Stanowią o sile
uderzeniowej obozu rządzącego. Zbigniew Ziobro forsuje najważniejszy projekt
„dobrej zmiany”, Jacek Kurski maluje jej propagandowy obraz. Właśnie
dlatego, że kiedyś zdradzili Jarosława Kaczyńskiego, teraz gotowi są zrobić dla
niego wszystko.
Jacek
Kurski z 10. piętra gmachu TVP na Woronicza zarządza głównym
ośrodkiem propagandy. Opiewa wielkie sukcesy rządu, szczuje na opozycję,
straszy obcymi. Choć toporność tej produkcji woła o pomstę do nieba, a widzowie (i ostatnio artyści)
odpływają, pozycja Kurskiego wydaje się mocna. Robi w końcu to, do czego został
zobowiązany. O roli TVP
w koncepcji rządzenia Jarosława Kaczyńskiego
możemy wnioskować z wypowiedzi prezesa PiS z czasów rządów Platformy.
Podkreślał wtedy, że jeśli rząd kontroluje przekaz telewizyjny między godziną
19 i 20, a
jednocześnie utrzymuje się wzrost gospodarczy, to opozycja skazana jest na
walenie głową w mur.
Zbigniew Ziobro jako minister sprawiedliwości odpowiada za strategiczną
reformę rządu „dobrej zmiany” mającą na celu podporządkowanie sądownictwa władzy politycznej. Jako
prokurator generalny nadzoruje z kolei kluczowe śledztwa - smoleńskie oraz
mające rozliczyć domniemane afery rządów PO. Nad rangą tych zadań w hierarchii
pisowskich pryncypiów nie warto się rozwodzić; pierwsza to przecież nic innego
jak „prawo”, druga - „sprawiedliwość”.
Premia
za upokorzenie
Dorzućmy jeszcze prawą rękę Ziobry w Ministerstwie Sprawiedliwości
Patryka Jakiego, który niedawno stanął na czele komisji weryfikacyjnej ds.
reprywatyzacji. Wspomnijmy o szefowej Kancelarii Premiera Beacie Kempie. Co
ich łączy? Jeszcze nie tak dawno każde z nich funkcjonowało w PiS na papierach
zdrajców z Solidarnej Polski. Niedoszłych królobójców, koniec końców
ośmieszonych klęską własnego projektu politycznego, którym łaskawy władca z
Nowogrodzkiej pozwolił wrócić z dalekiego wygnania w pokutnych worach.
Rytuał upokorzenia najboleśniej odczuł zapewne Kurski. Latem 2015 r.
znajdował się na samym dnie. Politycznym,
finansowym i życiowym (właśnie się rozwiódł). Rok wcześniej zagrał va banque, inwestując wszystkie oszczędności (ponad 400 tys. zł) w
swoją kampanię do europarlamentu. Klęska była podwójna: nie dość, że cała lista
Solidarnej Polski znalazła się pod progiem, to jeszcze sam Kurski zebrał w Warszawie
raptem 9 tys. głosów („jedynka” na liście PiS Zdzisław Krasnodębski - ponad 10
razy więcej!).
Nazajutrz po wyborach ogłosił wycofanie się z polityki. Lecz długo w
postanowieniu nie wytrwał, bo już miesiąc później nieoczekiwanie zjawił się na
zjeździe PiS. „Stoję przed wami z pokorą, z której mnie nie znacie” - pochylał
głowę. A część sali krzyczała: „Na kolana!”. Koledzy z Solidarnej Polski nie
czekali z wyrzuceniem Kurskiego. Mieli prawo uznać, że próbując tylnymi
drzwiami dostać się na pisowskie salony, wystawił ich do wiatru.
Oczywiście ziobryści tak samo już wiedzieli, że ich projekt jest
martwy. Chodziło tylko o to, aby jak najdrożej się sprzedać.
Został im ostatni atut: ewentualna kandydatura Ziobry w wyborach
prezydenckich 2015 r. Wtedy jeszcze nikomu nie śniło się o Andrzeju Dudzie, a
prezydencka elekcja uchodziła za piętę achillesową PiS. Komorowski miał wygrać
w cuglach, a Kaczyńskiemu - jak powszechnie uważano - brakowało nawet
kandydata, który byłby w stanie w miarę honorowo przegrać. Gdyby więc nadal
popularny w prawicowym elektoracie Ziobro stanął do wyborów, to pisowski figurant - ktokolwiek nim będzie -
osunie się na kompromitujący, jednocyfrowy poziom.
Plan był więc taki, aby start Ziobry przehandlować za miejsca na listach
PiS w późniejszych o kilka miesięcy wyborach do parlamentu. Ziobryści odpuszczą
sobie chwilową satysfakcję, Kaczyński zaś zapomni im dawne winy. Ale żeby plan
się udał i negocjacje przebiegały owocnie, najpierw należało Kaczyńskiego
solidnie przestraszyć. Kandydat Ziobro - już sam w sobie mocny - zyskałby
dodatkowej mocy, gdyby kampanię poprowadził mu Jacek Kurski.
Podobna historia już się zresztą wydarzyła w 2004 r., kiedy w wyborach
do Parlamentu Europejskiego niedoceniana LPR wyprzedziła PiS o kilka punktów
procentowych i sensacyjnie wyszła na drugie miejsce (za PO). To właśnie
Kurski odpowiadał za ówczesną kampanię partii Giertycha. Bo wcześniej poczuł
się w PiS niedoceniony i postanowił pokazać Kaczyńskiemu, co potrafi. Na tyle
skutecznie, że za chwilę znów był w PiS. Lech Kaczyński miał powiedzieć wtedy
Tuskowi, że może i z Kurskiego „s...syn”, ale warto go mieć po swojej stronie.
W 2015 r. wydawało się jednak, że tym razem nie będzie happy endu. Bo
Kurski wyszedł na swoim cwaniactwie jak Zabłocki na mydle. Ziobro odpuścił
start, Duda sensacyjnie wygrał, umowa koalicyj - na PiS z Solidarną Polską i
Polską Razem Jarosława Gowina na wybory do Sejmu została zawarta. Tymczasem
samotnemu Kurskiemu musiało wystarczyć słowo Kaczyńskiego, złożone w rozmowie
w cztery oczy, że i dla niego znajdzie się miejsce na liście. Do ostatniego
dnia przed rejestracją zapewniał zresztą znajomych, że ma to jak w banku. Może
nawet faktycznie w to wierzył, a może tylko z desperacji zaklinał
rzeczywistość. Miejsca na listach nie dostał.
I gdy już woda zalewała mu twarz, triumfująca „dobra zmiana” w
ostatniej chwili rzuciła koło ratunkowe - stanowisko wiceministra kultury.
Stąd kapitański mostek był już na wyciągnięcie ręki.
Kurski marzył o posadzie prezesa TVP od lat, choć -
co możemy przeczytać w dawnej książce Kaczyńskiego - niespecjalnie wierzył, że
marzenie kiedykolwiek się ziści. Jako hardy i ambitny
pisowiec faktycznie nie miał wielkich szans. Nabrał odpowiednich kwalifikacji,
dopiero stając się upokorzonym i po wielekroć przeczołganym synem marnotrawnym.
Wygnani z
pisowskiego raju
Ziobro nie został wystawiony na tak ciężką próbę. Choć i on, wracając w
orbitę PiS, nie miał prawa poczuć się pewnie. Na przedwyborczej giełdzie
potencjalnych ministrów jego nazwisko nie krążyło. Powrót do Ministerstwa
Sprawiedliwości był więc powszechnym zaskoczeniem. Wskazywano, że Kaczyński nie
miał wielkiego wyboru. Plany wobec sędziów, choć głośno o tym nie mówiono, od
dawna były skrystalizowane. Jedyne, czego brakowało, to obojętnego na prawnicze gadanie
szeryfa. Bezkompromisowego, ale i lojalnego wobec politycznego patrona.
Akurat lojalności Ziobro pewnie nie był w stanie zagwarantować. Pokory
mu jednak nie brakowało. Nieraz w ostatnich latach zmuszany był weryfikować
własne wyobrażenia o osobistym potencjale politycznym. Boleśnie odczuł, jak
Kaczyński na dużym luzie rozgrywał go za pomocą marchewki i kija. Zastawiał
pułapki, zmuszając Ziobrę do słownej ekwilibrystyki przed rozgrzanym
prawicowym tłumem. Upupiał paternalistycznym „Wróć, synu, ojciec czeka”. A
jednocześnie pisowska „Gazeta Polska Codziennie” niszczyła kandydata Solidarnej
Polski do Senatu dętymi kwitami o pezetpeerowskiej przeszłości.
„Kaczyński dzieli ludzi, jego
wady uniemożliwiają współpracę. Nawet przegrani nie wrócimy do PiS” - zarzekał
się wtedy Ziobro. Ataki na kandydata SP określał jako „plugawe i przypominające
mowę nienawiści, którą stosowali wobec Lecha Kaczyńskiego Palikot i Tusk”.
Innym razem żalił się: „Prezes nabiera do nas sympatii tylko wtedy, kiedy
kamery są wokół, a po ich wyłączeniu traktuje nas jak powietrze”. I odcinał
się, że „wróć, synu” było nadużyciem, bo nigdy nie uważał Kaczyńskiego za
swego politycznego ojca.
Gdy
już było po zawodach i Ziobro nie miał innego wyjścia (poza honorowym), jak
wcielić się w rolę syna marnotrawnego, tłumaczył dawne żale krążącymi w powietrzu „diabełkami”, które „zamiast tonować, dorzucają
do pieca i nakręcają spirale konfliktu”.
Byłoby jednak nieścisłością
uważać, iż wracając do obozu PiS, Kurski z Ziobrą dali sobie połamać polityczne
kręgosłupy. Przecież budując w 2012 r. alternatywny ośrodek prawicy, ani
myśleli kwestionować pisowską metodę. Przeciwnie, Solidarna Polska została
pomyślana jako PiS na sterydach. Bez tłuszczyku, który tu i ówdzie odkładał się
w partii macierzystej. Jeśli więc wysuwali pod adresem Kaczyńskiego zarzuty
programowe, to dotyczyły one tego, że za pierwszych rządów PiS w latach 2005-07
był za miękki. Głęboko kłaniał się liberałom, oddając gospodarkę Zycie
Gilowskiej. Oraz Unii Europejskiej, godząc się
na przyjęcie traktatu lizbońskiego. Nie ma więc mowy o tym, aby kurs „dobrej
zmiany” mógł być teraz niemiły Ziobrze i Kurskiemu.
Wyjątek od reguły to Smoleńsk. W czasach SP Kurski twierdził, że
„lansowanie dogmatu o zamachu bez stuprocentowych dowodów jest szkodliwe dla
Polski”. A do tego „w interesie Rosjan jest podpuszczanie Polaków, aby
wierzyli w tezę o zamachu, bo wtedy po całej dawnej radzieckiej strefie
wpływów idzie historiozoficzny hyr, że kto podskoczy Rosji, Putinowi, ten
skończy jak prezydent Kaczyński”. Tyle że abdykacja Solidarnej Polski ze smoleńskich
pozycji wynikała głównie z politycznych kalkulacji; wiedzieli, że Kaczyńskiego
i Macierewicza nigdy nie przelicytują.
Tak więc Kaczyński wcale nie pogruchotał im zatem ideowych kręgosłupów.
Ale zrobił coś znacznie dotkliwszego: odebrał duszę. Odsączył ambicje, pozbawił
honoru, podeptał osobistą autonomię, wykazał osobistą nicość. Skazał ich na
wieczne życie z piętnem grzechu, czyniąc swą łaskę już nie przyrodzonym prawem
człowieka, lecz warunkowo przyznanym darem.
Wedle standardów demokratycznych nieposłuszeństwo Ziobry i Kurskiego nie
było przecież zbrodnią. Zostali wyrzuceni z PiS tylko za to, że po szóstych z
rzędu przegranych wyborach (do parlamentu jesienią 2011 r.) ośmielili się
zasugerować zmianę przywództwa. I to nawet nie otwarcie, na forum publicznym;
ograniczyli się do dworskiej intrygi.
Wyrzucenie powielało zresztą stalinowskie wzorce. Sam Kaczyński
żartował z tych analogii w wystąpieniu na klubie PiS. Bo prawicowy wyborca
dowiedział się od przybocznych prezesa, że Ziobro z Kurskim - niczym Kamieniew,
Zinowjew i Bucharin opisani w latach 30. w „Krótkim kursie historii WKP(b)” -
od dawna budowali klikę wysługującą się wrogom ludu. „Mówią o jedności prawicy,
a w rzeczywistości działają na jej rozbicie. To było w pełni świadome
działanie” - donosił wtedy Mariusz Błaszczak.
Rzecz jasna nie trafiło na wzorcowych demokratów. Jeszcze rok wcześniej
podobny donos na grupę rozłamową z PJN złożył sam Ziobro. Trzy lata wcześniej
Kurski publicznie zadenuncjował skonfliktowanego z Kaczyńskim Ludwika Dorna,
że nie płaci alimentów. Zdarzało mu się w tamtych czasach parafrazować
Cyrankiewicza: „Wszyscy, którzy mówią, że ktoś chce podnieść rękę na Jarosława
Kaczyńskiego, muszą wiedzieć, że Jacek Kurski mu tę rękę odrąbie”. Po
wyrzuceniu z PiS ochota do żartów mu jednak przeszła.
Bat zamiast batuty
Komentował Kurski w kolejnych latach: „Jeżeli demokracja ma wyglądać
tak, że prezes nie udziela nikomu głosu i przetrzymuje mikrofon, to znaczy, że
zmierzamy w kierunku Korei Północnej”.
„Szczególnie w ostatnim czasie
czułem się, jakbym był w kolonii karnej połączonej z przedszkolem, a nie w
partii politycznej”.
„Jarosław Kaczyński powinien być
jak dyrygent orkiestry. W ręku batuta, wsłuchany w skrzypce, w świetne
brzmienie wiolonczeli. Szukający harmonii brzmienia, muzyków, których
prowadzi. Ale batuta pomyliła się dyrygentowi z batem”.
„[Ludzie z PiS] Inaczej pojmują
lojalność. Dla nich lojalność to salutować i zgadzać się na wszystko, co powie
prezes. Dla mnie lojalność to imperatyw, by kiedy trzeba, powiedzieć w oczy,
co się myśli”.
„Kaczyński nie może mieć monopolu
na prawicy, bo monopol zawsze prowadzi do klęski - bez względu na to, czy
sprawuje się władzę, czy jest się w opozycji”.
„Chcieliśmy, aby przywództwo
Kaczyńskiego miało jakieś bezpieczniki pozwalające na korygowanie błędów”.
Ziobro był oględniejszy w komentarzach, ale i on zarzucił Kaczyńskiemu
dyktatorskie praktyki. Jego reputacja karierowicza zmierzającego po trupach do
celu zapewne nie była odległa od prawdy, choć po prawdzie ambicje były całkiem
uzasadnione. Jako minister sprawiedliwości w pierwszym rządzie PiS zdobył
szlify pisowskiego prymusa. Bo w walce z „układem” jechał po bandzie i nadstawiał za Kaczyńskiego własną głowę, ryzykując
Trybunał Stanu oraz procesy karne i cywilne.
Jego popularność w elektoracie mierzono setkami tysięcy głosów 3 W hierarchii
partyjnej miał stanowisko £ wiceprezesa. Niemal wszyscy widzieli go w roli
„delfina”. Z wyjątkiem Kaczyńskiego.
Najwyraźniej Ziobro wyciągnął lekcję z tamtych czasów. Dziś po jego
dawnej chełpliwości i efekciarstwie wiele nie zostało. Zamknął się w resorcie,
występuje sporadycznie, stroni od retorycznych uniesień. Wedle maksymy „tisze
jediesz, dalsze budiesz” konsekwentnie realizuje pisowski plan na
podporządkowanie sądów. A że przy okazji odbudowuje polityczną pozycję,
rozprowadzając swych ludzi po spółkach Skarbu Państwa? Na razie Kaczyński
stara się udawać, że tego nie zauważa. Weryfikacja pozycji Ziobry zapewne
nadejdzie wraz z uchwaleniem zmian w sądownictwie.
Najemnicy
Dawna diagnoza Kurskiego o „koreańskich” stosunkach w obozie PiS jak
dotąd raczej nie straciła na aktualności. O czym świetnie wiedzą zwłaszcza
założyciele Solidarnej Polski, którzy - choć na eksponowanych stanowiskach -
w partyjnej hierarchii nadal są podludźmi.
Kurski to otoczony wilkami polityczny singiel, zdany na łaskę i niełaskę
Kaczyńskiego. Solidarna Polska jest z kolei projektem zamrożonym. Zaraz po
wyborach życie partyjne stanęło w miejscu, struktury zastygły w bezruchu,
zablokowano przyjmowanie nowych członków. To na wszelki wypadek, aby nie dawać
Kaczyńskiemu pretekstu do podejrzeń, że tylnymi drzwiami mogłyby się wepchnąć
w przyszłości do PiS niepożądane persony. Solidarni liczą bowiem, że całą
organizacją przejdą wkrótce do Prawa i Sprawiedliwości. Czas nagli, za rok wybory
samorządowe.
Tyle że Kaczyńskiemu wcale się nie spieszy. Im dłużej potrzyma
ziobrystów w niepewności, tym mniej będą mieli czasu na dopięcie alternatywnych
koalicji wyborczych. W obrębie wspólnej partii, nawet rządzonej dyktatorsko,
siłą rzeczy musieliby podlegać regułom wzajemności. Weszliby w normalny obieg
dystrybucji zobowiązań i korzyści. Czy zasłużyli na taki przywilej? Za to,
pozostając poza partią, nadal są tylko prawicowymi najemnikami zaciągniętymi
do konkretnych batalii. Nawet jeśli zasłużeni w boju, to na razie bez szans na
oficerskie stopnie, skazani na niepewność.
Ich obecność w obozie „dobrej zmiany” nie jest więc wynikiem
nadzwyczajnej łaskawości wodza. To tylko efekt wyrachowanej, chłodnej
kalkulacji. Jedynym beneficjentem tamtego rozłamu okazał się bowiem sam
Kaczyński.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz