Polscy politycy zatrudniali
za unijne pieniądze ludzi na lewych etatach. Europarlament żąda wyjaśnień. Na
celowniku unijnych służb są członek rządu Beaty Szydło, makijażystki prezesa
PiS, pielęgniarka jego nieżyjącej mamy, Bartłomiej Misiewicz i była minister
nauki w rządzie PO
Michał Krzymowski Marek
Szczepański
Sprzeniewierzanie unijnych funduszy od lat
jest specjalnością europejskich populistów. Europarlament niedawno przyłapał na
tym Marine Le Pen. Liderka Frontu Narodowego opłacała unijnymi pieniędzmi
pracowników swojej partii. Musi teraz zwrócić do brukselskiej kasy 340 tys.
euro. W przeszłości na takich oszustwach złapano jej ojca Jean-Marie Le Pena i
jego współpracowników. Podobne postępowanie toczy się przeciwko antyunijnemu
brytyjskiemu ugrupowaniu UKIP Nigela Farage’a - prawdopodobnie będzie musiało
ono oddać około miliona euro.
OLAF, europejska
służba antykorupcyjna, bada finansową aferę w populistycznej międzynarodówce
MELD. Jej polską odsłonę z udziałem ludzi Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry
kilka miesięcy temu ujawniliśmy w „Newsweeku” (wbrew zapowiedziom, nie pozwano
nas za ten tekst do sądu).
PARTYJNY TRANSFER
„Newsweek” dwa lata
temu pokazał, że podobnie jak Le Pen działali politycy Prawa i
Sprawiedliwości. W tekstach „Lewi asystenci” i „Rodzina w Europie”
ujawniliśmy, że jesienią 2014 r. w głównej siedzibie ugrupowania doszło do
niecodziennej operacji księgowej. Szukając oszczędności przed zbliżającymi się
wyborami, zwolniono kilkudziesięciu pracowników partyjnego aparatu i
przeniesiono ich na posady europoselskich asystentów.
Do przetasowania
doszło podczas spotkania na Nowogrodzkiej. Po sali krążyły karteczki z
nazwiskami; deputowanych i ich przyszłych asystentów parowano na zasadzie
loterii. W partii żartowano, że to targ niewolników, ale skutek był taki, że
działacz z Kielc mógł wylądować na etacie w Szczecinie. Zabieg odbył się na
papierze, bo ludzie mieli nadal pracować w partyjnym aparacie, ale zysk dla
ugrupowania był wymierny. Dzięki roszadzie partia mogła zaoszczędzić nawet 700
tysięcy złotych rocznie.
Po naszym tekście
służby finansowe euro- parlamentu wszczęły audyt, który dziś kończy się
postępowaniem wobec siódemki obecnych i byłych deputowanych. To pięciu polityków
PiS i po jednym europośle z PO i PSL.
Kontrola jest bardzo skrupulatna. Urzędnicy analizują
dokumenty i zbierają informacje z ogólnodostępnych źródeł. Jeśli ustalą, że
taki lewy asystent równolegle ma drugi etat lub pracuje w partii, to uruchamia
się trzystopniową procedurę, której finałem ma być zwrot jego wynagrodzenia.
- Pierwszym krokiem
jest wstrzymanie kontraktu współpracownika - tłumaczy Marjory van den Broeke z
biura prasowego parlamentu. Procedura zresztą może dotyczyć także byłego już
europosła lub asystenta. Inne źródło „Newsweeka” dodaje: - Wysyłamy pismo do
deputowanego. Europarlament ostrzega w nim, że zamierza odzyskać pieniądze
wypłacone współpracownikowi. Poseł ma miesiąc na złożenie wyczerpujących
wyjaśnień. Musi przedstawić dorobek asystenta, jego opracowania, raporty. My
to potem weryfikujemy, nie przyjmujemy tłumaczeń bezkrytycznie.
Marjory van den
Broeke: - Drugi krok to żądanie zwrotu konkretnej sumy. Jeśli deputowany nie
chce oddać pieniędzy, to europarlament zaczyna mu wypłacać wynagrodzenie
pomniejszone o tę kwotę. To ostatni, trzeci etap.
Marine Le Pen
przeszła wszystkie trzy etapy procedury. Gdy odmówiła zwrotu sprzeniewierzonych
pieniędzy, europarlament wszedł jej na pensję. Francuska populistka od lutego
dostaje połowę wynagrodzenia - administracja zabiera jej co miesiąc 7 tys.
euro.
KURS NA ŻOLIBORZ
Najwięcej wątpliwości
unijne służby mają w sprawie podkarpackiego europosła PiS Tomasza Poręby. To
polityk niezbyt znany, ale wpływowy. Zasiada w komitecie politycznym partii i
należy do grona zaufanych ludzi Jarosława Kaczyńskiego. Swoją pozycję
zawdzięcza protekcji sekretarki prezesa Kaczyńskiego Barbary Skrzypek.
Dwa lata temu w
tekście o lewych etatach w PiS opisaliśmy historię asystentki Poręby, Bożeny
Meszki-Stefanowskiej. Została przez niego zatrudniona w 2011 roku, choć
mieszkała w oddalonych o 300
km Skierniewicach. Była tam radną, a na dokładkę
pracowała jako pielęgniarka w warszawskim szpitalu na Szaserów. Gdy w styczniu
2013 roku zmarła Jadwiga Kaczyńska, prezes PiS wygłosił na jej pogrzebie
wzruszające przemówienie, w którym wspomniał o pielęgniarce. - Chciałem
podziękować pani Bożenie Meszce, która w ciągu ostatnich 20 miesięcy mimo tylu
zajęć tak bardzo się mamą opiekowała - powiedział.
Oznacza to, że
Meszka opiekowała się panią Jadwigą od kwietnia 2011 roku. Jednak z jej
oświadczeń majątkowych wynika, że państwo Kaczyńscy płacili jej za to tylko na
początku. W zeznaniach za lata 2012-2013 nie ma już śladu po kolejnych umowach
na opiekę nad mamą prezesa. Za to są tam pensje wypłacane przez Porębę.
Niemałe: Meszka-Stefanowska zarabiała u podkarpackiego europosła ok. 5 tys. zł
miesięcznie, gdy przeciętne wynagrodzenie asystenta polskiego deputowanego
wynosi ok. 3 tys. zł.
W tekstach o lewych
etatach pisaliśmy też, że Jarosław Kaczyński zachował z Meszką kontakt po
śmierci mamy. - Bożena opowiada znajomym, że raz na jakiś czas dzwonią do niej
z Nowogrodzkiej, wysyłają samochód i wiozą na Żoliborz. Zdarza się, że
Jarosława nie ma wtedy w domu. Gdy kiedyś ktoś spytał, czy chodzi o sprzątanie,
Meszka zareagowała bardzo nerwowo - mówił w naszym tekście jeden z polityków
PiS.
Asystentka Poręby,
zapytana o te wizyty, odpowiadała niejasno. Na zmianę zaprzeczała i nie
zaprzeczała. Źródło „Newsweeka” mówi dziś: - Europarlament przyjrzał się jej
umowie. Wątpliwości wzbudziło przede wszystkim to, że Meszka jednocześnie
pracowała jako pielęgniarka. W wyniku postępowania w lutym 2017 roku
zawieszono jej kontrakt. Chwilę później Poręba zakończył z nią współpracę.
Meszka faktycznie
zniknęła z wykazu krajowych asystentów europarlamentu. A poproszony o
komentarz deputowany PiS odpowiada za pośrednictwem adwokata. Straszy sądem (po
tekstach sprzed dwóch lat nie wytoczył „Newsweekowi” procesu ani nie przysłał
sprostowania) i zapewnia, że nigdy nie tworzył fikcyjnych etatów. Dowód? W
2015 roku polska prokuratura umorzyła śledztwo wszczęte po publikacji
„Newsweeka”. A europarlament - podkreśla prawnik Poręby - nie wydał „żadnego
oficjalnego stanowiska lub oświadczenia” stwierdzającego nieprawidłowości w
biurze deputowanego. Na pytania o asystencki dorobek Meszki i okoliczności
rozstania z nią nie odpowiada.
DYŻUR PRZY KUFERKU PREZESA
W tekstach sprzed
dwóch lat pisaliśmy też o drugiej asystentce Poręby, Natalii Grządziel,
która jednocześnie pracowała w centrali PiS na Nowogrodzkiej jako koordynator
ds. struktur w zachodniej Polsce: Zielonej Górze, Poznaniu, Koninie, Kaliszu i
Pile.
- W praktyce pomagała Joachimowi Brudzińskiemu. Czasem brała
też kuferek z kosmetykami i malowała prezesa przed konferencjami. Podczas
kampanii parlamentarnej w 2015 roku zbliżyła się do Beaty Szydło. Jeździła z
nią po kraju jako asystentka. Odpowiadała głównie za stroje i makijaż, woziła
za nią garsonki - opowiada człowiek z Nowogrodzkiej. Po wyborach Grządziel w
nagrodę trafiła do pracy w Kancelarii Premiera. Na stronie rządu figuruje dziś
jako doradca szefowej rządu. W rubryce dotyczącej poprzedniego zatrudnienia
wpisuje dwa miejsca: partia i biuro europosła. Poręba, pytany o Grządziel,
odpisuje to samo co w sprawie Meszki: żadnych lewych etatów nie było.
Według ustaleń
„Newsweeka” administracja europarlamentu już wysłała do Poręby pismo z żądaniem
wyjaśnień w sprawie zatrudnienia Grządziel i innego młodego działacza PiS, Tomasza
Lutaka. W liście znalazło się też ostrzeżenie, że jeśli poseł nie udokumentuje
pracy asystentów, to procedura zakończy się tak samo jak w przypadku Le Pen. Na
pytanie o pismo z europarlamentu Poręba nie odpowiedział.
Podobne pismo
dostał też Marek Gróbarczyk, były europoseł PiS, a dziś minister gospodarki
morskiej w rządzie Beaty Szydło. Unijni kontrolerzy żądają w nim wyjaśnień w
sprawie jego byłej asystentki Anny Krupki, obecnie posłanki PiS. Jej historię
także dwa lata temu opisaliśmy w „Newsweeku”. Krupka to wieloletnia pracownica
partyjnej centrali PiS. Choć jesienią 2014 roku dostała etat u
zachodniopomorskiego europosła, to cały czas urzędowała na Nowogrodzkiej. Kierowała
serwisem internetowym partii i na zmianę z Grządziel malowała prezesa. W
kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy pracowała w zespole odpowiedzialnym za
internet. - Służby europarlamentu mają zastrzeżenia między innymi w tej
ostatniej sprawie. W dokumentach z kontroli jest napisane, że Krupka zamiast
obsługiwać europosła, pracowała w kampanii kandydata PiS - mówi źródło
„Newsweeka”.
ASYSTENT Z APTEKI ARONIA
Według ustaleń
„Newsweeka” list z żądaniem wyjaśnień i zapowiedzią egzekucji wysłano też
do europosłanki Beaty Gosiewskiej. - Administracja finansowa prosi o
wyjaśnienia zawsze wtedy, gdy pojawiają się wątpliwości, czy działalność
asystenta ma związek z mandatem deputowanego - wyjaśnia Marjory van den Broeke.
Choć pismo nosi datę 6 marca, to Gosiewska twierdzi, że jeszcze go nie
dostała.
Jakie zastrzeżenia
mają do europosłanki unijni kontrolerzy? Chodzi o Bartłomieja Misiewicza,
który od listopada 2014 do listopada 2015 roku miał etat asystenta u deputowanej
PiS. W dokumentach pada zarzut, że Misiewicz w tym samym czasie był zatrudniony
w aptece Aronia w podwarszawskich Łomiankach. Poza tym cały czas działał w
partii, a także udzielał się w okręgu wyborczym Antoniego Macierewicza i w
Sejmie: był pełnomocnikiem PiS w powiecie piotrkowskim i kierował biurem
parlamentarnego zespołu smoleńskiego.
Umowa Gosiewskiej z Misiewiczem została rozwiązana, gdy PiS
przejęło władzę, a młody aptekarz został szefem gabinetu politycznego ministra
obrony.
- Gdy dwa lata temu
pisaliśmy tekst o lewych asystentach, w świętokrzyskim biurze Gosiewskiej
poinformowano nas, że Misiewicza próżno szukać na Kielecczyźnie. Jego numeru
telefonu nawet - jak nas poinformowano - w biurze nie znano. Sam Misiewicz przyznał
wówczas w rozmowie z „Newsweekiem”, że nie bywa w okręgu deputowanej i że pracuje
w Warszawie. Pochwalił się za to, że właśnie przygotowuje wysłuchanie
publiczne o 10 kwietnia. Kilka dni po naszym tekście w Brukseli rzeczywiście
miała miejsce wystawa zdjęć smoleńskich, na którą Gosiewska zapraszała media i
polityków. Czy Misiewicz zrobił dla deputowanej coś jeszcze? Spytaliśmy ją o
to, ale nie dostaliśmy odpowiedzi.
CZTERY DNI CIĘŻKIEJ PRACY DEPUTOWANEGO
Unijni audytorzy
wykryli też nieprawidłowości w biurze europoselskim Zbigniewa Kuźmiuka.
Po kontroli posadę asystentki w jego biurze dwa miesiące temu straciła Grażyna
Matyszczak, pracownica PiS. To kolejna bohaterka naszego tekstu o lewych
etatach. Dwa lata temu nie wiedziała nawet, ile jej pracodawca ma biur
poselskich (mówiła, że kilka, w rzeczywistości miał jedno). Twierdziła też, że
mieszkając w Częstochowie, umawia posłowi spotkania w Radomiu. Inni
współpracownicy Kuźmiuka nie potrafili nawet podać jej nazwiska.
- Zwolniłem tę
panią w lutym, bo wprowadziła mnie w błąd. Gdy przyjmowałem ją do pracy w 2014
roku, nie przyznała w specjalnej ankiecie, że jest zatrudniona w partii -
twierdzi europoseł.
Sęk w tym, że już w
marcu 2015 r. informowaliśmy Kuźmicka o partyjnym etacie jego asystentki.
„Proszę poważniej traktować deputowanego po czterech dniach ciężkiej pracy” -
prosił wówczas europoseł.
- Wie pan, nie
bawiłem się wtedy w śledczego - miesza się dziś Kuźmiuk.
- Ale dziś pan się
już bawi?
- Przeprowadziłem z
tą panią rozmowę. Do wszystkiego się przyznała.
- Jest pan gotów
zwrócić europarlamentowi pieniądze?
- Mam nadzieję, że
do tego nie dojdzie. Przecież od razu ją zwolniłem.
We wspomnianym
„targu niewolników” z 2014 roku uczestniczył także dzisiejszy prezydent i były
deputowany Andrzej Duda (do pracy jego asystentów kontrolerzy nie zgłosili
zastrzeżeń) i szef europarlamentarnej delegacji PiS Ryszard Legutko. Ten
ostatni został już wezwany przez brukselską administrację do złożenia
wyjaśnień.
Listę polityków, u
których wykryto nieprawidłowości, uzupełnia dwójka deputowanych spoza PiS.
Pierwszy to Jarosław Kalinowski z PSL, który w jednym ze swych biur zatrudnił
pracownika partyjnego aparatu Bronisława Karaska.
- Rozstaliśmy się
już jakiś czas temu, ale europarlament ma zastrzeżenia, że człowiek
jednocześnie pracował w partii i miał zarejestrowaną działalność gospodarczą.
Zatrudniając go, nie o wszystkim wiedziałem, mam nadzieję, że moje wyjaśnienia
okażą się wystarczające.
- Czy pismo, które
panu przysłano, wygląda poważnie?
- Tak, są w nim
bardzo konkretne pytania. Aż sam byłem zdziwiony, skąd tamtejsze służby mają
tak szczegółowe informacje.
Drugą osobą jest
deputowana PO Barbara Kudrycka, była minister nauki. Kontrolerzy zarzucają
jej zatrudnienie aktywisty Platformy Sebastiana Roszkowskiego, który
jednocześnie pracuje jako kanclerz na Politechnice Białostockiej. -
Zastrzeżenia dotyczą pracy na uczelni działalności w partii. Mimo że Roszkowski
nie jest funkcyjny - zapewnia „Newsweek” Kudrycka. Chyba jednak jest: zasiada w
regionalnym sądzie koleżeńskim partii.
* * *
Postępowanie
europarlamentu dotyczy w sumie siedmiu polskich deputowanych i ich dziewięciu
asystentów. Nawet jeśli potwierdzi się tylko połowa dzisiejszych zastrzeżeń (a
unijni kontrolerzy mylą się rzadko), to polscy politycy będą musieli zwrócić
łącznie ok. 200 tys. zł. I staną w jednym szeregu z Marine Le Pen i Nigelem
Farage’em.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz