piątek, 19 maja 2017

Śladem Le Pen



Polscy politycy zatrudniali za unijne pieniądze ludzi na lewych etatach. Europarlament żąda wyjaśnień. Na celowniku unijnych służb są członek rządu Beaty Szydło, makijażystki prezesa PiS, pielęgniarka jego nieżyjącej mamy, Bartłomiej Misiewicz i była minister nauki w rządzie PO

Michał Krzymowski Marek Szczepański

Sprzeniewierzanie unijnych funduszy od lat jest specjalnością europejskich populistów. Europarlament niedawno przyłapał na tym Marine Le Pen. Liderka Frontu Narodowego opłacała unijnymi pieniędzmi pracowników swojej partii. Musi teraz zwrócić do bruksel­skiej kasy 340 tys. euro. W przeszłości na ta­kich oszustwach złapano jej ojca Jean-Marie Le Pena i jego współpracowników. Podobne postępowanie toczy się prze­ciwko antyunijnemu brytyjskiemu ugrupowaniu UKIP Nigela Farage’a - prawdopodobnie będzie musiało ono oddać około miliona euro.
   OLAF, europejska służba antykorupcyjna, bada finansową aferę w populistycznej międzynarodówce MELD. Jej polską odsłonę z udziałem ludzi Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry kilka miesięcy temu ujawniliśmy w „Newsweeku” (wbrew zapowiedziom, nie pozwano nas za ten tekst do sądu).

PARTYJNY TRANSFER
„Newsweek” dwa lata temu pokazał, że podobnie jak Le Pen działali politycy Prawa i Sprawiedliwości. W tekstach „Lewi asy­stenci” i „Rodzina w Europie” ujawniliśmy, że jesienią 2014 r. w głównej siedzibie ugrupowania doszło do niecodziennej ope­racji księgowej. Szukając oszczędności przed zbliżającymi się wyborami, zwolniono kilkudziesięciu pracowników partyjnego aparatu i przeniesiono ich na posady europoselskich asystentów.
   Do przetasowania doszło podczas spotkania na Nowogrodz­kiej. Po sali krążyły karteczki z nazwiskami; deputowanych i ich przyszłych asystentów parowano na zasadzie loterii. W partii żartowano, że to targ niewolników, ale skutek był taki, że działacz z Kielc mógł wylądować na etacie w Szczecinie. Zabieg odbył się na papierze, bo ludzie mieli nadal pracować w partyjnym aparacie, ale zysk dla ugrupowania był wymierny. Dzię­ki roszadzie partia mogła zaoszczędzić nawet 700 tysięcy złotych rocznie.
   Po naszym tekście służby finansowe euro- parlamentu wszczęły audyt, który dziś koń­czy się postępowaniem wobec siódemki obecnych i byłych deputowanych. To pięciu po­lityków PiS i po jednym europośle z PO i PSL.
Kontrola jest bardzo skrupulatna. Urzędni­cy analizują dokumenty i zbierają informa­cje z ogólnodostępnych źródeł. Jeśli ustalą, że taki lewy asystent równolegle ma drugi etat lub pracuje w partii, to uruchamia się trzystopnio­wą procedurę, której finałem ma być zwrot jego wynagrodzenia.
   - Pierwszym krokiem jest wstrzymanie kon­traktu współpracownika - tłumaczy Marjory van den Broeke z biura prasowego parlamen­tu. Procedura zresztą może dotyczyć także by­łego już europosła lub asystenta. Inne źródło „Newsweeka” dodaje: - Wysyłamy pismo do deputowanego. Europarlament ostrzega w nim, że zamierza odzyskać pieniądze wypłacone współpracownikowi. Poseł ma miesiąc na złożenie wyczerpują­cych wyjaśnień. Musi przedstawić dorobek asystenta, jego opra­cowania, raporty. My to potem weryfikujemy, nie przyjmujemy tłumaczeń bezkrytycznie.
   Marjory van den Broeke: - Drugi krok to żądanie zwrotu kon­kretnej sumy. Jeśli deputowany nie chce oddać pieniędzy, to europarlament zaczyna mu wypłacać wynagrodzenie pomniej­szone o tę kwotę. To ostatni, trzeci etap.
   Marine Le Pen przeszła wszystkie trzy etapy procedury. Gdy odmówiła zwrotu sprzeniewierzonych pieniędzy, europarla­ment wszedł jej na pensję. Francuska populistka od lutego do­staje połowę wynagrodzenia - administracja zabiera jej co miesiąc 7 tys. euro.

KURS NA ŻOLIBORZ
Najwięcej wątpliwości unijne służby mają w sprawie pod­karpackiego europosła PiS Tomasza Poręby. To polityk niezbyt znany, ale wpływowy. Zasiada w komitecie politycznym partii i należy do grona zaufanych ludzi Jarosława Kaczyńskiego. Swo­ją pozycję zawdzięcza protekcji sekretarki prezesa Kaczyńskie­go Barbary Skrzypek.
   Dwa lata temu w tekście o lewych etatach w PiS opisaliśmy hi­storię asystentki Poręby, Bożeny Meszki-Stefanowskiej. Została przez niego zatrudniona w 2011 roku, choć mieszkała w oddalo­nych o 300 km Skierniewicach. Była tam radną, a na dokładkę pracowała jako pielęgniarka w warszawskim szpitalu na Szase­rów. Gdy w styczniu 2013 roku zmarła Jadwiga Kaczyńska, pre­zes PiS wygłosił na jej pogrzebie wzruszające przemówienie, w którym wspomniał o pielęgniarce. - Chciałem podziękować pani Bożenie Meszce, która w ciągu ostatnich 20 miesięcy mimo tylu zajęć tak bardzo się mamą opiekowała - powiedział.
   Oznacza to, że Meszka opiekowała się pa­nią Jadwigą od kwietnia 2011 roku. Jednak z jej oświadczeń majątkowych wynika, że państwo Kaczyńscy płacili jej za to tylko na początku. W zeznaniach za lata 2012-2013 nie ma już śla­du po kolejnych umowach na opiekę nad mamą prezesa. Za to są tam pensje wypłacane przez Porębę. Niemałe: Meszka-Stefanowska zara­biała u podkarpackiego europosła ok. 5 tys. zł miesięcznie, gdy przeciętne wynagrodzenie asystenta polskiego deputowanego wynosi ok. 3 tys. zł.
   W tekstach o lewych etatach pisaliśmy też, że Jarosław Kaczyński zachował z Meszką kontakt po śmierci mamy. - Bożena opowiada znajomym, że raz na jakiś czas dzwonią do niej z Nowogrodzkiej, wysyłają samochód i wio­zą na Żoliborz. Zdarza się, że Jarosława nie ma wtedy w domu. Gdy kiedyś ktoś spytał, czy chodzi o sprzątanie, Meszka zareagowała bar­dzo nerwowo - mówił w naszym tekście jeden z polityków PiS.
   Asystentka Poręby, zapytana o te wizyty, odpowiadała niejasno. Na zmianę zaprzeczała i nie zaprzecza­ła. Źródło „Newsweeka” mówi dziś: - Europarlament przyjrzał się jej umowie. Wątpliwości wzbudziło przede wszystkim to, że Meszka jednocześnie pracowała jako pielęgniarka. W wyniku po­stępowania w lutym 2017 roku zawieszono jej kontrakt. Chwilę później Poręba zakończył z nią współpracę.
   Meszka faktycznie zniknęła z wykazu krajowych asysten­tów europarlamentu. A poproszony o komentarz deputowany PiS odpowiada za pośrednictwem adwokata. Straszy sądem (po tekstach sprzed dwóch lat nie wytoczył „Newsweekowi” proce­su ani nie przysłał sprostowania) i zapewnia, że nigdy nie two­rzył fikcyjnych etatów. Dowód? W 2015 roku polska prokuratura umorzyła śledztwo wszczęte po publikacji „Newsweeka”. A eu­roparlament - podkreśla prawnik Poręby - nie wydał „żadnego oficjalnego stanowiska lub oświadczenia” stwierdzającego nie­prawidłowości w biurze deputowanego. Na pytania o asysten­cki dorobek Meszki i okoliczności rozstania z nią nie odpowiada.

DYŻUR PRZY KUFERKU PREZESA
W tekstach sprzed dwóch lat pisaliśmy też o drugiej asystentce Poręby, Natalii Grządziel, która jednocześnie pracowała w centra­li PiS na Nowogrodzkiej jako koordynator ds. struktur w zachod­niej Polsce: Zielonej Górze, Poznaniu, Koninie, Kaliszu i Pile.
- W praktyce pomagała Joachimowi Brudzińskiemu. Czasem bra­ła też kuferek z kosmetykami i malowała prezesa przed konferen­cjami. Podczas kampanii parlamentarnej w 2015 roku zbliżyła się do Beaty Szydło. Jeździła z nią po kraju jako asystentka. Odpowia­dała głównie za stroje i makijaż, woziła za nią garsonki - opowia­da człowiek z Nowogrodzkiej. Po wyborach Grządziel w nagrodę trafiła do pracy w Kancelarii Premiera. Na stronie rządu figuruje dziś jako doradca szefowej rządu. W rubryce dotyczącej poprzed­niego zatrudnienia wpisuje dwa miejsca: partia i biuro europosła. Poręba, pytany o Grządziel, odpisuje to samo co w sprawie Meszki: żadnych lewych etatów nie było.
   Według ustaleń „Newsweeka” administracja europarlamentu już wysłała do Poręby pismo z żądaniem wyjaśnień w sprawie zatrudnienia Grządziel i innego młodego działacza PiS, Toma­sza Lutaka. W liście znalazło się też ostrzeżenie, że jeśli poseł nie udokumentuje pracy asystentów, to procedura zakończy się tak samo jak w przypadku Le Pen. Na pytanie o pismo z europarlamentu Poręba nie odpowiedział.
   Podobne pismo dostał też Marek Gróbarczyk, były europoseł PiS, a dziś minister gospodarki morskiej w rządzie Beaty Szyd­ło. Unijni kontrolerzy żądają w nim wyjaśnień w sprawie jego byłej asystentki Anny Krupki, obecnie posłanki PiS. Jej histo­rię także dwa lata temu opisaliśmy w „Newsweeku”. Krupka to wieloletnia pracownica partyjnej centrali PiS. Choć jesienią 2014 roku dostała etat u zachodniopomorskiego europosła, to cały czas urzędowała na Nowogrodzkiej. Kierowała serwisem internetowym partii i na zmianę z Grządziel malowała preze­sa. W kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy pracowała w ze­spole odpowiedzialnym za internet. - Służby europarlamentu mają zastrzeżenia między innymi w tej ostatniej sprawie. W do­kumentach z kontroli jest napisane, że Krupka zamiast obsłu­giwać europosła, pracowała w kampanii kandydata PiS - mówi źródło „Newsweeka”.

ASYSTENT Z APTEKI ARONIA
Według ustaleń „Newsweeka” list z żądaniem wyjaśnień i zapowiedzią egzekucji wysłano też do europosłanki Beaty Gosiewskiej. - Administracja finansowa prosi o wyjaśnienia zawsze wtedy, gdy pojawiają się wątpliwości, czy działalność asystenta ma związek z mandatem deputowanego - wyjaśnia Marjory van den Broeke. Choć pismo nosi datę 6 marca, to Go­siewska twierdzi, że jeszcze go nie dostała.
   Jakie zastrzeżenia mają do europosłanki unijni kontro­lerzy? Chodzi o Bartłomieja Misiewicza, który od listopada 2014 do listopada 2015 roku miał etat asystenta u deputo­wanej PiS. W dokumentach pada zarzut, że Misiewicz w tym samym czasie był zatrudniony w aptece Aronia w podwar­szawskich Łomiankach. Poza tym cały czas działał w partii, a także udzielał się w okręgu wyborczym Antoniego Macie­rewicza i w Sejmie: był pełnomocnikiem PiS w powiecie piotrkowskim i kierował biu­rem parlamentarnego zespołu smoleńskiego.
Umowa Gosiewskiej z Misiewiczem została rozwiązana, gdy PiS przejęło władzę, a młody aptekarz został szefem gabinetu politycznego ministra obrony.
   - Gdy dwa lata temu pisaliśmy tekst o lewych asystentach, w świętokrzyskim biurze Go­siewskiej poinformowano nas, że Misiewicza próżno szukać na Kielecczyźnie. Jego nume­ru telefonu nawet - jak nas poinformowano - w biurze nie znano. Sam Misiewicz przy­znał wówczas w rozmowie z „Newsweekiem”, że nie bywa w okręgu deputowanej i że pracu­je w Warszawie. Pochwalił się za to, że właś­nie przygotowuje wysłuchanie publiczne o 10 kwietnia. Kilka dni po naszym tekście w Bruk­seli rzeczywiście miała miejsce wystawa zdjęć smoleńskich, na którą Gosiewska zaprasza­ła media i polityków. Czy Misiewicz zrobił dla deputowanej coś jeszcze? Spytaliśmy ją o to, ale nie dostaliśmy odpowiedzi.

CZTERY DNI CIĘŻKIEJ PRACY DEPUTOWANEGO
Unijni audytorzy wykryli też nieprawid­łowości w biurze europoselskim Zbignie­wa Kuźmiuka. Po kontroli posadę asystentki w jego biurze dwa miesiące temu straciła Grażyna Matyszczak, pracowni­ca PiS. To kolejna bohaterka naszego tekstu o lewych etatach. Dwa lata temu nie wiedziała nawet, ile jej pracodawca ma biur poselskich (mówiła, że kilka, w rzeczywistości miał jedno). Twierdziła też, że mieszkając w Częstochowie, umawia posło­wi spotkania w Radomiu. Inni współpracownicy Kuźmiuka nie potrafili nawet podać jej nazwiska.
   - Zwolniłem tę panią w lutym, bo wprowadziła mnie w błąd. Gdy przyjmowałem ją do pracy w 2014 roku, nie przyznała w specjalnej ankiecie, że jest zatrudniona w partii - twierdzi europoseł.
   Sęk w tym, że już w marcu 2015 r. informowaliśmy Kuźmicka o partyjnym etacie jego asystentki. „Proszę poważniej trakto­wać deputowanego po czterech dniach ciężkiej pracy” - prosił wówczas europoseł.
   - Wie pan, nie bawiłem się wtedy w śledczego - miesza się dziś Kuźmiuk.
   - Ale dziś pan się już bawi?
   - Przeprowadziłem z tą panią rozmowę. Do wszystkiego się przyznała.
   - Jest pan gotów zwrócić europarlamentowi pieniądze?
   - Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Przecież od razu ją zwolniłem.
   We wspomnianym „targu niewolników” z 2014 roku uczest­niczył także dzisiejszy prezydent i były deputowany Andrzej Duda (do pracy jego asystentów kontrole­rzy nie zgłosili zastrzeżeń) i szef europarlamentarnej delegacji PiS Ryszard Legutko. Ten ostatni został już wezwany przez brukselską administrację do złożenia wyjaśnień.
   Listę polityków, u których wykryto niepra­widłowości, uzupełnia dwójka deputowanych spoza PiS. Pierwszy to Jarosław Kalinowski z PSL, który w jednym ze swych biur zatrud­nił pracownika partyjnego aparatu Bronisła­wa Karaska.
   - Rozstaliśmy się już jakiś czas temu, ale europarlament ma zastrzeżenia, że człowiek jednocześnie pracował w partii i miał za­rejestrowaną działalność gospodarczą. Za­trudniając go, nie o wszystkim wiedziałem, mam nadzieję, że moje wyjaśnienia okażą się wystarczające.
   - Czy pismo, które panu przysłano, wygląda poważnie?
   - Tak, są w nim bardzo konkretne pytania. Aż sam byłem zdziwiony, skąd tamtejsze służ­by mają tak szczegółowe informacje.
   Drugą osobą jest deputowana PO Barba­ra Kudrycka, była minister nauki. Kontro­lerzy zarzucają jej zatrudnienie aktywisty Platformy Sebastiana Roszkowskiego, który jednocześnie pracuje jako kanclerz na Poli­technice Białostockiej. - Zastrzeżenia dotyczą pracy na uczelni działalności w partii. Mimo że Roszkowski nie jest funkcyjny - zapewnia „Newsweek” Kudrycka. Chyba jednak jest: zasiada w regionalnym sądzie koleżeńskim partii.

* * *
   Postępowanie europarlamentu dotyczy w sumie siedmiu polskich deputowanych i ich dziewięciu asystentów. Nawet je­śli potwierdzi się tylko połowa dzisiejszych zastrzeżeń (a unij­ni kontrolerzy mylą się rzadko), to polscy politycy będą musieli zwrócić łącznie ok. 200 tys. zł. I staną w jednym szeregu z Ma­rine Le Pen i Nigelem Farage’em.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz