Zamienił Tuska na
Kaczyńskiego. I teraz chyba wie, na czym polega różnica
Rafał Kalukin
Najpierw
(trochę długi) cytat: „To liderzy PiS wynaturzyli idee, które wyniosły ich do
władzy. Naprawę państwa zastąpili »odzyskiwaniem« kolejnych instytucji (...). Idea IV RP zakładała reformę instytucji i procedur, PiS zaś
kontynuuje dzieło ich deformowania, łudząc się, że powstawianie wszędzie
»swoich« ludzi - w których »jest samo dobro« - zastąpi zmiany strukturalne.
(...) Niestety, kierownictwo PiS, na czele z premierem, zastąpiło lancet
maczugą, wykorzystując uzasadnioną krytykę patologii do demagogicznej rozprawy
z politycznymi oponentami.
Słuszne dążenie do wzmocnienia państwa pomylono z atakiem na niezależne
instytucje wyznaczające granice roszczeń wszelkiej władzy, takie jak (...)
Trybunał Konstytucyjny. Próba odpolitycznienia mediów skończyła się ich
bezprecedensowym upartyjnieniem. Taka praktyka musiała wywołać gniew i
oburzenie. Po rządach PiS trzeba będzie
rzeczywiście zabrać się do
gruntownego sprzątania”.
To diagnoza Jarosława Gowina. Dotyczy jednak nie obecnych rządów PiS,
lecz poprzednich; sformułował ją je- sienią 2007 r. Co sprawiło, że dziś jest
prominentem obozu rządzącego, który postanowił podnieść ówczesne patologie do
entej potęgi?
Cisza nad tym
koniem!
Latem 2015 r. Gowin szczerze
wierzył, że nowe rządy PiS będą inne. Że tym razem prawica wreszcie weźmie się
do przebudowy instytucji, walki z biurokracją, odblokowania społecznej
energii. Że po latach jałowego grzęźnięcia w smoleńskim błocie nadchodzi czas
poważnej polityki. Trwał prawicowy karnawał. Andrzej Duda właśnie został
prezydentem, a PiS wchodził w kampanię parlamentarną. Zwycięstwo było pewne,
niewiadomą tylko jego rozmiar. No i to, co potem.
Swoje przekonanie o nowym PiS czerpał Gowin - co zresztą chętnie opowiadał
znajomym oraz dziennikarzom (również autorowi tego tekstu) - z regularnych
rozmów z Jarosławem Kaczyńskim. Sprawiał wrażenie zafascynowanego prezesem.
Imponowało mu, że władca prawicowych dusz dostrzegł akurat w nim - uchodźcy z
drugiej strony barykady, liderze kanapowej Polski Razem - partnera do
intelektualnej dyskusji. Zachwycał się więc, że prezes - inaczej niż Tusk - wnika w sedno spraw programowych i serio
myśli o Polsce.
I nie zakłóciły idylli nawet dające do myślenia incydenty. Najpierw
Kaczyński skreślił z list wyborczych Zjednoczonej Prawicy Pawła Kowala, który
w partii Gowina był figurą numer dwa - za osobistą niezależność. A potem sam
Gowin dał się zinstrumentalizować, gdy wyciekło nazwisko Macierewicza jako
kandydata na szefa MON i Beata Szydło łatała kryzys łgarstwem o powierzeniu
Ministerstwa Obrony liderowi Polski Razem.
Jeśli do tej pory nic Gowinowi nie zazgrzytało, to tuż po wyborach
wszystko już było jasne. PiS zaczął od
brutalnego ataku na Trybunał Konstytucyjny i wiadomo było, że Polskę czeka
kadencja konfliktów jeszcze ostrzejszych niż „za pierwszego PiS”. Cóż miał
zrobić świeżo mianowany wicepremier i minister nauki Jarosław Gowin?
Zainwestował w PiS własny autorytet, zostawiając po drugiej stronie
polskiego sporu dawne znajomości. I choć większość mostów spalił, podobno
zależało mu na dobrej opinii dawnych kolegów. Mawiał przed laty: „Bardziej [niż
łatki Don Kichota] boję się zarzutu cynizmu. Najbardziej jednak obawiam się, że
przestanie mi chodzić o cokolwiek poza zwycięstwem dla samego zwycięstwa”.
Na przełomie 2015/16 r. znalazł się bardzo blisko tego. Pragnął zostać
spinaczem dwóch Polsk, a znalazł się w obozie idącym na czołowe zderzenie.
Wyjście honorowe? Do takich rozwiązań ludzie dojrzewają stopniowo (jeśli w
ogóle). Prawdę o człowieku brutalnie skonfrontowanym z twardą rzeczywistością
lepiej wyrażają słowa Bertolta Brechta argumentującego, dlaczego jest przeciwny publikacji tajnego referatu Chruszczowa: „Mam
konia. Kuleje i ma parchy, jest szpotawy. Ktoś przychodzi do mnie i mówi mi:
»Ten koń kuleje, jest szpotawy i ma parchy«. Ten ktoś ma rację, ale co mi z
tego? Nie mam innego konia. W ogóle nie ma innego konia. Sądzę, że najlepiej
jest wtedy jak najmniej myśleć o wadach konia”.
Urodzony symetrysta
Gowin był symetrystą na długo
przed pojawieniem się tego terminu w opisie polskiej polityki. Jeszcze w latach
90., gdy funkcjonował w krakowskim kręgu katolickiej inteligencji, pragnął wznieść
się ponad spór zwolenników posoborowego Kościoła otwartego z tradycjonalistami.
Zaproponował wtedy kategorię „katolików integralnych” będących pośrodku.
„Łączy ich dążność do pogodzenia tradycji i nowoczesności”.
I zostając naczelnym miesięcznika „Znak”, próbował ożywić tę teoretyczną
konstrukcję. Chłodził posoborowy entuzjazm, otwierał łamy na teksty autorów z
drugiej strony, przyczynił się wreszcie do rozwodu „Znaku” z „Tygodnikiem
Powszechnym”, będącym głównym organem katolików otwartych. Już wtedy
zaznaczały się również różnice polityczne. Inaczej niż większość krakowskich
elit Gowin opowiadał się za rozliczeniem komunizmu, lustracją i dekomunizacją.
Tyle że jego wymarzona inteligencka formacja nadal była fantazmatem podtrzymywanym
nadziejami garstki podobnych mu pięknoduchów.
Po aferze Rywina przeniósł swe złudzenia na obszar polityki. Idea IV RP, wstępnie wcielona w sojusz PO i PiS, deklarujących
wtedy wspólną przebudowę postkomunistycznego ładu, dawała nadzieję na trwałą
liberalno-konserwatywną syntezę. W wyborach 2005 r. Gowin wystartował do
Senatu jako kandydat PO, ale również z poparciem PiS. Takich jak on, będących
realnym wcieleniem PO-PiS, było jeszcze trzech: Radosław Sikorski, Bogdan
Borusewicz i Ryszard Legutko.
Nadzieje pierzchły natychmiast po wyborach. PiS rządził, Platforma
przeszła do opozycji, a wewnątrz PO - z dala
od dworu Tuska - wyodrębnił się niewielki krąg partyjnych intelektualistów,
którzy wciąż nie zamierzali żegnać się z ideą IV RP. Z Janem Rokitą, Pawłem
Śpiewakiem i właśnie Gowinem.
Ale wyborcze starcie z 2007 r. pokazało, że już nie ma dla nich
miejsca. Co prawda Jarosław Kaczyński zaoferował Rokicie premierostwo, a Gawinowi
tekę ministra edukacji, lecz gra była czytelna -
chodziło jedynie o rozłam w PO. Ofertę odrzucili. Wkrótce Rokita i Śpiewak
zrezygnowali jednak z kandydowania z list Platformy. A Gowin zmuszony został
przez Tuska do jednoznacznego wyboru: bierze prestiżową „jedynkę” na
krakowskiej liście do Sejmu albo dzieli los Rokity. Oferta oznaczała
przepustkę do pierwszego szeregu PO, lecz za cenę podporządkowania się kierownictwu.
To wtedy Gowin - przyjmując propozycję - opublikował
cytowaną wyżej krytyczną diagnozę rządów PiS.
Jak Gowin Tuskowi, tak...
Który z nich miał większe prawo
czuć się oszukany? Gowin, który pochopnie uwierzył w liberalne reformy rządu Tuska
przy opuszczonej konserwatywnej kotwicy? Czy Tusk, który nie doczekał się
lojalności od warunkowo wciągniętego na pokład Gowina? Frakcja konserwatywna w
PO była w tamtych latach nawet wpływowa. Tyle
że Gowin nie był w stanie podporządkować jej swym celom. Bo organizmy partyjne
w mniejszym stopniu zarządzane są wartościami, bardziej zaś - interesami. A
tego akurat krakowski polityk, posługujący się inteligenckimi wyobrażeniami,
długo nie rozumiał. Wszedł do PO jako singiel i nadal samotnie dreptał po
partyjnych korytarzach. Politycznym wrogom przeważnie okazywał wrażliwość (bo
może i grzeszą, ale chcą dobrze), dla swoich rezerwował zarzuty moralnie
cięższego kalibru (odchodząc od zobowiązań, oszukali wyborców). A że na
partyjnych konwentyklach nie miał szabel, uprawiał swą kontestację w sposób
najgorszy z punktu widzenia interesów PO - poprzez media.
To Gowin huśtał partią przy każdym kulturowym sporze - o in vitro, związki partnerskie, konwencję antyprzemocową. To znów Tusk
huśtał Gowinem, powierzając mu w końcu, mimo rażącego braku kompetencji, tekę
ministra sprawiedliwości. Eksperyment wypadł niejednoznacznie. Bo Gowin udowodnił,
że jego reformatorskie DNA jest autentyczne (co potwierdzało jego mandat
krytyka Tuskowej bezczynności). Choć same reformy wypadły nieszczególnie.
Deregulacja zawodów nieźle, ale już likwidacja małych sądów rejonowych odbijała
się potem czkawką nawet samej Platformie; po odejściu Gowina z inicjatywy
prezydenta Komorowskiego została rozmontowana. Reformy Kodeksu postępowania
karnego najbardziej zaś nienawidził Jarosław Kaczyński, więc zaraz na początku
rządów PiS została skasowana.
Po dymisji z rządu (i przegranej rywalizacji o przywództwo w PO) rozwód
Gowina z Platformą był już przesądzony. Ale i wtedy, pytany o możliwość
przejścia na drugą stronę barykady, odpowiadał cytatem z Marcina Lutra: „Tu
stoję, nie mogę inaczej”. Dodając: „Nie cierpię na histerię antypisowską, ale
myślę, że dla polityków tak swobodnie wyrażających swe poglądy jak ja w PiS
jest jeszcze mniej miejsca niż w Platformie”. Z kolei w osobistym wywiadzie
udzielonym zaprzyjaźnionemu Tomaszowi Terlikowskiemu wyłuszczał: „Od polityków
PiS różni mnie także styl uprawiania polityki. Ja szukam kompromisu. Uważam, że
w polskiej polityce jest za dużo agresji”.
Od różnic fundamentalnych dzielących PO i PiS, dotykających kwestii
ustrojowych, Gowin jednak uciekał. Chętnie mówił o reformowaniu instytucji,
rzadziej o fundamencie, na którym powinny stać. Choć kiedyś mimo wszystko
zdarzyło mu się wyznać: „Demokracja to rządy większości, które łatwo mogą się
przerodzić w tyranię większości. Dlatego zawsze byłem zwolennikiem demokracji
liberalnej: rządów większości, ale z poszanowaniem praw mniejszości. (...)
wolność to krucha roślina, którą trzeba starannie pielęgnować”.
Przy jakiej okazji padły te słowa? Tak Gowin uzasadniał swą niechęć do
stawiania przed Trybunałem Stanu Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobrę.
Gdy teraz PiS otwarcie zapowiada procesy polityczne ludzi z PO, Gowin już
- demokracji liberalnej nie wspomina.
Kontestator detalista
Choć znany głównie z krucjat światopoglądowych,
chce być kojarzony przede wszystkim jako zwolennik wolnego rynku, deregulacji,
wspierania przedsiębiorczości, liberalnego państwa minimum. „Jestem prawicowym
mastodontem, który zatrzymał się na Thatcher i Reaganie” - nieraz
podkreślał, ignorując doświadczenia Zachodu z ostatnich trzech dekad i nic
sobie nie robiąc z zarzutów dogmatyzmu.
Sojusz z PiS uzależniał od uwzględnienia jego deregulacyjnych pomysłów
w programie prawicowej koalicji. Drugim warunkiem miał być list żelazny
gwarantujący prawo do zachowania własnego zdania w sprawie Smoleńska. „Zamachu
nie było i dla wszystkich racjonalnie myślących ludzi jest to oczywiste” -
podkreślał kiedyś.
Ale zanim trafił do obozu Zjednoczonej Prawicy, przetestował jeszcze
własną samodzielność. Założona pod koniec 2013 r. Polska Razem (m.in. Adam
Bielan, Paweł Kowal, Marek Migalski, Jacek Żalek) podzieliła los podobnych
inicjatyw z przeszłości, które podejmowali tacy politycy, jak Aleksander Hall,
Kazimierz Ujazdowski, Rafał Dutkiewicz bądź grupa założycielska PJN. Splot liberalno-konserwatywny
był w Polsce silny tylko w centroprawicowych elitach, emocji na dole nie
potrafił już wzbudzić. Na końcu tej drogi czekał więc Kaczyński.
Na przykładzie Gowina doskonale widać różnice w standardzie demokratycznym
PO i PiS. Niby obie scentralizowane i wodzowskie, niemniej pod Tuskiem można
było latami kontestować główne kierunki polityki. U Kaczyńskiego - co najwyżej
podkreślać własnym ołówkiem mniej istotne didaskalia. Co zresztą Gowin
konsekwentnie czyni. Już w pierwszych tygodniach rządzenia, gdy PiS zaatakowało
Trybunał Konstytucyjny, w odpowiedzi na list jego zaniepokojonych dawnych
studentów dał próbkę tej metody.
Zastrzegał: „Nie zamierzam was przekonywać, że obóz rządowy we
wszystkim ma rację. Popełniamy błędy. Nie jesteśmy
wirtuozami politycznej elegancji. Nie wszystkie decyzje są dla mnie zrozumiałe.
Mam nadziej ę, że z czasem nastąpią korekty. Jeśli nie dzielę się moimi
wątpliwościami publicznie, to nie dlatego, że chowam głowę w piasek - zbyt
często w życiu szedłem pod prąd, bym odczuwał potrzebę tłumaczenia się z takich
zarzutów”. Dalej jednak już tylko intonował propagandową śpiewkę o tym, że to
PiS „przywraca rzetelną ochronę ładu konstytucyjnego” i „chroni wolność
Polaków”.
I tak już będzie stale. W kwestiach zasadniczych Gowin trzyma się
oficjalnej linii. Twierdził, że presja europejskich instytucji na
przestrzeganie praworządności jest karaniem Polski za „naruszanie interesów
kapitału zagranicznego” (czyli uchwalenie podatku bankowego). Atakował KOD
logiką wprost z „Resortowych dzieci”. Nawet w sprawie uchodźców poszedł za
PiS, wbrew stanowisku papieża i polskiego Kościoła.
Własnego obozu też już nie recenzuje jak w czasach PO. Zawsze ma gotową
odpowiedź: jest lojalnym członkiem rządu, więc zgłasza swe uwagi tylko za zamkniętymi
drzwiami. Nawet w sprawie Macierewicza i Misiewicza, która z czasem
rozwiązywała języki nawet części polityków z jądra PiS, Gowin zachowywał
neutralność.
Odrębności zaznacza w ściśle określonych obszarach, najczęściej związanych
z rynkową tożsamością jego partii. Ósemka posłów Polski Razem głosowała więc
przeciwko (i tak przyjętej) ustawie „apteka dla aptekarza”. Gowinowcy
sprzeciwiają się również lansowanej przez min. Konstantego Radziwiłła sieci
szpitali; ta reforma w całym obozie rządzącym budzi jednak spory. Wspólnie z
Mateuszem Morawieckim zwalczał ostatecznie zarzuconą koncepcję jednolitego
podatku dochodowego, która groziła podniesieniem podatków przedsiębiorcom.
Będąc ministrem sprawiedliwości u Tuska, Gowin nieraz mówił o wysokich
standardach moralnych środowiska sędziowskiego. Ataków PiS zohydzających tę
grupę raczej już nie komentował. Samą reformę KRS z zastrzeżeniami, ale poparł.
Otwarcie za to zaatakował zgłoszony przez Kaczyńskiego pomysł wprowadzanej
wstecz dwukadencyjności w samorządach. Propozycja ostatecznie upadła - choć
nie wiadomo, czy prezes ustąpił przed Gowinem czy przed buntem samorządowców.
Upragnionego wpływu na liberalizację polityki gospodarczej rządu nie wywarł.
Z ciężkim sercem zaakceptował obniżenie wieku emerytalnego, targując w zamian
obniżenie podatku CIT.
O wielkiej deregulacji i znoszeniu
barier dla przedsiębiorców nie ma jednak mowy. Przeciwnie, luzy w ściągalności
podatków władza ogranicza dociskaniem kontrolnej śruby i drakońskimi karami
dla biznesu za unikanie zobowiązań. Gowin robi więc dobrą minę do złej gry,
obnosząc się w publicznych wypowiedziach swą wiarą w doniosłość planu
Morawieckiego.
Tyle że własnych ambicji reformatorskich się nie wyrzekł. Obiecał
przedstawić po wakacjach plan pisanej od miesięcy reformy szkolnictwa
wyższego. Dotychczasowym zapowiedziom brakuje jeszcze spójności, trudno więc
oceniać ich wartość i polityczne szanse na realizację. Wiadomo, że na reformę
oświaty nie miał żadnego wpływu, choć mieć przecież powinien.
Sumienie wciąż czyste
Co prawda od dziewięciu sejmowych
szabel Polski Razem teoretycznie zależy większość parlamentarna PiS. To jednak
atut pozorny. Ewentualny bunt Gowina udałoby się przecież Kaczyńskiemu bez większego
trudu załatać grupkami skłóconymi z Kukizem. Z czego Gowin doskonale zdaje
sobie sprawę, co dodatkowo ogranicza mu ruchy. Nawet umowy koalicyjnej na
wybory samorządowe ciągle jeszcze nie ma. Bywa więc, że gowinowcy zabezpieczają
się lokalnie poprzez wstępne rozmowy z ludźmi Kukiza albo Korwin-Mikkego.
Polska Razem zachowuje swą odrębność, choć nikt już nie ma wątpliwości,
że jej byt jest warunkowy. Mimo to Jarosław Gowin konsekwentnie podkreśla, że
wreszcie odnalazł swe miejsce, a jego sumienie jest bez porównania
spokojniejsze niż w czasach PO. Innego konia nie ma.
Rafał Kalukin
PS Jarosław Gowin nie odpowiedział na prośbę o
rozmowę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz