistego stawiennictwa w sprawie
złośliwego przeszkadzania wykonywania aktu religijnego Kościoła
Rzymskokatolickiego tj. o czyn z art. 195 par 1 kk”. Notuję: „Jarosław
jest księdzem, a to o różach, to była homilia”.
Zbliżenie na twarz pani Małgorzaty
Wassermann. Nie przeszkadza mi, kiedy kopiuje prezesa i mówi „takom” zamiast
„taką”, to jest nawet na swój sposób sexy u dziewczyny
z Krakowa. Intryguje mnie sposób, w jaki przesłuchuje człowieka z wąsem. Z
uśmiechem dopytuje, czy jest w stanie ogarnąć więcej niż jedno pytanie, a kiedy
ten się zastanawia, dorzuca: „No widzę, że jest ciężko”. Notuję skrót: „O.J. Simpson”. Zawsze mi się wydawało, że w zeznaniach chodzi o
dotarcie do prawdy. W procesie O.J. Simpsona oskarżony taktycznie milczał, za
to świadkowie rozsiadali się wygodnie w fotelu za barierką i sędzia ich nie
ponaglał. Przecież chodzi o to, by sobie przypomnieli, pogmerali w zwojach,
odtworzyli detale sprzed lat. W Polsce pytania zaganiają świadka do narożnika.
Niech się wije. Polska szkoła.
Zatem teraz ta akcja z Wassermann mnie nie dziwi, jest nawet z gracją zagrana,
filmowo, widać, że dziewczyna jest w swoim żywiole. No i ławnik Suski, mój
idol intelektualny, mówi: „Niech pani dopisze, że to esemes od Tuska, he, he”. Notuję, że to budzi podziw u prezenterów kanału, który
oglądam.
Wyobraźnia to podstawowe zajęcie
artysty. Wykreować nieistniejący świat, opisać go, pokazać, zagrać lub
namalować w taki sposób, by widz uwierzył, że istnieje naprawdę. To tak
naprawdę wciskanie kitu. To zmyślanie historyjek, oferowanie złudzeń i miraży.
Tym się param jako artysta. Ale do tych tu nie mam lotu.
Notuję: „Schetyna nie ma wyobraźni. Petru
też jej nie ma. Kijowski - brak. Kaczyński funkcjonuje na pełnym odlocie,
trochę jak Charles Manson, trochę jak pastor Jim Jones, który swoją sektę
wywiózł do Gujany i tam kazał jej członkom wypić śmiertelny nektar. W tym jest
jakaś forma sztuki. Tusk - artyzmu brak, uważał wizje w polityce za zjawisko
wręcz niebezpieczne i nagle bum! - przeoczył powstanie w Polsce quasi-faszyzmu. Ale ten kanał telewizyjny - majstersztyk”. „Panie
Zbyszku, hamulce zrobione” - słyszę. Koniec filmu, wracam do realu.
Zbigniew Hołdys
Staw łokciowy
Trwają ruchy w
pałacu prezydenckim. Potężne głowy zastanawiają się, dlaczego odszedł minister Magierowski i dlaczego zgodził się na objęcie tego
frontu do niedawna jeszcze nieznany poseł, a dziś już minister Łapiński. Dał
się on poznać w walce wręcz, w wejściu na debatę telewizyjną, a potem jako
zwolennik nurtu politycznego zwanego zdrowym rozsądkiem, o co w jego
ugrupowaniu niełatwo. Nie wiem, jak nowy minister będzie prostował trudny
wizerunek naszego prezydenta, ale pewną ważną sprawę chciałem mu doradzić.
Chodzi o uruchomienie rąk prezydenta, zwłaszcza w sytuacjach, kiedy maszeruje
przed frontem oddziału czy kompanii honorowej.
Nie jest to łatwe,
ponieważ wiem, że prezydent dość często przechodzi przed frontem wspólnie z
ministrem Macierewiczem, chce się od niego odróżniać, podczas kiedy regulamin
musztry obowiązuje i jednego, i drugiego. Nie zastanawiam się nad brakami
ministra, którego sylwetka związana jest ze sportem, jaki uprawiał w młodości,
czyli skokami do wody z wieży. Minister ma sylwetkę wyprostowaną. Przeniósł to
z ostatniego elementu ewolucji, bo wiadomo, że jeśli skoczek się nie
wyprostuje, to wchodzi do wody z bryzgiem, a za to są punkty ujemne. Krótko mówiąc,
minister maszeruje tak, żeby nie było bryzgu. Możemy zapytać, co na to prezydent? Prezydent, mimo że nie był skoczkiem, też jest wyprostowany,
ale maszeruje bez rąk.
W regulaminach wojskowych punkt 25.
regulaminu musztry pod hasłem: krok defiladowy w sprawie rąk czytamy, cytuję:
„Ruchy rąk wykonuje się na przemian w następujący sposób: robiący wymach ręką
do przodu, zgina ją w łokciu i płynnie przenosi tak, aby mały palec dłoni
znalazł się na wysokości górnej krawędzi sprzączki pasa głównego. Dłoń ułożona
skośnie, palce złączone i wyprostowane, a krawędź kciuka skierowana w stronę
tułowia. Rękę przenosi się do tyłu najkrótszą drogą, do oporu w stawie
łokciowym i barkowym”. Moim zdaniem występują dwa problemy. Prezydent
defilując, nie ma pasa i musi sobie go
wyobrazić. Można do tego dojść, ćwicząc przed lustrem. Ale sedno tkwi w stawie łokciowym. Jeśli nie uruchomimy ręki
w stawie łokciowym, postąpimy wbrew regulaminowi. Warto się nad tym zastanowić.
Krzysztof Materna
Taka taktyka
Pytanie, jak w przyszłości rozliczyć PiS,
jakie wobec nadużyć tej ekipy zastosować prawo i jaką wymierzyć sprawiedliwość,
wydaje się, na ponad dwa lata przed wyborami, czysto teoretyczne i
przedwczesne. Ale sens tego pytania mniej dotyczy przyszłości niż
teraźniejszości. Rzecz w tym, aby ludzie władzy już dziś zdawali sobie sprawę,
że „spisane będą czyny i rozmowy'; że łamiąc prawo, narażą się w przyszłości na
odpowiedzialność, nie tylko polityczną i honorową, ale też urzędniczą, być
może karną i finansową; w najlepszym dla nich przypadku zapłacą stanowiskami.
Ewa Siedlecka (s. 21) zauważa, że w naszej tradycji politycznej nie było
obyczaju sądowego ścigania poprzedników, że kampanijne pogróżki na ogół
kończyły się niczym. Nawet ewidentne, zdawałoby się, ekscesy pierwszego rządu
PiS pozostały bez rozliczenia. Ale teraz może być inaczej, bo PiS nie tylko
coraz jawniej przekracza, nagina lub łamie prawo, ale też tworzy w tym celu
różne nadzwyczajne procedury, skraca kadencje, odmawia zaprzysiężenia,
rozwiązuje instytucje, odbiera wstecz emerytury, powołuje spec- komisje, nie
publikuje orzeczeń - słowem, szykuje narzędzia, które w przyszłości mogą być
łatwo użyte przeciw niemu. Demontując niewygodne dziś dla siebie ograniczniki
władzy państwowej, PiS pozbawia także własną ekipę ochrony. Prawdopodobnie
zakładając, że „oni'' nigdy nie posuną się tak daleko jak my.
Dotychczas to założenie zwykle się
sprawdzało. Zasada, że „nie można sięgać po metody i język PiS'' należy do
aksjologii polskich demokratów. Ten sam kłopot i to samo skrępowanie mają
wszystkie tradycyjne formacje polityczne zachodniego świata, borykające się na
swoim terenie z własnymi ugrupowaniami populistów i radykałów. Jak odpowiadać
na mowę agresji i bezpodstawnych oskarżeń czy jawnych kłamstw? Czy racjonalność
i odpowiedzialność są jeszcze w polityce atutem czy już tylko obciążeniem? Czy
i jakimi metodami można ograniczyć negatywne skutki globalizacji i wędrówki
ludów? Mówi się, że w tych krajach, gdzie udało się „powstrzymać pochód
populizmu", tak jak ostatnio we Francji, stało się tak dzięki „populizacji''
centrum, przechwycenia przez polityków głównego nurtu wielu diagnoz, emocji,
wyrażeń, argumentów używanych przez ugrupowania „antysystemowe" Jak pisze Sławomir
Sierakowski , na groźny nawrót nacjonalizmów odpowiedzią staje się „populizm
oświecony'' a la
Macron. Faktycznie, nowy prezydent Francji wykazał dużą sprawność,
opakowując dość tradycyjny zestaw republikańskich i europejskich wartości w
retoryczne sreberka. W Polsce taką próbę „macronizacji'' przeprowadziła
ostatnio Platforma Obywatelska.
Powiedzmy od razu, że technicznie próba
była niezbyt udana. W ogóle nie wiadomo, dlaczego PO zgodziła się nagle
odpowiadać na zadane przez PiS pytania o to, czy zamierza utrzymać (gdyby kiedykolwiek
wygrała wybory) 500 plus, obniżony wiek emerytalny, zwłaszcza zasadę
nieprzyjmowania uchodźców? PO mogła zadać PiS swoje dokuczliwe pytania (np. o
MON, referendum edukacyjne, TVP czy sądownictwo) albo chociaż upierać się przy
debacie ekspertów. Wyszło głupio, bo Platforma, jakby pod przymusem,
potwierdziła, że nie naruszy filarów „populistycznej'' polityki PiS. Dostało
się za to PO okropnie od antypisowskich demokratów. Właściwie nikt chyba
publicznie nie bronił kierownictwa partii. Schetyna i koledzy zostali oskarżeni
o tandeciarstwo i hipokryzję, bezsensowne kokietowanie wyborców PiS. Wiadomo,
że PO, dokonując aktu częściowej pisyzacji, miała, w intencji, odebrać
retoryczną broń używaną do stałego ostrzału własnych pozycji. Ale jednocześnie
był to, zgoda, publiczny dowód triumfu taktyki nad strategią. PO pozwoliła się
domyślać, co sądzi o polskich wyborcach, a nawet o własnym elektoracie i o
samej sobie. Partia nie wierzy w to, że miałaby siłę i energię, aby pójść pod
prąd obecnym sondażom i emocjom, narzucić jakieś własne priorytety, przekonania.
PO względem PiS cofa się znacznie dalej niż Macron w starciu z Le Pen.
Taktycznie przyjęcie postawy defensywnej i liczenie na błędy przeciwnika może
być słuszne, może nawet ułatwić najbliższe wyborcze zwycięstwo i rozliczenie
PiS. Ale, ku rozczarowaniu zwłaszcza lewicowych środowisk, nie neutralizuje
ryzyka recydywy pisopodobnej formacji.
Profesor Wiktor Osiatyński, którego z
wielkim poczuciem straty właśnie pożegnaliśmy, w książce wydanej jeszcze w 2004
r., a więc przed pierwszymi rządami PiS i u progu naszego wejścia do Unii
(„Rzeczpospolita obywateli"), przepowiadał, że ze względu na brak tradycji
demokratycznych i zakorzenionej kultury prawnej oraz błędy i zaniechania
transformacji, grozi nam „autorytarna demokracja'; przejęcie państwa jako łupu
przez „cwaniaków lub psychopatów'' powołujących się na „mandat wyborczy i wolę
ludu' Wiktor uważał, że przed takim scenariuszem możemy obronić się tylko sami
jako społeczeństwo, „wspólnota ludzi połączonych więziami instytucji, organizacji,
ideałów i postaw' Że nie powinniśmy nazbyt wiele oczekiwać od partii i
polityków. To nie była szlachetna naiwność, raczej przeciwnie - gorzki
realizm. Prof. Osiatyński pisał, jak tworzyć organizacje monitorujące działania
władzy, biura pomocy prawnej dla obywateli, jak wygnać partie z samorządów
terytorialnych, tworzyć etyczne kodeksy zawodowe, wzywał „niezależny polski
biznes'' do wspierania akcji i organizacji społecznych. Na pogrzebie Wiktora,
wśród setek zgromadzonych, nie było żadnych przedstawicieli obecnej władzy. To,
jak wszystko, co małe i paskudne w tej partii, całkowicie zrozumiałe. Ale byli
przedstawiciele partii, która u zarania nazwała się Platformą Obywatelską.
Dobrze, żeby przypomnieli sobie, po co się tak nazwali. Bo taktyka polityczna
jest ważna i nie może być ignorowana, ale prawdziwe zwycięstwo nad PiS musi
być zakorzenione w postawach, przekonaniach i czynach większości obywateli.
Wypełnianie testamentu Osiatyńskiego byłoby największą karą dla PiS.
Jerzy Baczyński
Cała Polska czyta dorosłym
Na „Polskę Ludową” rzuciłem się wygłodzony
i pożarłem ją jednym tchem.
Spieszę uspokoić rejonowy komisariat policji historycznej:
nie chodzi o Polskę Ludową jako o państwo (w którym przeżyłem zarówno gorzkie
rozczarowania, jak i słodkie chwile), tylko o książkę pod tym tytułem. „Polska
Ludowa” (wyd. Iskry). To koncert na cztery ręce w wykonaniu duetu Karol
Modzelewski-Andrzej Werblan, pod dyskretną batutą Roberta Walenciaka. Dwóch
historyków i polityków, niezwykle zaangażowanych w historię powojennej Polski,
ale po przeciwnych stronach. Werblan - jeden z budowniczych systemu
komunistycznego, członek najwyższych władz partyjnych oraz państwowych, dziś
już człowiek w latach, ale o imponującej pamięci i żywotności intelektualnej.
Modzelewski - wybitny historyk - mediewista i działacz opozycji (9 lat w
więzieniach PRL!).
Jest to książka o
Polsce mojego pokolenia. Prof. Modzelewskiego poznałem na Uniwersytecie
Warszawskim w gorących dniach Października ’56, po czym nasze drogi się
rozeszły, zaś prof. Werblana w trakcie pracy w POLITYCE, kiedy nie raz przyszło
mu uczestniczyć w naszych targach z władzą. Modzelewski należał do nielicznych,
którzy ratowali honor naszego pokolenia. Był wzorem, który mało kto miał
odwagę naśladować, więc dla wielu z nas był wyrzutem sumienia. To postać
formatu prezydenckiego. Z takiego prezydenta byłbym dumny.
„- Mam do pana profesora pytanie dość
osobiste: czy pan był ideologicznie przekonany do systemu? Czy to był raczej
chłodny wybór polityczny? - pyta K.M.
- Byłem do ustroju
przekonany.
- Do ustroju - tak,
ja rozumiem, ale...
- Nie byłem
oczywiście przekonany do rewolucyjnych metod rządzenia” - zastrzega się A.W.
Czy byłem do
ustroju przekonany? - wielu ludzi zadawało sobie wtedy (mowa o latach 50.),
ale i później, to pytanie. Należymy do pokolenia, które było przez system
porwane, dorastało w nim, maszerowało w pochodach 1-majowych, niektórzy - jak
Modzelewski i Werblan - byli młodymi komunistami, członkami partii, by z czasem
znaleźć się po przeciwnych stronach. „Całe moje myślenie polityczne - wspomina
K.M. - było wówczas (’56) oparte na pewnym niewielkim doświadczeniu i języku,
które nam system wtłoczył do głowy. Innego języka, to trzeba podkreślić, do
mówienia o polityce po prostu nie było!”.
Ludzie byli
pogodzeni z rzeczywistością nie tylko ze strachu, ale dlatego, że trzeba było
odbudowywać normalne życie tylko w tym państwie, jakie było - mówi K.M.
„Dlatego wrogość wobec tego państwa była niepatriotyczna. To był bardzo silny
argument, który trafiał nie tylko do środowisk związanych z władzą. To był
mocny argument przez cały czas PRL. O tym trzeba pamiętać, bo dziś to jest
starannie wymazywane z podręczników. Taki był nastrój. A potem wstrząs XX
Zjazdu” (obnażenie zbrodni stalinizmu). „Ja wtedy nie uważałem się za
przeciwnika socjalizmu, ani w gruncie rzeczy za przeciwnika rządów
jednopartyjnych. Nie byłem przeciwnikiem partii, przecież w tej partii ciągle
byłem”. Z czasem jednak K.M. zaczyna system naprawiać, staje się
rewolucjonistą, liczy na upadek systemu w ciągu 2-3 lat,
świadomie wybiera swój los, „zajeżdża kobyłę historii”,
wie, że za list otwarty do członków partii, napisany wspólnie z Kuroniem,
„więzienie
mieli wkalkulowane”.
Do jakiego stopnia
Polska Ludowa była państwem polskim, na ile można było się z nim identyfikować
i uważać za swoje, a na ile praca, służba, ba, samo życie w tamtej PRL było
aktem kolaboracji, czyniło z człowieka „Polaka peerelowskiego”? Werblan: rok
1956 to autentyczna legitymizacja Polski Ludowej. „Różna to była legitymizacja.
Ludowa, bo tłum za nią stawał, akceptował. I formalna, bo te wybory w 1957
roku, aczkolwiek nie były demokratyczne, w sensie pluralistycznym, ale z całą
pewnością były wolne”.
Modzelewski: „Nie
sądzę, żeby to była legitymizacja wyborcza. Myślę, że to była legitymizacja na
zasadzie - osiągnęliśmy to, co się dało. Takiego myślenia przedtem nie było.
Przed październikiem 1956 roku nikt nie uważał, że coś tam osiągnęliśmy. Coś,
czego trzeba bronić. (...) dla przeciętnych inteligentów, którzy nie mieli
związków emocjonalnych z komunistyczną ideologią, to była legitymizacja Polski
Ludowej jako zła koniecznego (...) w ramach tego świata, tego porządku,
uzyskaliśmy to, co było do zaakceptowania i trzeba się z tym zgodzić. Trzeba z
tym żyć”.
Od Października legitymizacja Polski
Ludowej się wyczerpywała, aż pozostała tylko geopolityka i siła. Trudno
choćby wymienić tematy 29 rozmów, ogromnej pracy autorów „Polski Ludowej” (nie
dali się zagonić do „PRL”). Chciałoby się przytoczyć i pociągnąć poruszone w
książce wątki. Napisać o tym, jak Stalin rozprawiał się z komunistami
polskimi. Obiecywał Bierutowi zwolnić Werę Kostrzewę (która została
rozstrzelana) i sztorcował Berię. Kiedyś Beria, w przedpokoju Stalina,
powiedział do Bieruta: „Czto ty prijobiłsia k Josifu Wissarionowiczu s etoj
Kostrzewoj. Ty łuczsze odjebis” od Josifa Wisssarionowicza! Ili s toboj budiet
chuże”.
O prześladowaniach:
w ramach tzw. Akcji „K” (Kontrrewolucja) w 1952 r. aresztowano 2 tys. byłych
akowców, były limity, ile osób w każdym województwie należy aresztować. Dalej,
jak to się stało, że zaraz po wojnie budowę instytucji naukowych i
uniwersyteckich, zwłaszcza jeżeli chodzi o historię, powierzono ludziom AK i z
ich otoczenia: Manteuffel, Herbst, Gieysztor, Kula. Dlaczego Gomułka przeżył?
Czy Imre Nagy był agentem? Co Werblan myśli swoim głośnym w 1968 r. artykule na
temat Żydów w KPP
nie tylko (powiedział tylko krótko: „To była niesłuszna
ocena. Ja dzisiaj myślę inaczej niż wtedy”).
Notabene tamten
artykuł to przyczynek do dzisiejszych wypowiedzi o tych, którzy noszą w sobie
gen zdrady, nigdy nie uznają prawdy historycznej o swoich przodkach. Polski
kalendarz: Marzec, Czerwiec, Sierpień, Październik, Grudzień. Okrągły Stół i
nieśmiertelne pytanie: Wejdą - nie wejdą? Modzelewski: „Gdyby Jaruzelskiemu się
nie udało, to na pewno”.
Znakomita lektura
dla dorosłych.
Daniel Passent
Szósta kategoria
Stasiek, daj spokój. Zmień temat. Ja już o
tej polityce słuchać i czytać nie mogę - powiedział do mnie ostatnio
przyjaciel, po czym wyjechał nad Jezioro Nidzkie, żeby sobie zrobić zdjęcia z
ostatnimi drzewami w Puszczy Piskiej. Zawiadamiam Cię zatem tą drogą, mój
drogi, że ja się polityką od dawna nie zajmuję. Opisuję raczej prowincjonalny
bazarek z propagandową tandetą. Jakichś megalomanów szóstej kategorii
odśnieżania, którzy są przekonani, że się urodzili z biało-czerwoną w pępku,
czyli z gwarancją nieomylności.
Pozwolisz, że
zacznę od Andrzeja Dudy? Wiem, że będzie to dla Ciebie nieprzyjemne, bo facet
podkradł Ci imię, ale teraz sięga po więcej. Po ustawę zasadniczą. Uważa, że ma
do tego prawo, ponieważ w wyborach dostał więcej głosów niż konstytucja w
referendum z 1997 r. Nie rzucaj się, mój przyjacielu, do komputera - w
procentach to wygląda tak: 53,45 (konstytucja) do 51,55 (Duda), czyli już wtedy
lekko pachniało zwycięstwem 1:27. W dodatku 20 lat temu nikt nie obiecywał
przewalutowania kredytów frankowiczom, gabinetów dentystycznych w każdej
szkole, powrotu VAT 22 proc., podniesienia kwoty wolnej od podatku do 8 tys. zł
(„Jeżeli do 31 grudnia kwota wolna od podatku nie zostanie zrealizowana w
wymiarze 8 tys. zł, to moja prezydentura nie będzie nic warta”), leków
refundowanych w cenie 8-9 zł itp., których nie wymieniam, bo żal mi papieru.
Łatwowierni,
marzyciele oraz ciemnota im. Jacka Kurskiego wzięli to wszystko za dobrą
monetę, więc teraz lokator pałacu, do którego koń stoi zadem, chce, by po raz
pierwszy od zmiany ustroju, nie elity, ale naród mógł sam „zdecydować, jak ma
być ułożone nasze państwo”. Z zastąpieniem elit akurat problemu nie będzie.
Rozumiesz, Jędruś? Zamiast konstytucjonalistów, profesorów prawa i innych
niezależnych autorytetów weźmie się wskazanych przez ojca Rydzyka biskupów i
arcybiskupów oraz przewodniczącego Solidarności Piotra Dudę, bo ma on
„prawdziwe oparcie społeczne” (A. Duda o P. Dudzie). Nową ustawę zasadniczą
zadedykuje się w całości Bogu Wszechmogącemu i wystarczy. Treść rozdziałów i
artykułów stanie się w tej sytuacji trzeciorzędna, bo przecież Bóg nikomu
krzywdy nie da zrobić.
Nie muszę Ci chyba
Jędruś tłumaczyć, że opatrzność jak zwykle będzie działała przez swoich
przedstawicieli, czyli pisowskie kadry. Takie na miarę prof. Ryszarda Legutki,
który w Parlamencie Europejskim wygłosił diatrybę miażdżącą kornika drukarza.
Albo prof. Lecha Morawskiego, sędziego dublera Trybunału Konstytucyjnego, który
na sesji naukowej Uniwersytetu Oksfordzkie- go w imieniu - jak sam przyznał! -
władzy wykonawczej i równocześnie TK mówił o przeżartych korupcją polskich
politykach oraz sędziach. Z tego, co wiem, mój przyjacielu, takiego
upokarzającego własny kraj oświadczenia nie słyszano od czasów Monteskiusza. Na
koniec, chyba jedynie z nadmiaru świetnego samopoczucia, Morawski wyskoczył:
„Obecny rząd jest przeciwny homoseksualistom i tym podobnym, ale nie ściga ich
prokurator”, czym dorżnął się ostatecznie. Czyż trzeba lepszej rekomendacji, by
stać się współautorem nowej konstytucji pisanej pod skrzydłami prezydenta Dudy?
Kochany Andrzeju, na koniec mam dla Ciebie
i obu Twoich suczek, Rzepki i Druci, dwie wiadomości optymistyczne. Pierwsza:
można być u nas zaplątanym w wielomiliardową, cuchnącą aferę i mimo profesjonalnego
nadzoru służb ministrów Ziobry oraz Błaszczaka dać z Polski dyla za ocean jak
Wacław Berczyński. Druga: TVP nawiązała ścisłą współpracę z telewizją Chińskiej
Republiki Ludowej. Jesteśmy więc coraz bliżej prawdy.
Stanisław Tym
Złe słowo „reforma”
Prezes PiS jak mało
kto potrafi zmieniać znaczenia słów, narzucać narrację, zarażać swoją retoryką.
Niepopularne„reformy" wielu kojarzące się z dotkliwymi zmianami, przez
długi czas chował za „dobrą zmianą". Teraz jednak jego partia i podległy
mu rząd przestali się kryć z tym, że„reformują" kraj. Tyle że robią to na
swoją modłę, nie zważając na nic i dewastując przy tym życie publiczne.
Słowo „reforma” chyba już zawsze będzie się
źle kojarzyło. Prezes PiS przez długi czas starał się go unikać. Kojarzyło się
ono ze znienawidzoną przez niego III RP, a rządy wprowadzające reformy
przegrywały wybory. Teraz jednak reformy weszły na stałe do narracji Prawa i
Sprawiedliwości i są przedmiotem dumy obozu rządzącego. Czy ta zmiana zaszkodzi
obecnemu rządowi?
Mowa pozwala
kształtować rzeczywistość i przywoływać byty, a dobrze dobrane słowa wygrać
wybory. Jednak niektóre wyrazy z czasem zaczynają nabierać nowych znaczeń i
obrastać emocjami - pozytywnymi bądź też negatywnymi skojarzeniami.
Najsłynniejsze reformy Balcerowicza przestawiły gospodarkę na nowe tory i
zapoczątkowały udane polskie przemiany. Z czasem jednak wielu zaczęły się
kojarzyć z bezrobociem, różnicami społecznymi lub biedą. Do dziś zresztą
„reformy Balcerowicza” wywołują polityczne emocje, choć coraz mniej osób
pamięta ich istotę.
Gdy obóz solidarnościowy utworzył rząd
Jerzego Buzka, wprowadzono kolejną falę reform. Program Buzka opierał się na
czterech reformach: emerytalnej, oświatowej, służby zdrowia i administracji,
które były początkowo uważane przez społeczeństwo za niezbędne i pilne. Z
czasem jednak obawy zaczęły rosnąć, bo reformy - poza samorządową - nie były
dobrze przygotowane. Brakowało również informacji i dialogu. W konsekwencji
wprowadzenie jednocześnie czterech dużych reform spowodowało, że samo pojęcie
„reforma” znowu zaczęło budzić opór.
Dlatego po
wygranych przez PiS w 2005 r. wyborach słowo to zastąpiono frazą „budowa IV
RP”. Jej celem był nowy ład społeczny i instytucjonalny oraz rewolucja moralna.
Niewiele z tego wyszło, ale powstało wrażenie rewolucyjnych zmian,
nieprzewidywalności i chaosu. Społeczeństwo chciało spokoju, rozwoju i braku
konfliktów.
Donald Tusk dobrze
wyczuł te nastroje i mówił o modernizacji, wolności, budowaniu infrastruktury
oraz samorządach. „Ciepła woda w kranie”, czyli polityka małych kroków, stała
się symbolem rządów koalicji PO-PSL. Wiele osób sądzi jednak, że to trudna fundamentalna reforma wieku emerytalnego przyczyniła się do
przegranej.
Jarosław Kaczyński odrobił te wszystkie
lekcje. W kampanii wyborczej PiS posługiwało się więc zręcznym hasłem „dobrej
zmiany” powtarzało, że zasadnicze zmiany są potrzebne, bo Platforma
doprowadziła kraj do ruiny. Zapowiadano, że będą to tylko „dobre zmiany”, w
odróżnieniu od źle kojarzących się „reform”.
Rządy PiS,
polegające na politycznym podporządkowaniu wielu instytucji, szybko jednak
obnażyły i ośmieszyły pojęcie „dobrej zmiany”. Degradacja Trybunału
Konstytucyjnego, pacyfikacja mediów publicznych i służby cywilnej spowodowały,
że pojęcie to stało się obiektem kpin i żartów. Przemieniło się w „dojną
zmianę”, wyśmiewającą obsadzenie przez polityków PiS spółek Skarbu Państwa
krewnymi i znajomymi.
Jednak wprowadzane przez obóz władzy zmiany
trzeba było jakoś nazwać. I tak język polityków PiS wszedł w obcą tej partii
liberalną narrację. Przedmiotem dumy stały się reformy edukacji, prokuratury i
sądów, mediów publicznych, reforma zdrowia czy przygotowywana od dwóch lat
reforma szkolnictwa wyższego. Mówi o nich premier Beata Szydło i poszczególni
ministrowie jej gabinetu, a Jarosław Kaczyński zachwala reformę sądownictwa i
BOR. Opozycja natomiast wskazuje, że wiele z tych reform po prostu przywraca
stan sprzed wielu lat i burzy to, co udało się dotąd kolejnym rządom zrobić. To
nie reforma edukacji, ale deforma. Nie reforma prokuratury, ale
podporządkowanie jej władzy politycznej!
Zamieszanie
pojęciowe i polityczne pogłębia dodatkowo określanie przez PiS reform Platformy
„odwracaniem szkodliwej pseudoreformy”. Tak właśnie nazywane było przywrócenie
dawnego - podniesionego przez rząd PO-PSL - wieku emerytalnego. Pytanie tylko,
dlaczego teraz dyskurs polityków PiS zaroił się „reformami”? Najprostsza
odpowiedź to przekonanie ministrów, że reformowanie brzmi dumnie i ich zdaniem
nie ma lepszego określenia dla tego, co planują i robią. W końcu każdy minister
chce wykazać się wielkimi projektami, a Jarosław Kaczyński dał przyzwolenie,
ponieważ już dawno jest po wyborach.
Czy jednak tyle budzących konflikty reform
nie odbije się negatywnie na poparciu PiS i nie doprowadzi do dużej przegranej
w kolejnych wyborach? Może Jarosław Kaczyński stracił słuch społeczny bądź po
prostu nie panuje nad udzielnymi księstwami ministrów? Sam świetnie dobiera
słowa, nazywa i przezywa, ale może zakłada, że obecnie „reformy” kojarzą się
społeczeństwu na tyle dobrze, że powinno się wokół nich budować narrację?
że straciły już swoje, złe w niektórych grupach, konotacje z
reformami Balcerowicza? Jedno jest pewne, twardy elektorat PiS będzie stał
wiernie przy swojej partii, ufając prezesowi, bez względu na to, co zrobi i
powie. I będzie zadowolony, że partia spełnia obietnice. A antyPiS i tak jest
totalną opozycją. Ale twardy elektorat to nie wszystko. Ten bardziej labilny
może zatęsknić za spokojem i „ciepłą wodą w kranie”.
Tyle że ponowne
sięgnięcie przez PiS po słowo „reformy”
nazywanie w ten sposób każdej dewastującej życie publiczne
zmiany stawia w trudnej sytuacji opozycję. Gdy dojdzie ona do władzy, będzie
musiała rozpocząć budowę nowego popisowskiego państwa. I znaleźć odpowiednią
dla tych działań narrację.
Lena
Kolarska-Bobińska - socjolog, profesor nauk
humanistycznych, była dyrektor CBOS oraz ISP. W latach 2009-13 posłanka do
Parlamentu Europejskiego z ramienia PO, później minister nauki i szkolnictwa
wyższego w rządzie Donalda Tuska, a następnie w gabinecie Ewy Kopacz. Członkini
rady programowej Kongresu Kobiet oraz rady Instytutu Obywatelskiego. Autorka
licznych publikacji naukowych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz