środa, 31 maja 2017

Człowiek człowiekowi kotem


Burmistrz Bogatyni chciał zostać prekursorem weekendu ze śp. Lechem Kaczyńskim. Oniemiał nawet PiS.

Edyta Gietka

Jeszcze przed majówką ze środo­wisk związanych z magistratem wyciekł program planowanych na początek czerwca trzydnio­wych obchodów upamiętniają­cych życie i twórczość śp. prof. prezyden­ta Lecha Kaczyńskiego. Był śmieszniejszy niż „Ucho prezesa”.

1 Niedowierzano. Repertuar obcho­dów brzmiał jak nieudolna satyra, ośmieszając na całą Polskę nie tylko patrona, ale i Bogatynię. Inspiracją - czy­tano w programie - Pierwszej Między­narodowej Wystawy Kotów Nierasowych „Sierściel bez granic” są słowa śp. pre­zydenta charakteryzujące jego wrażli­wość na koty. Otóż już w 2005 r. zwrócił się z apelem o „otwarcie serc i okienek piwnicznych”, by pomóc kotom nieraso­wym, bez odpowiedniego pochodzenia, przetrwać okres jesienno-zimowy.
   Wystawę kocią zapowiadano dopie­ro na niedzielę. Inauguracją weekendu miał być piątkowy przemarsz samorzą­dowców w asyście wojskowej orkiestry i dostojnych gości. Natomiast główną rozrywką sobotnią - wyścigi motocyklowe Polska-Czechy, nawiązujące z kolei do słów o tym, że Lech Kaczyński może nie jest nadzwyczajnym kibicem, ale pierwszymi zawodami, jakie w życiu zo­baczył, był żużel Polska-Czechy właśnie.
   W hołdzie dla sportowych pasji, któ­rych nie mógł realizować z racji służ­by ojczyźnie, zaplanowano także dwa biegi. Krótszy na dystansie 1500 m (tyle metrów, ile dni prezydentury) oraz pół- maraton, odpowiadający dniom życia. Nadto mecz rozegrany między druży­nami skompletowanymi symbolicznie: Bogatynia Lech-Bogatynia Jarosław.
   Zaś wszystko to okraszone panelami z udziałem autorów książek, wieczor­kami wspomnień rodziny dotyczących tzw. dnia codziennego, wystawą historii rodów szlacheckich z XVI-XVIII w., któ­rych był potomkiem, zarówno ze strony ojca herbu Pomian, jak i matki. Pochoda­mi husarii, polsko-amerykańską musz­trą paradną, gastronomią wojskową, narodowym jarmarkiem oferującym szaliki, flagi, proporce i inne, zawodami Strong Man, sadzeniem alejki dębowej, tłoczeniem medali, znaczków, plakie­tek oraz całodobowymi prezentacjami śp. postaci na telebimach. Całość zaś zwieńczona wieczorową porą patrio­tycznym pokazem światełek do nieba.
   Opozycja, jako że do niedawna w ko­alicji, nie ma wątpliwości, iż burmistrz sam napisał scenariusz. Zawsze redagował programy narodowych obchodów w przesadnej stylistyce, odznaczając za kombatanctwo nawet czterdziesto­latków. Poza tym ma nieograniczony dostęp do kotów (co prawda rasowych) z racji, że jego szwagier posiada profe­sjonalną hodowlę.
   Burmistrz Andrzej Grzmielewicz sce­nariuszowi nie zaprzeczył. Wręcz prze­ciwnie. W specjalnej odezwie do miesz­kańców wyraził zdumienie, że czyni się zamach na jego inicjatywę, prekursorską na skalę krajową, bronią tak trywialną, jaką jest szyderstwo. Wierzę – zapewniał - że histeryczne przejawy krytyki są tylko i wyłącznie wytworem ludzi, którzy bez względu na okoliczności i rangę wyda­rzenia czerpią satysfakcję z poniżania. Odgrażał się, iż nie zrezygnuje. Tymcza­sem tuż po majówce niespodziewanie odłożył na później termin benefisu.
   Pominąwszy kwestię smaku, opo­zycja (w obawie o reperkusje umawia­jąca się na rozmowy incognito w nie­dalekim Zgorzelcu) interpretuje ów falstart wielowątkowo.

2 By zrozumieć niestosowność weekendu z Lechem Kaczyńskim, którego burmistrz samozwańczo ogłosił się wodzirejem, trzeba cofnąć się do pierwszej doby po katastrofie smoleń­skiej. Już 11 kwietnia 2010 r. (jako pierw­szy w Polsce) mianował prezydenta Ho­norowym Obywatelem Miasta i Gminy, a nazajutrz zarządził wyjazd do Warsza­wy. Są świadkowie, że mimo iż członek PiS (co prawda szeregowy), nie wycho­dził z hotelu, zamiast iść za trumnami. Towarzyszący mu wówczas delegaci, dziś zakamuflowani w Zgorzelcu, wprost nie mogli na to patrzeć.
   Prawdę mówiąc, od niedawna w opo­zycji. Latami pielęgnowali naciągany wi­zerunek burmistrza - męża stanu. Poda­wali niedysponowanemu orzeźwiający rosół, zastępowali w godzinach przyjęć interesantów. Manipulowali, mówią, niemal trzy kadencje. Kiedy podczas podróży służbowych on spał w aparta­mentach za 500 euro, oni w najtańszych. Choć Bogatynia była już gminą pierwszą w Polsce pod względem kosztów admi­nistrowania. Oraz chyba najbardziej śmieszną. Nawet telewizja relacjonowa­ła, jak radni jednogłośnie podjęli uchwa­łę subrogacji długów szpitala, nie mając pojęcia, co znaczy to słowo.
   Z każdym dniem nabrzmiewało w dzisiejszych opozycjonistach obrzy­dzenie. Jednak każdy miał rodzinę w budżetówce.
   Opozycyjne katharsis nastąpiło dopie­ro pięć lat po smoleńskiej katastrofie, gdy niemerytoryczne rozdawnictwo stano­wisk, arogancki styl rządzenia (objawia­jący się m.in. rzucaniem butami w stół) oraz finansowa nonszalancja zaczęły wymykać się spod kontroli, a nad urzę­dem zawisło widmo prokuratury.
   Narażając się na śmierć społeczną, tłumaczyli burmistrzowi, że tak nie wy­pada. Wallenrodzi, można powiedzieć. Niektórzy natychmiast pozwalniani w nikczemnym stylu (nierzadko esemesem o trzeciej nad ranem), łącznie z żo­nami. Inni jeszcze jakiś czas ćwiczeni poprzez przesuwanie z ładnie urządzo­nych gabinetów do kanciap na podda­szu. I poddawanie innych szykanom.
   Czuli się obserwowani całodobowo. Gdy przykładowo wieczorową porą go­ścili w domu znajomych z podziemia, o 7.30 dnia następnego burmistrz już o tym wiedział. Po czym ci z podziemia wypierali się kontaktów ze strachu, ser­decznie przepraszając na uboczu.

3 Wedle spiskowców kamuflujących się w Zgorzelcu burmistrz wszyst­ko chce mieć największe w Pol­sce. Nawet wyrwę w asfalcie. Zawsze miał takie usposobienie. Ilustruje ten problem choćby internetowy plebiscyt na Samorządowca 25-lecia Ziemi Dol­nośląskiej zorganizowany przez „Gaze­tę Wrocławską” w 2014 r. Chcąc zdobyć tytuł za wszelką cenę, zamiast stanąć uczciwie w szranki, wydał służbowe po­lecenie esemesowania na siebie. Przez trzy tygodnie każdego ranka kierowcy, sekretarki, skarbnicy, personel sprzątają­cy wykupywali w kioskach karty prepaid i klikali przymusowo bez opamiętania. Wygrawszy wynikiem ponad 21 tys. gło­sów (40 proc. wszystkich oddanych), stał się obiektem drwin. Powątpiewano, by uczciwie zdeklasował Władysława Frasyniuka, kilku europosłów czy pre­zydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza.
   Triumf otarł się nawet o prokuraturę. Badano wątek defraudacji znacznej kwoty na kilka tysięcy esemesów (każdy po 2,46 zł plus VAT) pochodzących z numerów urzę­du miasta. Klikający zwrócili symboliczny ekwiwalent i aferę wyciszono.
   Burmistrz zawsze traktował rywalizację skrajnie serio. Przypomina się opozycji pewien konkurs ludowych śpiewaków. Kiedy biegłe w muzyce jury wybrało nie­tutejszy zespół ludowy, zakazał jakichkol­wiek medialnych doniesień na ten temat. Przeprosił śpiewaczki z Bogatyni i powo­łał komisję śledczą, żądając drobiazgo­wych protokołów.
   Tę nadwrażliwość na swój temat spo­tęgowała powódź, jaka nawiedziła Boga­tynię w sierpniu 2010 r., kwartał po na­rodowej katastrofie. Tak zapamiętał się w czczeniu kataklizmu, że kupił dwa sa­mochody, tłoczył statuetki, ufundował pomnik, skwer oraz urządzał wieczorki z poczęstunkiem, na których wsparty długopisem o stół wyścielony zielonym aksamitem podpisywał czarno-białe albumy. Znów chwilowo zainteresował sobą śledczych.
   Mimo że fanpage weekendu z prezy­dentem polubiło tylko 41 osób (ledwie dwie mówiły o tym), oba sorty Polaków strasznie pokłóciły się w internecie.
   Zażenowani zapowiedzieli blokadę wjazdu do miasta. Od kilku lat z począt­kiem czerwca, czyli w tym samym terminie co planowany weekend pamięci, dobrze bawili się na Karbonaliach - Dniach Wę­gla i Energii. Jakim prawem chcą im zabrać ten piękny górniczy festyn ze ślizgawką, watą cukrową i darmową loterią na rzecz korowodów w kulcie jednostki?
   Entuzjaści nie mogli się nachwalić. Wreszcie zamiast czerwonego patałajstwa, piwska żłopanego w oparach wędzonej golonki i pospolitej muzyki szykuje się wy­poczynek dla mieszkańców na wysokim poziomie. W tym dwóch tysięcy klientów opieki społecznej.

4 Opozycja pierwszy w Polsce benefis na cześć śp. prezydenta interpretuje jako źle uszytą intrygę. Dotychczas burmistrz ledwie raz w roku celebrował Smoleńsk mszą świętą, miesięcznice ignorując. Aż nagle (i dlaczego teraz?) ośmielił się na tak dalece idącą kreatywność, wy­przedzając nawet brata poległego?
   Nasuwa się podejrzenie, że nietransparentny finansowo burmistrz, czując na ple­cach prokuratorski oddech, wykorzystuje najczulszy punkt prezesa. Przecież nie ośmielą się szargać imienia prekursora takiego festynu?
   Plan omal się powiódł. Już burmistrz osobiście zawiózł do Warszawy kilkaset zaproszeń dla kluczowych posłów, chwalił się, że partia obiecała honorowy patronat, potwierdzały udział ludowe śpiewaczki, zespół Mazowsze prowadził zaawanso­wane rozmowy, stowarzyszenia i szkoły dostały regulaminy konkursów z wiedzy o życiu i dziele. Tymczasem wszyscy zapro­szeni dostali dyspozycję z ostatniej chwili, by pod żadnym pozorem tam nie jechać.
   Ze środowisk związanych z Nowogrodz­ką wiadomo, iż powodem ostracyzmu nie jest żenująca czołobitność. Nawet nie koty. Inicjować certyfikowane wydarzenia takiej rangi może tylko ktoś wskazany.

PS Andrzej Grzmielewicz w odpowiedzi na pytanie o przyczyny odwołania imprezy oświadczył, iż jako pomysłodawca weekendu z prezydentem zmuszony był przełożyć go na później „w trosce o najwyższy poziom”.
   Coś tak „podniosłego w charakterze i patriotycznego w wymowie” wymaga bowiem dopieszczenia szczegółów.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz