niedziela, 11 czerwca 2017

Nihiliści,Ludzkie zoo,Raport z oblężonego bloku,Nie jest wesoło,Katastrofa bez końca,Polak Pollackowi nierówny,Wojskowy z wężykiem i Czy warto nadstawiać pierś



Nihiliści

Istotą natury obecnej władzy nic jest jej populizm, radykalizm czy obskurantyzm, choć każdą z tych cech można jej zasadnie przypisać. Tą istotą jest totalny nihilizm, który ona manifestuje, promuje i którym się upaja.
   Wyroki trybunałów są ważne albo i nie, w zależności od na­szego uznania, prawdą można nazwać kłamstwo i odwrotnie, zło może być dobrem, a dobro ziem, bohatera możemy nazwać świnią, a statysty herosem. Nic nie jest pewne, nic nie ma wartości, wszystko można podważyć. Nihilizm w pełnej krasie.

Opinie notabli PiS o uchwale Sądu Najwyższego w spra­wie ułaskawienia niewinnego ministra Mariusza Kamińskiego w każdym normalnym kraju, w którym szanuje się prawo i respektuje przyzwoitość, skazywałyby Ich na banicję z życia publicznego. Oto przedstawiciele władzy roszczą sobie prawo do decydowania, które wyroki, orzecze­nia i uchwały są ważne, a które nie. Ale w tych kompromi­tujących wypowiedziach było coś ważniejszego niż tylko zakwestionowanie prawa Sądu Najwyższego do oceny prawo­mocności decyzji prezydenta. Ich sensem było zakwestiono­wanie elementarnej logiki. Jeśli można ułaskawić formalnie niewinnego, to można za niewinnego uznać przestępcę, a nie­winnego - za przestępcę. Nie jest to już bowiem kwestia za­stosowania normy prawnej, ale woli panującego. Woli władzy. Jeśli 2+2 niekoniecznie równa się 4, to jakikolwiek rachunek przestaje mieć sens, prawa matematyki i logiki zostają unice­stwione. Witamy w świecie nihilizmu.
   Nihilizm mości się w Polsce od półtora roku. Nie jesteśmy, oczywiście, jedyni. Wcześniej naszą drogą poszła Rosja Puti­na. Turcja Erdogana, Węgry Orbana. Ostatnio, choć w mniej­szym tempie, ze względu na siłę tamtejszych instytucji, tą drogą podąża Ameryka Trumpa. Marne to jednak pociesze­nie. Skutki nihilizmu już są bardzo dolegliwe, a to tylko symp­tomy bólu. który nadchodzi. Całkowita relatywizacja norm i wartości burzy porządek społeczny, niszczy społeczną tkan­kę. degraduje państwo prawa, podważa sens istnienia wspól­noty. Przy czym w menu PiS oferuje nam się pełen zestaw odmian nihilizmu - prawny, moralny i historyczny.
   Zacznijmy od tego pierwszego, który PiS zaserwowało nam już na początku swych rządów, teraz twórczo go rozwijając. Trybunał Konstytucyjny przestał być sądem nad prawem, bo skoro władzę ma ekipa uzurpująca sobie prawo do reprezen­towania suwerena, wszelka kontrola nad prawem jest zbęd­na. Wola ludu jest wszak ważniejsza od jakichś norm. Wyroki Trybunału nie są już ostateczne, władza może je, w zależności od swej woli, uznawać albo i nie, publikować albo i nie. Zaczy­nają one być ostateczne dopiero w momencie, gdy władza za­mienia Trybunał w atrapę i jego parodię. Teraz mamy novum. Nie są już obowiązujące także decyzje Sądu Najwyższego. Są, o ile spodobają się władzy. I wyłącznie pod tym warunkiem. Efekty są druzgocące dla państwa prawa - to utrata mocy pra­wa i wagi instytucji. Trybunał Konstytucyjny został już wy­kastrowany całkowicie, pozbawiony autorytetu, ośmieszony, zbrukany. Teraz pod nóż ma iść Sąd Najwyższy. Potem przyj­dzie kolej na sądy powszechne.
   Gdy to nastąpi, prawo definitywnie przestanie być prawem, a stanie się narzędziem władzy, która zalegalizuje w ten sposób bezprawie oraz swój prymat nad wszelkimi normami. Zamiast rządów prawa będziemy mieli rządy ludzi. W praktyce ozna­czać to będzie autorytaryzm lub dyktaturę. Skala łamania pra­wa będzie wynikała wyłącznie z potrzeb albo kaprysów władzy. Dokładniej tego, który będzie ją w Polsce jednoosobowo spra­wował. Dziś jeszcze uzurpatora, już za moment jedynowładcy, bo trójpodział władzy pozostanie wyłącznie w podręcznikach. Być może uznany zresztą za skompromitowany. Tak było w podręcznikach prawa, z których ja się uczyłem - trójpodział opisywano w nich jako skompromitowany i zabezpieczający wyłącznie demokrację formalną, podczas gdy pożądana była demokracja materialna, czyli realna, gwarantowana przez jednolitość władzy. Czytaj - przez PZPR, teraz przez PiS.
   Warto jednak zrozumieć, że istotą tego, co się stanie, będzie coś więcej niż „tylko” zgon państwa prawa i wyeliminowa­nie wszelkich ośrodków, które mogą kwestionować poczyna­nia władzy. Prawdziwym rezultatem ma być, i obawiam się, że będzie, zakwestionowanie każdego zestawu norm poza tym, który toleruje i akceptuje władza. Prawo czy lewo, ustawa czy nieustawa, wyrok czy niewyrok - wszystko to przestanie mieć znaczenie. System runie tak, jak wali się dom. gdy usunie się ścianę nośną. Wszyscy wylądujemy w stanie pewnej próżni, nad którą wszelako będzie panował nasz nadzorca.

To jednak tylko fragment obrazu. Bo następuje u nas także nieposkromiona ekspansja nihilizmu moralne­go. Władza i jej czynownicy mogą podeptać każdego, jeśli stoi tylko na jej drodze. Tu, już za chwilę, nihilizm praw­ny pójdzie pod rękę z moralnym. Prokuratura już zamienia się w maszynkę do oskarżania przeciwników władzy. Sądy zaś już wkrótce mogą się stać maszynką do ich skazywania. Państwo pełni jednocześnie rolę oszczercy (TVP i inne PiS-owskie me­dia), oskarżyciela, sądu i klawisza. Kim będą ofiary? Może nią być w zasadzie każdy w sytuacji, gdy - w ramach nihilizmu mo­ralnego - zł« można zdefiniować jako dobro, a dobro jako zło, przy czym dobro przypisane jest „naszym”, a zło - „wrogom”.
   Skoro Antoni Macierewicz, który cle facto ucieka ze Smo­leńska, zostaje kapłanem zamachowej sekty, a Ewa Kopacz zostaje obsadzona w roli barbarzyńcy i kłamczuchy, bo w po­rywie serca postanowiła w momencie smoleńskiej tragedii pojechać do Moskwy i pomagać krewnym ofiar, to możliwe jest wszystko. Następuje bowiem apoteoza relatywizmu. Je­śli katastrofę można bez jakichkolwiek dowodów nazywać zamachem, patriotów można wyzywać od zdrajców, a klęskę 1:27 w głosowaniu nad kandydaturą Donalda Tuska w Radzie Europejskiej ogłaszać jako triumf, to pojęcia tracą swą wagę, a słowa pozbawione są sensu. Kłamstwo przestało być dla tej władzy ekscesem, stało się normą, jest ekspansywne, nachal­ne i bezczelne. Można oskarżyć poprzedników o doprowadze­nie do strat mierzonych w setkach miliardów złotych, choć nie ma na to grama dowodu, można ordynarnie kłamać w spra­wie drogowego wypadku pani premier, można zmyślać bred­nie o mistral ach za dolara. Skoro kłamać można non stop, to kłamstwo przestaje być kłamstwem, a prawda i nici swój sens.
   Ta kaskada kłamstw nie jest tylko PR-owskim trikiem albo ponurą demonstracją tego, że „nam wolno wszystko”. Jest formą kreowania alternatywnej rzeczywistości. Tu z pomo­cą władzy idą pospolici oportuniści. cwaniacy albo zwykli tchórze, których nazywa się symetrystami, choć ja sam zde­cydowanie wolę określenie „obiektywiści”. Propagandyści po prostu kłamią. Obiektywiści pomagają zamazać różnicę mię­dzy prawdą a kłamstwem. Nadają kłamstwom pozór dopusz­czalności, co zrównuje rzeczywistość z mitem. Obiektywiści są więc, może mimowolnymi, ale ważnymi budowniczymi nowego nihilistycznego porządku.

Nihilizm wymaga nihilistycznej propagandy, ta z kolei potrzebuje wroga, strachu publiki. Dla Puti­na wrogiem są „ukraińscy faszyści”, Unia Europejska i NATO, dla Erdogana - Fethullah Giilen i zachodnie instytu­cje, dla Kaczyńskiego - Bruksela, Berlin i uchodźcy. Uchodź­ców w Polsce wprawdzie nie ma, ale pełnią ważną rolę. Będąc u nas bytem wirtualnym, mają wzbudzać realny strach. Strach jest niezbędny, by masy konsolidowały się wokół władzy. Spór polityczny w wersji nihilistycznej przestaje być sporem poli­tycznym, jest grą o wszystko, walką dobra za złem. A ze złem się nie dyskutuje, należy je potępić i zgruchotać mu kości. Wi­dzowie „Wiadomości” mają je uznawać za jedyny prawdziwy przekaz, opis rzeczywistości. Inne, choćby absolutnie praw­dziwe. mają uznać za falsyfikat. Prawdą nie jest to, co nią jest, ale to. co prawdą nazwie władza. Faktem nie jest fakt, ale na­sza interpretacja faktu. Dobro przestaje być dobrem, skoro dobre jest wyłącznie to, co służy władzy. Na przykład orkiestra Owsiaka może wprawdzie służy społeczeństwu, ale skoro nie służy władzy, należy jej działania zrelatywizować i zakwestio­nować. Wszelkie normy i wartości muszą być przekreślone.
   Prawdziwy moralny nihilizm towarzyszący wielkiemu projektowi tworzenia „nowego człowieka” wymaga dehumanizowania grup i ludzi. Stąd zapotrzebowanie na epitety. One pomagają nihilistycznej władzy odwołać się do najbar­dziej wulgarnych klisz i najniższych instynktów. Szczególną rolę pełni tu szeroko propagowana islamofobia. Nienawiść do „ciapatych” staje się cnotą, ot, po prostu odmianą patrio­tyzmu, może nadgorliwego, ale jednak. Praktyczne promo­wanie islamofobii pozwala eliminować kolejny porządek wartości - przyzwoitość, szacunek dla praw człowieka, tolerancję. Terrorystyczny zamach jest szansą dokona­nia zamachu na humanizm. Nie przez przypadek ta władza kłania się w pas ojcu dyrektorowi i szczodrze go sponso­ruje, ignorując przesłanie papieża Franciszka. Rydzyk jest bowiem sojusznikiem władzy, Franciszek zaś oferuje porzą­dek chrześcijańskich wartości, który z porządkiem obecnej władzy jest w bolesnym konflikcie. Nie musisz być dobrym chrześcijaninem, zdaje się mówić władza, masz być dobrym narodowym katolikiem, czyli naszym zwolennikiem. Odrzu­cenie przez naszych nihilistów zasady miłości bliźniego jest niezbędne, bo przyjęcie jej oznaczałoby istnienie porządku wartości nic tylko alternatywnego wobec zestawu propono­wanego przez władzę, ale takiego, który byłby nadrzędny. To zaś w przestrzeni nihilizmu nie wchodzi w grę. Podobnie jest zresztą z atakiem PiS na Unię Europejską. Unia domaga się respektowania jakiegoś zestawu norm i zasad, czyli czegoś, co PiS-owska władza odrzuca ex definitione. Na konflikt z unij­nymi instytucjami jest więc skazana. On nie jest rezultatem zderzenia racji, ale wynikiem starcia cywilizacji.

Nihilizm obecnej władzy ma też wymiar społeczny - zakłada w praktyce odrzucenie pojęcia wspólnoty. Do jej istnienia potrzebne są jednoczące wszystkich wartości i równość obywateli wobec siebie i wobec prawa. Na coś takiego władza nie może się jednak zgodzić. Sortuje przecież obywateli nie tylko z zemsty i ze złości, ale dla zde­gradowania moralnego i prawnego wszelkich obecnych lub choćby potencjalnych przeciwników. A też dla marginalizacji wątpiących. Nic ma miejsca na wątpliwości w czasie jedno­znaczności. Obywatel nie ma prawa kwestionować poczynań władzy. To władza ma prawo kwestionować i penalizować te poczynania obywateli, które jej się nie podobają. Państwo nie ma służyć obywatelowi (pojęcie obywatel też jest niełubiane, bo zakłada jego autonomiczność). Jest ponad nim. Obywatel nie tworzy państwa, lecz mu podlega, a ostatecznie - ulega.
   Mamy więc do czynienia z czymś gorszym niż zamach na prawo i instytucje. Mamy rozchwianie całego porządku praw­no-morałno-etycznego. A to już zaproszenie do strefy dziko­ści, w której prawem jest pięść i wola silniejszego. Silniejszy zaś jest nie tylko panem poddanych i panem teraźniejszości oraz przyszłości, ale także panem przeszłości. Władza pre­zentuje przecież także nihilizm historyczny. Historyczny kompromis Okrągłego Stołu okazuje się zdradą, a wielki bo­hater Solidarności - agentem. Prawdziwym herosem histo­rii zostaje statysta, człowiek, którego większość obywateli zapamiętała jako nieporadnego prezydenta, staje się mężem stanu, najwybitniejszym z wybitnych, któremu należy się po­mnik w każdym mieście. Prawda historyczna stała się kwestią uznaniową. Zasługi i przewiny również.

Rządzi nami nihilizm, a konkretnie naczelny nihilista. Stworzył system, w którym prezydent i pre­mier są marionetkami, a ważniejsza od prezydenta jest sekretarka szeregowego posła, przed którą pokłony biją najważniejsi ministrowie. Czy to nie efekt zdemolowania hierarchii i porządków? Owszem, ale nihilizm domaga się, by przestały istnieć.
   Jarosław Kaczyński jest kimś więcej niż uzurpatorem. Jest niszczycielem prawa, norm moralnych i wspólnoty. Jest na­szym Neronem, oczywiście w wersji nadwiślańskiej. Ale nie mniej groźnym. Naczelny nihilista kraju prawdopodobnie nie cofnie się przed niczym. Przed nikim nie odpowiada ani w sen­sie prawnym, ani moralnym. Zero hamulców i bezpieczników.
   Za sprawą Kaczyńskiego i jego podwykonawców Polskę zże­rają komórki rakowe. Dziś nowotwór wydaje się do opanowa­nia, ale za chwilę może się przekształcić w złośliwy. A wtedy najlepszy nawet chirurg będzie bezradny. To ogromne nie­bezpieczeństwo. bagatelizowanie go jest wybitnie niemądre. Owszem, agenci nihilizmu są jacyś nieudolni, pokraczni i wy­glądają jak postaci z kabaretu. Warto jednak pamiętać, jaki tytuł nosił film z Lizą Minnelli opowiadający o tym, jak racz­kujący faszyzm zamieniał się w faszystowską nawałnicę.
Tomasz Lis

Ludzkie zoo

Zerkam na małą pożółkłą fotografię dziew­czynki sprzed kilkudziesięciu lat. W białej wymiętej bluzce i białej byle jakiej spódnicz­ce, w trzewikach, pięcioletnie dziecko stoi na uklepanym prostokątnym skrawku ziemi, otoczonym palisadą z łodyg bambusa. Za ogrodzeniem kobiety, mężczyźni, dzieci wychylają się, oglądają ją z zaciekawieniem, ja­kaś elegancka pani pochyla się, wręcza jej cukierka, mała ufnie bierze go do ręki, tłum wokół obserwuje to w na­pięciu. Belgia, wystawa światowa. Oni, widzowie, są bia­li. Przyszli, kupili bilety na pokaz - ona, dziewczynka, jest czarnoskórą Afrykanką, eksponatem w ludzkim zoo. Czytam: „Większość umieszczanych w takich miejscach przedstawicieli ludności etnicznej (głównie Afrykanów) była utożsamiana z istotami znajdującymi się na pozio­mie ewolucji pomiędzy wielkimi małpami a praprzod­kami Europejczyków”. Jest 1958 rok. Bruksela. Pęka mi serce. Przypominam sobie: miałem wtedy niespełna sie­dem lat i biegałem z procą po podwórku, bawiliśmy się w Indian i kowbojów, w wojnę, graliśmy w dwa ognie i w Czarnego Luda. Ona była eksponatem w zoo.
   Uchwycona na zdjęciu sytuacja miała miejsce zale­dwie 60 lat temu. Dumni biali Europejczycy pokazywali Murzynów w zoo w dzisiejszej stolicy Unii Europejskiej, która politycznie i cywilizacyjnie aspiruje do bycia europejskim Nowym Jorkiem czy Waszyngtonem. Wiel­ki progres homo sapiens. Tymczasem kilka dni temu, tuż-tuż, w siedzibie polskiego parlamentu, który od dawna dla mnie parlamentem nie jest, urządzono pokaz dziecięcej jatki - wytresowanych popisów oratorskich młodych nienawistników, neofaszystów, małych ludzi wyzbytych jakiejkolwiek empatii i wyobraźni, niszczy­cieli i torpedowców nowej generacji. Konrad Piasecki napisze potem o nich: „Sejm dzieci. Głupie, hejterskie, hunwejbińskie teksty wygłaszane z przejęciem i namasz­czeniem. Ponure zwierciadło dorosłej polityki. Dramat”. Gdy usłyszałem na własne uszy wygłoszone z sejmowej trybuny przez naszą plemienną przyszłość pełne niena­wiści i pogardy słowa - pomyślałem, że niektórzy z nich chętnie poszliby do takiego zoo, by się napawać swoją wyższością. Młoda dziewczyna pisze do mnie: „To pisali im dorośli”, pytam: „Rodzice czy nauczyciele?”, ona od­powiada: „Nie wiem, co gorsze”. Rzeczywiście, rzucane w kosmos pojęcia i frazy wykraczały poza język używany w szkole przez nastolatków, ktoś w tym być może maczał palce i teraz jakiś tata pije piwo z puszek przed telewi­zorem, dumny ze swojej latorośli. Wielki okręt o nazwie Polska mozolnie zaczyna skręcać w stronę skał.
   Skąd się to bierze - niech kombinują profesorowie Krzemiński, Czapiński i Markowski. Oni usiłują takie rzeczy zliczyć, przebadać, dojść do praźródeł i rzucić na ekran. Ja chwytam jedynie pojedyncze drobne obrazki i sklecam je ze sobą, tak powstaje moje widzenie świata. Mam kolegę, który znakomicie gra na gitarze. Człowiek ujmujący, dowcipny, życzliwy, wielokrotnie miałem go na celowniku, gdy rozpatrywałem swoje plany arty­styczne. Graliśmy, martwiliśmy się, gdy chorował. Żad­nej afery. Nic. Podczas ostatniej kampanii wyborczej trafiłem na jego konto fejsbukowe i zamarłem. „Co, krwawią ryje odrywane od koryta? Boli? Niech boli, trzeba was wyrwać co do jednego!”. Gdzieś niżej: „Sły­chać kwik, dobrze!”. Pisał tak o artystach pokroju Jandy,Wajdy, o innych muzykach, których zaliczył do układu, bo porobili wielkie kariery, być może o mnie. O lewa­ckich dziennikarzach, sędziach. Stał się sztandarowym głosicielem dobrej zmiany. Patrzyłem na to w szoku. Mój kolega - którego bardzo lubiłem i lubię nadal, bo w kontaktach ze mną, w sali prób, na scenie, nigdy żad­ne takie słowo nie padło - udzielał światu lekcji pogardy. Nastał dla niego czas chwytania ludzi do ludzkiego zoo. Zbiło mnie to z pantałyku.
   Dziś gra w zespole u boku artysty popularnego jak cholera. Gwiazdora. Jest przy korycie obficie wypełnio­nym. Janda jest już od tego koryta oderwana, więc luzik. On ma pełen dostęp. Stanąłem przed dylematem: gdy­by nowa ekipa, kimkolwiek by była, po kolejnych wy­borach krzyknęła w jego stronę „Ty PiS-owski ubeku, odrywamy cię od koryta, niech się krew leje, kwicz, szu­jo, sprzedawczyku, zdrajco!”, to czy w ramach wycho­wania powinienem mu pozwolić przeżyć to na własnej skórze - czy też może powinienem rzucić się mu w obro­nie? Odpowiem: rzuciłbym się. Palisadę z bambusa porąbałbym na kawałki.
Zbigniew Hołdys

Raport z oblężonego bloku

Odpowiadając na wezwanie Ministerstwa Obrony Narodowej do tworzenia list „osób innych narodowości posiadających obywa­telstwo polskie” w związku z zagrożeniem terroryzmem stanem bezpieczeństwa państwa, spieszę poinformo­wać o sytuacji w bloku, gdzie mam przyjemność - coraz bardziej wątpliwą z powodu ww. zagrożenia - mieszkać.
   Zanim przejdę do przeglądu stanu zagrożenia terrory­stycznego w 75 lokalach naszego budynku, chciałem za­alarmować władze, że najciemniej jest pod latarnią. Otóż w dniu wczorajszym zobaczyłem w naszej, teoretycznie przecież patriotycznej, telewizji państwowej TVP trzech osobników, ewidentnie podejrzanych. Pierwszy z nich o nazwisku Pereira, imię Samuel, wyglądał jak Osa­ma bin Laden, tyle że ze skromniejszym zarostem, co dowodzi wyjątkowej przebiegłości w kamuflażu.
   Jeszcze groźniej prezentowali się panowie o nazwi­sku sugerującym związki z bliskowschodnimi służbami: Wildstein. Młodszy z nich, imię Dawid, nawet się nie ma­skował jak wspomniany Pereira, epatując terrorystyczną brodą a la Mochtar Belmochtar, przywódca algierskich islamistów, zlikwidowany przez Amerykanów. Więc ja się pytam, czy nasze MON nic z tym nie może zrobić? Czy dzieci mają płakać przed telewizorami, patrząc, jak potencjalni niebezpieczni terroryści cieszą się zupełną bezkarnością? W dodatku zaraz potem wystąpił nieja­ki Paweł Szefemaker, podpisany jako przedstawiciel na­szego rządu. Naprawdę? Szefernaker? Polaków nie było? To już nie jest żadna ukryta opcja, to otwarte splunięcie wszystkim patriotom i Suwerenowi w twarz.
   Wracając do zagrożenia w bloku. Sytuacja jest nieco utrudniona ze względu na upały i pracę słońca. Niekiedy nie jestem w stanie odróżnić uczciwego Polaka, tyle że opalonego, od elementu niepewnego. Wcześniej nie by­łem świadomy ogromu zagrożenia i nie zwracałem nale­żytej uwagi na wszystkich mieszkańców. Dopiero praca naszego rządu uświadomiła, że wróg nie tyle jest u bram. ile wszedł do środka i może czaić się choćby na klat­ce B w lokalu 17, gdzie zamieszkuje małżeństwo o nie­pokojącej śniadości. Jeśli do października ciapatość nie zejdzie, powiadomię najbliższy komisariat.
   Wątpliwości nie ma w wypadku lokalu 45, klatka C, gdzie zamieszkuje osobnik koloru czarnego, wykonują­cy zawód lekarza, co wydaje mi się głęboko nieetyczne. Chciałbym zapytać stosowne władze, czy mam zbierać również informacje o jego polskich pacjentach, którzy przecież mogliby stać się celem agitacji terrorystycznej? Proszę o szybką odpowiedź.
   Doliczyłem się sześciu rodzin banderowskich i czte­rech podających się za Wietnamczyków, ale niepokojąco podobnych do ujgurskich terrorystów, których widzia­łem w telewizji. Wziąłem sobie również do serca sej­mowe przemówienie premier Beaty Szydło, z którego jednoznacznie wynika, że za zamachem w Manchesterze stoi „polska” opozycja totalna. W związku z tym zaczą­łem się przyglądać, kto kupuje w kiosku „Gazetę Wybor­czą”, „Newsweek”, „Politykę" i „Tygodnik Powszechny” oraz kto słucha TOK FM i ogląda TVN oraz TVN24 (cie­pła pogoda pomaga, kręgi proterrorystyczne otwierają okna). Z przykrością muszę stwierdzić, że liczby wska­zują na poważne zagrożenie bezpieczeństwa państwa.
   Z pewnością władze zainteresuje podejrzana rozmo­wa, którą przeprowadziło małżeństwo z kasty sędziow­skiej (lokal 29). Moją uwagę zwrócił fakt, że poruszali tematy dotyczące Rosji i Francji, co już samo w sobie jest podejrzane, a w pewnym momencie mężczyzna po­wiedział, że „pradziadek Puszkina był czarny podobnie jak babka Dumasa". Nie wiem, kim są wzmiankowani osobnicy, ale wyczuwam tu duże niebezpieczeństwo.
Na koniec mej pierwszej notatki chciałem jednak podkreślić, że mimo trudnej sytuacji wielu lokatorów myśli i działa patriotycznie w duchu ministra Błaszczaka, który doskonale rozumie, że strach przed zamacha­mi sprawi, iż każdy porządny obywatel chciałby skopać jakiegoś czerniawego. Dziś rano mieszkańcy o imionach „Krejzol”, „Salceson”, „Wariat” i „Pojeb” zareagowali na prowokację, polegającą na bezkarnym poruszaniu się pod blokiem znajomka wspomnianego wyżej lekarza, doprowadzili go do pozycji leżącej i zasugerowali, in­tensywnie gestykulując, by wracał do swego bambuso­wa, a następnie przerwali rozmowę dwóch osobników o wyglądzie co prawda jakby naszym, ale sugerującym inklinacje pederastyczne (okulary!). Osobniki uciekły.
   Tak więc nadzieja jest. Jeszcze Polska nie zginęła!
Marcin Meller

Nie jest wesoło

Tak mam dosyć smutnych spraw, że bardzo chciałem, żeby znalazły się, w tym tekście elementy związane z jakąkolwiek wesołością, ale kiedy je wytypowałem, operując ostatnimi wydarzeniami, to okazało się, że właściwie zdarzenia po­zornie wesołe są również smutne. czy można się, śmiać z tego, że swojego doktoranta wstydzi się, promotor? Czy można śmiać się, z tego, że absolwent Wydziału Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego nie zna konstytucji, a na dodatek proponuje, że napisze własną? Czy jest rzeczą śmieszną, że wiceminister spraw wewnętrz­nych. który po zajściach we Wrocławiu wiedział, iż nie można używać paralizatora w stosunku do zakutego mężczyzny, teraz leż o tym wie, ale przez rok się, tym nie interesował, bo o tym nie pamiętał? Czy bardzo zabawna jest historia przyznania Złotej Odznaki Pożar­nictwa swojemu zwierzchnikowi, który tej odznaki nie przyjmuje, bo nie czuje się, jej godny? Czy to w porządku przy całej ludzkiej tragedii związanej z pochówkiem ofiar katastrofy smoleńskiej, że referuje ją ktoś. kto w decydującym momencie nie potrafił wywiązać się ze swoich zawodowych obowiązków? Czy jest śmieszną rzeczą, że giną kluczowe dowody związane z aferą Amber Gold i nagle cudownie się odnajdują? Czy nie jest śmieszny pomysł, żeby w dniu Święta Niepodległości robić referendum i skomplikowane wybory samorzą­dowe jednocześnie?
   Kiedy podsumowuję te wszystkie wydarzenia, nie które nie do wymyślenia, niektóre abstrakcyjne, nie które godne politowania, można uznać, że państwo jako instytucja przypomina żałosny kabaret, w którym nikt przy zdrowych zmysłach nie chce występować. Czy rzeczywiście wszyscy Ci, którzy resztki tych zdrowych zmysłów posiadają, są bezradni i nie są w stanie wspólnie, nie bacząc na żałosne ruchy tzw, opozycji, przeciwstawić się chorobie, która postępuje w naszym kraju coraz szybciej? Na zakończenie sejmowa żenada w wykonaniu dzieci, które przestały być dziećmi, a stały się karykaturalnym odbiciem politycznej rzeczywistości. Cała nadzieja na promyk radości dla kraju w nogach dziesiątej reprezentacji piłkarskiej świata.
Krzysztof Materna

Katastrofa bez końca

Miałem nadzieję, że przynajmniej przez jakiś czas nie będzie trzeba wracać do sprawy smoleńskiej. Ale się nie da. Po tym jak pan Wacław Berczyński swoją bom­bą termobaryczną wysadził w powietrze tzw. komisję smoleńską i mocno nadwerężył teorie zamachowe - teraz w mediach bliskich PiS mówi się głównie o „drugiej katastrofie smoleńskiej”
Chodzi o ujawniane szczegóły ekshumacji, zarządzonych w ubiegłym roku głównie po to (jak można było wnosić z wyjaśnień prokuratur), by na pogrzebanych ciałach ofiar katastrofy szukać śladów wybuchu. Formalnie odpowiedzialny za tę decyzję prokurator Marek Pasionek tłumaczył się na konferencji prasowej, że nawet jeśli na dotychczas wy­dobytych ciałach nie było żadnego śladu trotylu ani eksplozji, to może jeszcze się znajdą na następnych. W przyszłości, jak sądzę, prokurator Pasionek będzie musiał jeszcze raz to wytłumaczyć, nawet jeśli ustawy uchwalone przez PiS (pod wpływem karnego wyroku na Mariusza Ka- mińskiego) zdejmują z prokuratorów odpowiedzialność za dzisiejsze czyny. Tymczasem Marek Pasionek, jakby w poczuciu winy za to, że ani trzy dni po katastrofie, kiedy był w Moskwie, ani w następnych latach nie żądał autopsji zwłok, opowiada na konferencji prasowej, jakie i czyje szczątki odnaleziono w kilku trumnach, a dodatkowe drastycz­ne szczegóły, a nawet zdjęcia, „ujawniają” tabloidy i pisowskie media, którym - znów już w pełni legalnie - prokuratura może przekazywać dowolne materiały ze śledztwa.

Skandalicznym, haniebnym, barbarzyńskim” zaniedbaniom przy identyfikacji ciał i ich fragmentów towarzyszą medialne komen­tarze niektórych smoleńskich rodzin i polityków PiS. Czegóż tam nie ma? Pani Beata Gosiewska stwierdza w „Rzeczpospolitej', że „patrząc na Tuska i polityków PO ówcześnie rządzących, widzę twarze morder­ców mojego męża i elity polskiej”. Pan Jacek Świat, komentując infor­macje prokuratury, że w trumnie jego żony „zidentyfikowano szczątki jednej innej ofiary, oświadcza, że„to nie była zwykła pomyłka i zwykłe niechlujstwo. To celowe działanie, by nas upokorzyć, a pomieszanie szczątków dwóch osób w mundurach uważa za akt „symbolicznej ze­msty na NATO-wskich generałach”. Inna wdowa (niech już pozostanie tu bez nazwiska) ogłasza w TVP, że nie zgodzi się, aby jakiekolwiek frag­menty ciała jej poległego męża znalazły się w jakichś obcych grobach, więc ma prawo żądać przeszukania trumien, nawet należących do tych rodzin, które się na ekshumacje nie zgadzały,„bo pewnie odpowiada im sowiecka tradycja zbiorowych mogił w Katyniu czy na Łączce” Mini­ster Maciej Wąsik deklaruje, że niedokładne rozdzielenie fragmentów ciał ofiar katastrofy „to wina Kopacz i Tuska” A TVP, głosami komenta­torów (także cytując Martę Kaczyńską), zwraca uwagę, że coraz bliższa jest karna odpowiedzialność czołowych polityków PO za - ta fraza jest wielokrotnie powtarzana - przestępstwo zbezczeszczenia zwłok.

Można powiedzieć, właściwie nic nowego. Te oskarżenia były i będą, poniekąd już się przyzwyczailiśmy, że PiS tak postępuje. Jeśli działacze tej partii oskarżają swych przeciwników, z imienia i na­zwiska, o zabójstwo, również własnych przyjaciół, to - powinniśmy rozumieć - dlatego, że Prezes wciąż przeżywa śmierć swojego brata, rodziny ofiar mają prawo od emocji, no, ostatecznie chodzi o politykę i „mit smoleński” Przez 7 lat od katastrofy, przy akceptacji milczącej większości, PiS uprawiał moralny i emocjonalny szantaż wobec wszystkich, którzy gryźli się w język, aby nie odpowiadać nawet na najbardziej podłe insynuacje. Przecież choćby Bogu ducha win­nych ekspertów Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych kilkadziesiąt osób z eksperckim dorobkiem, wojskowym honorem, mających przecież własne rodziny - oskarżano publicznie o faktyczne maskowanie zabójstwa prezydenta Kaczyńskiego i współudział w spi­sku. Komisja rządowa, pod kierunkiem Michała Boniego, organizująca sprowadzenie ciał do kraju i uroczystości pogrzebowe, jest dziś oskar­żana o „upokorzenie narodu” i naruszanie godności ofiar, choć wtedy także wielu ludzi PiS (czego dziś się wypierają) było pod wrażeniem sprawności i dyskrecji całej procedury, uroczystej, wzruszającej oprawy ceremonii pożegnań.

Dopiero teraz media pisowskie twierdzą, że należało zidentyfikować badaniami DNA wszystkie szczątki ofiar, aby uniknąć jakichkolwiek pomyłek, choć nawet kompletny amator wie (a potwierdzają to biegli patolodzy), że musiałoby to opóźnić pochówki nawet o wiele miesięcy (zapewne także nie mogłoby dojść do pogrzebu pary prezydenckiej na Wawelu). Gdyby rząd tak zdecydował, rozpętałoby się piekło, a wtedy jeszcze wiele osób wierzyło, że oto nad trumnami wybitnych Pola­ków - z różnych politycznych obozów i pokoleń - da się odbudować trwałą wspólnotę pamięci i emocji. Czy naprawdę te tysiące polskich urzędników, którzy robili wszystko, aby w stanie traumy zadbać o mi­liony organizacyjnych szczegółów, otoczyć opieką setki przerażonych, zrozpaczonych ludzi, nie zasługują na słowo wdzięczności? Czy Ewa Kopacz, która dobrowolnie wzięła na siebie ileś łez i bólu, ma być teraz pomiatana jako ruska agentka, bo „skłamała'” powtarzając zapewnienia o przekopywaniu terenu katastrofy? Cóż, po raz kolejny potwierdza się, że PiS to nie partia czy formacja, ale stan umysłu. Łatwość rzucania najcięższych oskarżeń, niewdzięczność, roszczeniowość, kult własnej krzywdy, swoboda kłamstwa, traktowanie cudzych zahamowań, umiaru, taktu jako dowodu słabości - wszystko to znamy z codziennej polityki, ale szczególnie wredną kumulację ma w sprawie smoleńskiej.

Zapewne gdyby nie to, że katastrofa zdarzyła się na terenie Rosji, z tamtejszym jednakowoż bałaganem, biurokracją, lekceważeniem procedur, można by było uniknąć - w jakimś niewielkim stopniu - prze­mieszania szczątków, choć pewnie nie wyeliminować, zważywszy na charakter katastrofy. Nasz współpracownik Wiesław Romanowski, były korespondent TVP na Ukrainie, podesłał nam tłumaczenie wywia­du, jakiego portalowi Swoboda udzieliła Polina Kozarenko, rosyjska tłumaczka, która po katastrofie towarzyszyła jednej z polskich rodzin w czasie identyfikacji ciał w Smoleńsku, a potem w Moskwie. Mówi tym, jak trudno było wtedy nagle znaleźć ponad stu symultanicznych tłumaczy polsko-rosyjskich, w dodatku jakoś obeznanych z terminologią medyczną („jak przetłumaczyć »tchawica«?!”) i prawno-prokuratorską,
jeszcze gotowych zejść, po raz pierwszy w życiu, do prosektorium. Opo­wiada, jak wszyscy byli wstrząśnięci, jak każdego właściwie przerosła skala i gwałtowność tej tragedii, także lekarzy, których ściągano, skąd się dało. Mówi, że ludzie sobie pomagali, jak potrafili, a jak na Rosję, wszyst­ko było zorganizowane „lepiej niż przyzwoicie” Takich i podobnych rela­cji i z tamtej, i z naszej strony było i jest bardzo wiele. Nawet sam Prezes dziękował „rosyjskim przyjaciołom” za empatię okazaną po katastrofie. No, ale się zapomniało.

Dziś nieskazitelni perfekcjoniści z PiS mówią „rozliczyć!'! „nie ma uspra­wiedliwienia dla błędów', powtarzają na okrągło, że plastikowe czarne torby, w których gromadzono (zbierano) kawałki ciał, to przecież „worki na śmieci” co oczywiście potwierdza hańbę tej „drugiej katastrofy smoleńskiej” Zresztą, czy nie jest to jakoś szczególnie przykre, że część, zwłaszcza związanych z PiS, rodzin smoleńskich nie życzy sobie, aby„ich trumny” były - co? - zanieczyszczone fragmentami ciał innych ofiar? Czy ta wspólnota losu i śmierci nie może być symbolicznie uszanowana?
Ci ludzie nie żyją, czy pamięci o nich naprawdę przeszkadza jakiś po­gański zgoła kult szczątków, kości? Jasne, że nikogo nie można zmuszać do wrażliwości, ale może ktoś (psycholog, spowiednik?) wytłumaczyłby niektórym bliskim ofiar, że nie można wciąż, przez lata, obnosić swojej żałoby jako nieustannego aktu oskarżenia? Że trzeba pozwolić sobie kiedyś na zamknięcie trumny. Że prawdziwym barbarzyństwem jest to, co przez tyle lat wyprawia się wokół tej katastrofy i jej ofiar.
Jerzy Baczyński


Polak Pollackowi nierówny

Prezydent Duda został nie­dawno uwieczniony, jak na oficjalnej fotografii przy­wódców Zachodu na znak zadowolenia podnosi oba kciuki do góry i śmieje się od ucha do ucha. Nie mam mu tego za złe, jest młody, cieszy się karierą, akurat w tym ni­czego strasznego nie ma. Wpadki zdarzają się każdemu. Wolę to niż słynną kiedyś fotografię polityka SLD, który nie świadom, że jest „kamerowany” - klepał tłumaczkę tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
   Gorzej natomiast, kiedy prezydent, zamiast porozumie­wać się na migi, zabiera głos. Styl przemówień prezydenta Dudy celnie skomentował znakomity prawnik prof. dr Je­rzy Zajadło w książce „Felietony gorszego sortu”: „Te re­żyserowane przerwy, ta intonacja głosu, to oczekiwanie na aplauz audytorium, to wybiórcze traktowanie historii faktograficzne przekłamania, te wyciszenia, zawieszenia akcentowania, te prymitywne retoryczne chwyty, to ma­nipulowanie faktami i ocenami, ta historyczna ignorancja, te szczękościski i pozorowana ekspresyjna mimika, ten mentorski gniew jedynego prawego i sprawiedliwego, ale głównie te treści - wszystko to sprawiało wrażenie niezwy­kle pokrętnego i pretensjonalnego patosu w sprawie, która wymaga przede wszystkim powagi, pamięci, ciszy (...)”.
   Problematyczne jest, czy prezydent, który „każdego dnia łamie konstytucję”, ma legitymację do rozmowy o jej zmianie. „Wyobraźmy sobie - pisze Zajadło - że znajomi, którzy przychodzą do was na przyjęcie, rozrzucają na­czynia i demolują dom, a następnie proponują dyskusję o zasadach organizacji przyjęć”. Tak jednak jest. Prof. An­drzej Zybertowicz w rozmowie z Konradem Piaseckim (TVN24) powiedział ostatnio, że wyrok sądu „to nie jest Pismo Święte”, a poza tym możliwe, że Sąd Najwyższy nie działał w dobrej wierze.
   Nie tylko forma, ale przede wszystkim działania prezy­denta budzą sprzeciw, zwłaszcza prawników. Prof. Mar­cin Matczak z UW mówi („Tygodnik Powszechny”, a także „Kropka nad i” w TVN24), że propozycja referendum kon­stytucyjnego „zaskakuje”, ponieważ zgodnie z konstytucją referendum odbywa się nie przed, ale po przygotowaniu projektu, żeby suweren mógł go przyjąć lub odrzucić. Moim zdaniem prezydent obstaje przy terminie referen­dum 11 listopada 2018 r., żeby wykorzystać patriotyczne uniesienie narodu w stulecie niepodległości i na tej fali dopłynąć do drugiej kadencji.

Ostatnio, w związku z zabiegami o wybór Polski na nie­stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ, odżyły mocarstwowe ambicje naszych władz państwowych. „Chcemy grać globalnie”, „jesteśmy liderem regional­nym”, „ważnym graczem europejskim”, „kluczowym krajem Trójmorza”, filarem Wyszehradu i Weimaru. Gdy przychodzi jednak co do czego, to wyniki są różne - kom­promitacja 1:27 w Brukseli (w tym „zdrada” Orbana) czy 0:7 w Sądzie Najwyższym w sprawie ułaskawienia „nie­winnego” Mariusza Kamińskiego.
   Na szczęście teraz mamy sukces w ONZ - 190:2. Jego skalę łatwo przecenić lub nie docenić. Z jednej strony głosowanie pracowicie przygotowane (choć byliśmy jedynym kan­dydatem z regionu) i wchodzimy do Rady Bezpieczeństwa, ale tam czeka na nas nie tyle ważny fotel, co straponten, i to tylko na dwa lata. Podobny sukces odniosły w tych wyborach Kuwejt, Peru i Wybrzeże Ko­ści Słoniowej. A w poprzednich Egipt, Japonia, Senegal, Urugwaj, Ukraina, Angola itd. To szczęście spotyka nas już po raz szósty po wojnie. Czyli mamy sukces, ale podobny do tego, jaki odnieśliśmy poprzednim razem, w latach 1996-97. Nikt dziś tego nie pamięta. Straponten, może niewygodny, pozwala jednak głosować, wnioskować, poznać ważnych ludzi, zajrzeć za kulisy, lobbować w ku­luarach. Radujmy się więc, ale bez utraty przytomności.

Piękne słowo „Polska” używane jest już tak często, że aż mechanicznie. W jednej rozmowie („wSieci”) z prezydentem Dudą czytamy m.in.: „zachęcić do głoso­wania Polaków”, „konstytucja Polaków nie uchroniła”, „relacje państwa polskiego ze światem”, „polska suweren­ność”, „to Polacy mają nadać kierunek”, by „Polacy mogli sami zdecydować”, „chcę się dowiedzieć od Polaków”, „czas by wreszcie wypowiedzieli się w tej sprawie Polacy”, „dumni Polacy mają się wypowiedzieć”, „da się Polskę zmienić”, „Polacy obdarzyli mnie zaufaniem”, by człon­kowie rządu „dobrze służyli polskiemu społeczeństwu”, „to miejsce (Krakowskie Przedmieście) wybrali Polacy”, celem wizyty było wsparcie „polskich przedsiębiorców”, odbudować „polski przemysł”, „będę dalej spokojnie pracował dla Polski”, „Polacy mogą nie uwierzyć w takie obietnice”, „czy Polacy będą o tym pamiętali” itd.
   Nie wszyscy są jednak nami zachwyceni. Martin Pol­lack - znany austriacki pisarz i tłumacz literatury polskiej na niemiecki (przełożył m.in. wszystkie książki Kapuściń­skiego) - dobrze zna nasz kraj. W latach 80. został nawet wyrzucony z Polski na 9 lat. Potem był okres miodowy, aż do czasu, kiedy niedawno Instytut Polski w Wiedniu zerwał z nim współpracę, do której sam go zapraszał. Dla­czego? Bo mu się nie podoba „dobra zmiana” i uznał, że nie może milczeć (przedtem demaskował własnego ojca, który był esesmanem, i oportunizm swoich rodaków).
   Oto, co mówi Beacie Dżon-Ozimek („Przegląd”): „Do niedawna Polska miała pozycję w Europie, wielki sza­cunek. Podziwialiśmy, jak to robicie, że Polak jednak po­trafi i Polska potrafiła. I tak szybko się to zmieniło. Łatwo zburzyć, zniszczyć. Rozmawiałem niedawno z włoskim pisarzem Claudiem Magrisem o sytuacji w Polsce, on też mówi: »Jezus, Maria, co tam się dzieje?«. A to człowiek o wielkiej sympatii i szacunku dla Polski, zna intelektuali­stów, pisarzy. [Laureat Nagrody Herdera i Pokojowej Na­grody Księgarzy Niemieckich. Pięć jego książek ukazało się w Polsce - D.P.]. Teraz nikt nie rozumie, co się dzieje w Polsce”. „Trzeba konsekwentnie mówić, że to jest nie do przyjęcia: sytuacja w Polsce, w Turcji, na Węgrzech, w Rosji czy na Białorusi”.
   Dobrze by było, żeby Polska straciła miejsce w tym eli­tarnym klubie.
Daniel Passent


Wojskowy z wężykiem

Przeciwko Europie prowadzo­na jest wojna - tak prezes Ka­czyński czujnie wykorzystał ostatnie zamachy w Londy­nie do promocji poglądów PiS na przyjmowanie uchodźców. I dodał: Polska musi rozbudowywać swoje siły zbrojne. Jak to, rozbudowywać? Jeszcze bardziej? Przecież minister Macierewicz tak się dwoi, że aż się troi - kupuje za bezcen najnowocześniejsze śmigłowce, zrywa niekorzystne kontrakty, zamawia okręty podwodne wyposażone w samoloty (a może odwrotnie) jako pierwszy w świecie zamierza wprowadzić kulood­porną broń magnetyczną. Ma też w zanadrzu pewnego wojskowego z wężykiem - jak by to określił wybitny majster Jan Kobuszewski.
   Generał Wiesław Kukuła, bo o nim właśnie myślę, jest dowódcą Wojsk Obrony Terytorialnej. „Mundur wróci do polskich domów” - zapowiedział ostatnio w „Dzienniku Gazecie Prawnej”, nadymając się patriotycznie. Ach, jakież to wzniosłe, jak tchnie bohaterstwem. Od razu też wprowa­dza zapach wojskowej dyscypliny, życie określone regula­minami i obowiązek wykonywania rozkazów. A wszystko to oznacza jeszcze szybsze niż dotychczas wynoszenie de­mokracji do piwnicy. Niech tam sobie poleży, aż skruszeje.
Mundur jest koniecznością, nie zabawką, i nawet naj­lepiej wyprany zawsze pachnie wojną. Dlatego mam na­dzieję, że większość naszych domów pozostanie w stre­fie zdemilitaryzowanej.
   Gen. Kukuła uważa, że przyszłość WOT zbuduje na war­tościach płynących z historii Armii Krajowej i żołnierzy wyklętych. Pan generał najwyraźniej nie chce zrozumieć, że AK to była konieczność wpleciona w okrutny los narodu. Ludzie, często bardzo młodzi, nie widzieli innego wyjścia - była wojna, więc musieli walczyć. I walczyli, aż do wiado­mego rozstrzygnięcia. Gdy front Armii Czerwonej doszedł do Warszawy, AK się rozwiązała.
   Chyba jedynie przez politycz­ny cynizm generał łączy akowców z żołnierzami wyklętymi. Ci ostatni zakładali konieczność walki z komu­nizmem na śmierć i życie. Nienawiść była silniejsza niż bezsens ich zbrojnych działań. Mamy prze­cież dowody na to, że w wielu przypadkach wyklętym starły się wszelkie hamulce moralne. Czy można więc ich stawiać za wzór ochotnikom przysposabianym do obrony ojczyzny?
   Na razie młoda Polska czołga się po łączce z torem prze­szkód i symuluje wystrzały z karabinów okrzykami wywo­dzącymi się z pnia języków prasłowiańskich. W przyszłości arsenał broni zostanie z pewnością poszerzony. „Chlup, chlup, chlup”, „wrrr, wrrr, wrrr” i „szu, szu, szu”, z podzia­łem na silne męskie głosy, dadzą ojczyźnie dwa nowo­czesne niezatapialne lotniskowce „Jarosław” i „Antoni”. Po 16 dniach szkolenia „żołnierze” mogą już przysięgać, że będą bronić ojczyzny „tak mi dopomóż Bóg”.

A teraz najsmutniejsze - gen. Kukuła jest od wielu lat fa­chowcem szkolącym komandosów. Ma za sobą liczne uczelnie i kursy, także te dla wojsk specjalnych w NATO. Wie zatem, jakiego wysiłku i ilu lat trzeba, by z zielonego kota zrobić czarną panterę. Tymczasem facet chwali się publicz­nie, że wymyślił już wzór rogatywki, którą będą nosili wociarze w charakterze czapki patrolowej. Takiego historycznego nakrycia głowy bardzo brakowało mu w Iraku i Afganistanie. Aż żal, że się nie dowiemy, jakby się te wojny zakończyły z polską rogatywką zamiast hełmu.
   Na koniec jeszcze drobiazg, ale taki, który wiele mówi o człowieku. Pan generał bardzo ceni zmysł strategicz­ny ministra obrony narodowej, który jest „wymagającym przełożonym, bardzo głęboko siedzącym i rozumiejącym sprawy wojska”. Ot, i cała tajemnica geniuszu Antoniego Macierewicza. Jest tak głęboko siedzący, że nie do ruszenia.
Stanisław Tym

Czy warto nadstawiać pierś?

Prezydent, który sam niszczy państwo prawa i demokrację, beztrosko odznacza tych, którzy przed laty o nią walczyli.

Podobno minister Błaszczak przyznał sobie odznaczenie, ale potem odmówił przyjęcia go. Myślałam, że odmawia się tylko prezydentowi. A jednak Błaszczak potrafi odmówić sobie samemu! Taki skromny. Tyle że odmowy nie zawsze są takie komiczne. Ostat­nio i w Polsce, i za granicą ciągle ktoś odmawia nadstawienia piersi Andrzejowi Dudzie w celu wbicia w nią odznaczenia. Łatwo się z tego śmiać, mam jednak wrażenie, że dużo to kosztuje tych odma­wiających, bo uzasadnienia są emocjonalne i bolesne.
   „Anihilacja Trybunału Konstytucyjnego, systematyczne, krok po kroku, podporządkowywanie trzeciej władzy politykom PiS to najpoważniejszy zamach na Konstytucję RP, na który nie wyrażam zgody i dlatego nie mogę odebrać przyznanego mi przez Pana Prezydenta odznaczenia” - napisał niedawno Zygmunt Łenyk, Małopolanin, opozycjonista z czasów komunistycznych, odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
   Z kolei polski konsul honorowy w Meksyku Alberto Stebelski-Orłowski w liście do Dudy odmowę przyjęcia Krzyża Oficerskiego Orderu Zasługi RP uzasadniał: „Śledzę ze smutkiem, w paru ostatnich latach, malejący prestiż Polski na arenie międzynarodowej, skutkiem posunięć obecnego rządu polskiego”. Dalej następowała długa lista owych posunięć, rozpoczynająca się od: „naruszania niezawisłości sądów, na pierwszym miejscu Trybunału Konstytucyjnego”. Konsul natychmiast został zwolniony przez polski MSZ z pełnionej funkcji.

Ryszard Pusz, gdański działacz podziemnej Solidarności, skazany i więziony w czasach Jaruzelskiego, odmawiając przy­jęcia odznaczenia od prezydenta, napisał: „Nie mogę zaakceptować sytuacji, w której Pana obóz polityczny czyni bohaterami prokura­torów i sędziów stanu wojennego, przeciwstawia ich ludziom daw­nej opozycji. Nie mogę pogodzić się z plugastwem agresywnego języka propagandy telewizji publicznej kontrolowanej przez Pana przyjaciół politycznych”.
   Zaś Annette Laborey, Francuzka, która wspierała niezależne środowiska w Europie Środkowo-Wschodniej w walce z komunizmem, wysłała list, w którym tłumaczyła, że: „Jeśli przyczyną mojego odznaczenia był mój udział przez wiele długich lat w walce o wolność Polski, to ta właśnie przyczyna każe mi odznaczenie odrzucić”. A dalej bardzo dobitnie podkreślała: „Polska wpadła w ręce partii, którą mogłabym tylko zwalczać. Odznaczenie nadane takimi rękami zamienia się w zniewagę. Nie przyjmuję go”.

Tym bardziej zdziwiłam się więc, kiedy dostałam zaproszenie na obchody 40-lecia Studenckiego Komitetu Solidarności pod patronatem - i częściowo z obecnością właśnie - prezydenta Andrzeja Dudy. Dla tych, którzy nie muszą pamiętać: SKS powstał w Krakowie w maju 1977 r. po - do dziś ostatecznie niewyjaśnionej - śmierci studenta Stanisława Pyjasa (wiele wskazuje na to, że było to esbeckie morderstwo) i czarnych, żałobnych juwenaliach, które były jej następstwem.
   Jak czytam w zaproszeniu: „SKS był grupą młodych ludzi, którzy przyjęli na siebie ciężar działalności antykomunistycznej w Krakowie, a także poprzez struktury SKS-ów w całej Polsce. Domagali się wolności obywatelskich i prawdy w życiu publicznym”.
   Rozgrzała się moja skrzynka mailowa. Zaczęli pisać starzy znajomi: upamiętniać walkę o prawdę w życiu publicznym pod patronatem prezydenta, który znany jest głównie z tego, że łamie konstytucję i niszczy niezależne sądownictwo? (Znany jest również z tego, że dużo czasu spędza na nartach i że fajnie bawi na szczytach NATO - ale o tym może kiedy indziej albo najlepiej pomińmy to milczeniem).

Program obchodów był długi i bogaty: konferencje, seminaria, msza, wystawy, spotkanie towarzyskie. Tylko czy mam dziś ochotę spotykać się z tymi ludźmi, z którymi w drugiej połowie lat 70. łączyło mnie tak wiele? Byliśmy rzecznikami SKS i całe nasze siły oraz umiejętności oddawaliśmy walce o wolność i demokrację. Teraz zaś z wieloma osobami jesteśmy po różnych stronach bary­kady. Przez wiele lat, już w wolnej Polsce, spotykaliśmy się, zażarcie dyskutowaliśmy, nieraz kłóciliśmy się, ale kiedy PiS wrócił do wła­dzy, wyrosła między nami barykada.
   Jedni robią kariery, inni spokojnie przędą swą nić życia. Anka założyła firmę wprowadzającą przedsiębiorstwa na giełdę święci triumfy, Elżbieta jest zakonnicą u Małych Sióstr Karola de Foucauld, ktoś jest nauczycielem w mieście średniej wielkości, a inny - samorządowcem we wschodniej Polsce. Ja jestem polityczką bardzo krytycznie nastawioną do poczynań rządu prezydenta, a moja dawna koleżanka pracuje w jego kancelarii na Krakowskim Przedmieściu. Ewa pracuje w Fundacji Batorego, powstałej z pieniędzy funduszu Sorosa, a inni z naszego dawnego SKS-owskiego środowiska pracują w TVP lub innych prawicowych mediach, robiących z Sorosa diabła, a z organizacji pozarządowych
podejrzaną sieć agentur.

Dziś dodatkowo każdy jest po którejś stronie. Można by niemal powiedzieć, że niektórzy z nas rozmawiają ze sobą - albo nawet przeciw sobie - tylko za pomocą mediów, reprezentując skrajnie różne strony sceny politycznej. I stąd właśnie jedni zaprosili An­drzeja Dudę na uroczystości, inni członkowie SKS oświadczyli zaś stanowczo, że: „Biorąc pod uwagę wszelkie znane mi (i zapewne nieznane) okoliczności związane z obchodami, nie mam zamiaru w nich uczestniczyć, co więcej, mam zamiar w nich nie uczestni­czyć”. Albo: „W ciągu ostatniego roku człowiek ten stracił moralne prawo do reprezentowania Polaków. Jego obecność na uroczysto­ści 40-lecia SKS jest jakąś gigantyczną pomyłką. Przecież myśmy właśnie walczyli z takimi ludźmi!”. Lub: „Ja wolę bronić konstytucji, wolności, trójpodziału władzy i członkostwa w UE. Więc w żadnym odcinku tych obchodów nie wezmę udziału”.

I tak Andrzej Duda w 40. rocznicę naszego studenckiego ruchu przy­pinał swoje ordery różnym ludziom, którzy się spotkali w Krakowie, a nawet pośmiertnie - niektórym rodzicom, w nagrodę za to, że tak ładnie wychowali swoje dzieci. W ubiegłym roku Kancelaria Prezy­denta wydała podobno na produkcję orderów i odznaczeń ponad 5 mln zł. No to teraz prezydent nie ma wyjścia - musi je przypinać.
   To jednak nie znaczy, że ludzie, którzy kiedyś zrobili coś dobrego, powinni dziś udawać, że nie widzą, jak Duda niszczy demokrację, i pozwalać mu na gmeranie przy klapach swoich marynarek.
Róża Thum

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz