Nihiliści
Istotą natury obecnej władzy nic jest jej
populizm, radykalizm czy obskurantyzm, choć każdą z tych cech można jej
zasadnie przypisać. Tą istotą jest totalny nihilizm, który ona manifestuje,
promuje i którym się upaja.
Wyroki trybunałów
są ważne albo i nie, w zależności od naszego uznania, prawdą można nazwać
kłamstwo i odwrotnie, zło może być dobrem, a dobro ziem, bohatera możemy nazwać
świnią, a statysty herosem. Nic nie jest pewne, nic nie ma wartości, wszystko
można podważyć. Nihilizm w pełnej krasie.
Opinie notabli PiS o uchwale Sądu
Najwyższego w sprawie ułaskawienia niewinnego ministra Mariusza Kamińskiego w
każdym normalnym kraju, w którym szanuje się prawo i respektuje przyzwoitość,
skazywałyby Ich na banicję z życia publicznego. Oto przedstawiciele władzy
roszczą sobie prawo do decydowania, które wyroki, orzeczenia i uchwały są
ważne, a które nie. Ale w tych kompromitujących wypowiedziach było coś
ważniejszego niż tylko zakwestionowanie prawa Sądu Najwyższego do oceny prawomocności
decyzji prezydenta. Ich sensem było zakwestionowanie elementarnej logiki.
Jeśli można ułaskawić formalnie niewinnego, to można za niewinnego uznać
przestępcę, a niewinnego - za przestępcę. Nie jest to już bowiem kwestia zastosowania
normy prawnej, ale woli panującego. Woli władzy. Jeśli 2+2 niekoniecznie równa
się 4, to jakikolwiek rachunek przestaje mieć sens, prawa matematyki i logiki
zostają unicestwione. Witamy w świecie nihilizmu.
Nihilizm mości się
w Polsce od półtora roku. Nie jesteśmy, oczywiście, jedyni. Wcześniej naszą
drogą poszła Rosja Putina. Turcja Erdogana, Węgry Orbana. Ostatnio, choć w
mniejszym tempie, ze względu na siłę tamtejszych instytucji, tą drogą podąża
Ameryka Trumpa. Marne to jednak pocieszenie. Skutki nihilizmu już są bardzo
dolegliwe, a to tylko symptomy bólu. który nadchodzi. Całkowita relatywizacja
norm i wartości burzy porządek społeczny, niszczy społeczną tkankę. degraduje
państwo prawa, podważa sens istnienia wspólnoty. Przy czym w menu PiS oferuje
nam się pełen zestaw odmian nihilizmu - prawny, moralny i historyczny.
Zacznijmy od tego
pierwszego, który PiS zaserwowało nam już na początku swych rządów, teraz
twórczo go rozwijając. Trybunał Konstytucyjny przestał być sądem nad prawem, bo
skoro władzę ma ekipa uzurpująca sobie prawo do reprezentowania suwerena,
wszelka kontrola nad prawem jest zbędna. Wola ludu jest wszak ważniejsza od
jakichś norm. Wyroki Trybunału nie są już ostateczne, władza może je, w
zależności od swej woli, uznawać albo i nie, publikować albo i nie. Zaczynają
one być ostateczne dopiero w momencie, gdy władza zamienia Trybunał w atrapę i
jego parodię. Teraz mamy novum. Nie są już obowiązujące także decyzje Sądu
Najwyższego. Są, o ile spodobają się władzy. I wyłącznie pod tym warunkiem. Efekty
są druzgocące dla państwa prawa - to utrata mocy prawa i wagi instytucji.
Trybunał Konstytucyjny został już wykastrowany całkowicie, pozbawiony
autorytetu, ośmieszony, zbrukany. Teraz pod nóż ma iść Sąd Najwyższy. Potem
przyjdzie kolej na sądy powszechne.
Gdy to nastąpi, prawo definitywnie przestanie być prawem, a stanie się narzędziem władzy, która zalegalizuje w ten sposób bezprawie oraz swój prymat nad wszelkimi normami. Zamiast rządów prawa będziemy mieli rządy ludzi. W praktyce oznaczać to będzie autorytaryzm lub dyktaturę. Skala łamania prawa będzie wynikała wyłącznie z potrzeb albo kaprysów władzy. Dokładniej tego, który będzie ją w Polsce jednoosobowo sprawował. Dziś jeszcze uzurpatora, już za moment jedynowładcy, bo trójpodział władzy pozostanie wyłącznie w podręcznikach. Być może uznany zresztą za skompromitowany. Tak było w podręcznikach prawa, z których ja się uczyłem - trójpodział opisywano w nich jako skompromitowany i zabezpieczający wyłącznie demokrację formalną, podczas gdy pożądana była demokracja materialna, czyli realna, gwarantowana przez jednolitość władzy. Czytaj - przez PZPR, teraz przez PiS.
Gdy to nastąpi, prawo definitywnie przestanie być prawem, a stanie się narzędziem władzy, która zalegalizuje w ten sposób bezprawie oraz swój prymat nad wszelkimi normami. Zamiast rządów prawa będziemy mieli rządy ludzi. W praktyce oznaczać to będzie autorytaryzm lub dyktaturę. Skala łamania prawa będzie wynikała wyłącznie z potrzeb albo kaprysów władzy. Dokładniej tego, który będzie ją w Polsce jednoosobowo sprawował. Dziś jeszcze uzurpatora, już za moment jedynowładcy, bo trójpodział władzy pozostanie wyłącznie w podręcznikach. Być może uznany zresztą za skompromitowany. Tak było w podręcznikach prawa, z których ja się uczyłem - trójpodział opisywano w nich jako skompromitowany i zabezpieczający wyłącznie demokrację formalną, podczas gdy pożądana była demokracja materialna, czyli realna, gwarantowana przez jednolitość władzy. Czytaj - przez PZPR, teraz przez PiS.
Warto jednak
zrozumieć, że istotą tego, co się stanie, będzie coś więcej niż „tylko” zgon
państwa prawa i wyeliminowanie wszelkich ośrodków, które mogą kwestionować
poczynania władzy. Prawdziwym rezultatem ma być, i obawiam się, że będzie,
zakwestionowanie każdego zestawu norm poza tym, który toleruje i akceptuje
władza. Prawo czy lewo, ustawa czy nieustawa, wyrok czy niewyrok - wszystko to
przestanie mieć znaczenie. System runie tak, jak wali się dom. gdy usunie się
ścianę nośną. Wszyscy wylądujemy w stanie pewnej próżni, nad którą wszelako
będzie panował nasz nadzorca.
To jednak tylko fragment obrazu. Bo
następuje u nas także nieposkromiona ekspansja nihilizmu moralnego. Władza i
jej czynownicy mogą podeptać każdego, jeśli stoi tylko na jej drodze. Tu, już
za chwilę, nihilizm prawny pójdzie pod rękę z moralnym. Prokuratura już
zamienia się w maszynkę do oskarżania przeciwników władzy. Sądy zaś już wkrótce
mogą się stać maszynką do ich skazywania. Państwo pełni jednocześnie rolę
oszczercy (TVP i inne PiS-owskie media), oskarżyciela, sądu i klawisza. Kim
będą ofiary? Może nią być w zasadzie każdy w sytuacji, gdy - w ramach nihilizmu
moralnego - zł« można zdefiniować jako dobro, a dobro jako zło, przy czym
dobro przypisane jest „naszym”, a zło - „wrogom”.
Skoro Antoni
Macierewicz, który cle facto ucieka ze Smoleńska, zostaje kapłanem zamachowej
sekty, a Ewa Kopacz zostaje obsadzona w roli barbarzyńcy i kłamczuchy, bo w porywie
serca postanowiła w momencie smoleńskiej tragedii pojechać do Moskwy i pomagać
krewnym ofiar, to możliwe jest wszystko. Następuje bowiem apoteoza relatywizmu.
Jeśli katastrofę można bez jakichkolwiek dowodów nazywać zamachem, patriotów
można wyzywać od zdrajców, a klęskę 1:27 w głosowaniu nad kandydaturą Donalda
Tuska w Radzie Europejskiej ogłaszać jako triumf, to pojęcia tracą swą wagę, a
słowa pozbawione są sensu. Kłamstwo przestało być dla tej władzy ekscesem,
stało się normą, jest ekspansywne, nachalne i bezczelne. Można oskarżyć
poprzedników o doprowadzenie do strat mierzonych w setkach miliardów złotych,
choć nie ma na to grama dowodu, można ordynarnie kłamać w sprawie drogowego
wypadku pani premier, można zmyślać brednie o mistral ach za dolara. Skoro
kłamać można non stop, to kłamstwo przestaje być kłamstwem, a prawda i nici
swój sens.
Ta kaskada kłamstw
nie jest tylko PR-owskim trikiem albo ponurą demonstracją tego, że „nam wolno
wszystko”. Jest formą kreowania alternatywnej rzeczywistości. Tu z pomocą
władzy idą pospolici oportuniści. cwaniacy albo zwykli tchórze, których nazywa
się symetrystami, choć ja sam zdecydowanie wolę określenie „obiektywiści”.
Propagandyści po prostu kłamią. Obiektywiści pomagają zamazać różnicę między
prawdą a kłamstwem. Nadają kłamstwom pozór dopuszczalności, co zrównuje rzeczywistość
z mitem. Obiektywiści są więc, może mimowolnymi, ale ważnymi budowniczymi
nowego nihilistycznego porządku.
Nihilizm wymaga nihilistycznej propagandy,
ta z kolei potrzebuje wroga, strachu publiki. Dla Putina wrogiem są „ukraińscy
faszyści”, Unia Europejska i NATO, dla Erdogana - Fethullah Giilen i zachodnie
instytucje, dla Kaczyńskiego - Bruksela, Berlin i uchodźcy. Uchodźców w
Polsce wprawdzie nie ma, ale pełnią ważną rolę. Będąc u nas bytem wirtualnym,
mają wzbudzać realny strach. Strach jest niezbędny, by masy konsolidowały się
wokół władzy. Spór polityczny w wersji nihilistycznej przestaje być sporem politycznym,
jest grą o wszystko, walką dobra za złem. A ze złem się nie dyskutuje, należy
je potępić i zgruchotać mu kości. Widzowie „Wiadomości” mają je uznawać za
jedyny prawdziwy przekaz, opis rzeczywistości. Inne, choćby absolutnie prawdziwe.
mają uznać za falsyfikat. Prawdą nie jest to, co nią jest, ale to. co prawdą
nazwie władza. Faktem nie jest fakt, ale nasza interpretacja faktu. Dobro
przestaje być dobrem, skoro dobre jest wyłącznie to, co służy władzy. Na
przykład orkiestra Owsiaka może wprawdzie służy społeczeństwu, ale skoro nie
służy władzy, należy jej działania zrelatywizować i zakwestionować. Wszelkie
normy i wartości muszą być przekreślone.
Prawdziwy moralny
nihilizm towarzyszący wielkiemu projektowi tworzenia „nowego człowieka” wymaga
dehumanizowania grup i ludzi. Stąd zapotrzebowanie na epitety. One pomagają
nihilistycznej władzy odwołać się do najbardziej wulgarnych klisz i
najniższych instynktów. Szczególną rolę pełni tu szeroko propagowana
islamofobia. Nienawiść do „ciapatych” staje się cnotą, ot, po prostu odmianą
patriotyzmu, może nadgorliwego, ale jednak. Praktyczne promowanie islamofobii
pozwala eliminować kolejny porządek wartości - przyzwoitość, szacunek dla praw
człowieka, tolerancję. Terrorystyczny zamach jest szansą dokonania zamachu na
humanizm. Nie przez przypadek ta władza kłania się w pas ojcu dyrektorowi i
szczodrze go sponsoruje, ignorując przesłanie papieża Franciszka. Rydzyk jest
bowiem sojusznikiem władzy, Franciszek zaś oferuje porządek chrześcijańskich
wartości, który z porządkiem obecnej władzy jest w bolesnym konflikcie. Nie
musisz być dobrym chrześcijaninem, zdaje się mówić władza, masz być dobrym
narodowym katolikiem, czyli naszym zwolennikiem. Odrzucenie przez naszych
nihilistów zasady miłości bliźniego jest niezbędne, bo przyjęcie jej
oznaczałoby istnienie porządku wartości nic tylko alternatywnego wobec zestawu
proponowanego przez władzę, ale takiego, który byłby nadrzędny. To zaś w
przestrzeni nihilizmu nie wchodzi w grę. Podobnie jest zresztą z atakiem PiS na
Unię Europejską. Unia domaga się respektowania jakiegoś zestawu norm i zasad,
czyli czegoś, co PiS-owska władza odrzuca ex definitione. Na konflikt z unijnymi
instytucjami jest więc skazana. On nie jest rezultatem zderzenia racji, ale
wynikiem starcia cywilizacji.
Nihilizm obecnej władzy ma też wymiar
społeczny - zakłada w praktyce odrzucenie pojęcia wspólnoty. Do jej istnienia
potrzebne są jednoczące wszystkich wartości i równość obywateli wobec siebie i
wobec prawa. Na coś takiego władza nie może się jednak zgodzić. Sortuje
przecież obywateli nie tylko z zemsty i ze złości, ale dla zdegradowania
moralnego i prawnego wszelkich obecnych lub choćby potencjalnych przeciwników.
A też dla marginalizacji wątpiących. Nic ma miejsca na wątpliwości w czasie
jednoznaczności. Obywatel nie ma prawa kwestionować poczynań władzy. To władza
ma prawo kwestionować i penalizować te poczynania obywateli, które jej się nie
podobają. Państwo nie ma służyć obywatelowi (pojęcie obywatel też jest
niełubiane, bo zakłada jego autonomiczność). Jest ponad nim. Obywatel nie
tworzy państwa, lecz mu podlega, a ostatecznie - ulega.
Mamy więc do
czynienia z czymś gorszym niż zamach na prawo i instytucje. Mamy rozchwianie
całego porządku prawno-morałno-etycznego. A to już zaproszenie do strefy dzikości,
w której prawem jest pięść i wola silniejszego. Silniejszy zaś jest nie tylko
panem poddanych i panem teraźniejszości oraz przyszłości, ale także panem
przeszłości. Władza prezentuje przecież także nihilizm historyczny.
Historyczny kompromis Okrągłego Stołu okazuje się zdradą, a wielki bohater
Solidarności - agentem. Prawdziwym herosem historii zostaje statysta,
człowiek, którego większość obywateli zapamiętała jako nieporadnego prezydenta,
staje się mężem stanu, najwybitniejszym z wybitnych, któremu należy się pomnik
w każdym mieście. Prawda historyczna stała się kwestią uznaniową. Zasługi i
przewiny również.
Rządzi nami nihilizm, a konkretnie naczelny
nihilista. Stworzył system, w którym prezydent i premier są marionetkami, a
ważniejsza od prezydenta jest sekretarka szeregowego posła, przed którą pokłony
biją najważniejsi ministrowie. Czy to nie efekt zdemolowania hierarchii i
porządków? Owszem, ale nihilizm domaga się, by przestały istnieć.
Jarosław Kaczyński
jest kimś więcej niż uzurpatorem. Jest niszczycielem prawa, norm moralnych i
wspólnoty. Jest naszym Neronem, oczywiście w wersji nadwiślańskiej. Ale nie
mniej groźnym. Naczelny nihilista kraju prawdopodobnie nie cofnie się przed
niczym. Przed nikim nie odpowiada ani w sensie prawnym, ani moralnym. Zero
hamulców i bezpieczników.
Za sprawą
Kaczyńskiego i jego podwykonawców Polskę zżerają komórki rakowe. Dziś nowotwór
wydaje się do opanowania, ale za chwilę może się przekształcić w złośliwy. A
wtedy najlepszy nawet chirurg będzie bezradny. To ogromne niebezpieczeństwo.
bagatelizowanie go jest wybitnie niemądre. Owszem, agenci nihilizmu są jacyś
nieudolni, pokraczni i wyglądają jak postaci z kabaretu. Warto jednak
pamiętać, jaki tytuł nosił film z Lizą Minnelli opowiadający o tym, jak raczkujący
faszyzm zamieniał się w faszystowską nawałnicę.
Tomasz Lis
Ludzkie zoo
Zerkam na małą pożółkłą fotografię dziewczynki
sprzed kilkudziesięciu lat. W białej wymiętej bluzce i białej byle jakiej
spódniczce, w trzewikach, pięcioletnie dziecko stoi na uklepanym prostokątnym
skrawku ziemi, otoczonym palisadą z łodyg bambusa. Za ogrodzeniem kobiety,
mężczyźni, dzieci wychylają się, oglądają ją z zaciekawieniem, jakaś elegancka
pani pochyla się, wręcza jej cukierka, mała ufnie bierze go do ręki, tłum wokół
obserwuje to w napięciu. Belgia, wystawa światowa. Oni, widzowie, są biali.
Przyszli, kupili bilety na pokaz - ona, dziewczynka, jest czarnoskórą
Afrykanką, eksponatem w ludzkim zoo. Czytam: „Większość umieszczanych w takich
miejscach przedstawicieli ludności etnicznej (głównie Afrykanów) była
utożsamiana z istotami znajdującymi się na poziomie ewolucji pomiędzy wielkimi
małpami a praprzodkami Europejczyków”. Jest 1958 rok. Bruksela. Pęka mi serce.
Przypominam sobie: miałem wtedy niespełna siedem lat i biegałem z procą po
podwórku, bawiliśmy się w Indian i kowbojów, w wojnę, graliśmy w dwa ognie i w
Czarnego Luda. Ona była eksponatem w zoo.
Uchwycona na
zdjęciu sytuacja miała miejsce zaledwie 60 lat temu. Dumni biali Europejczycy
pokazywali Murzynów w zoo w dzisiejszej stolicy Unii Europejskiej, która
politycznie i cywilizacyjnie aspiruje do bycia europejskim Nowym Jorkiem czy
Waszyngtonem. Wielki progres homo sapiens. Tymczasem kilka dni temu, tuż-tuż,
w siedzibie polskiego parlamentu, który od dawna dla mnie parlamentem nie jest,
urządzono pokaz dziecięcej jatki - wytresowanych popisów oratorskich młodych
nienawistników, neofaszystów, małych ludzi wyzbytych jakiejkolwiek empatii i wyobraźni,
niszczycieli i torpedowców nowej generacji. Konrad Piasecki napisze potem o
nich: „Sejm dzieci. Głupie, hejterskie, hunwejbińskie teksty wygłaszane z
przejęciem i namaszczeniem. Ponure zwierciadło dorosłej polityki. Dramat”. Gdy
usłyszałem na własne uszy wygłoszone z sejmowej trybuny przez naszą plemienną
przyszłość pełne nienawiści i pogardy słowa - pomyślałem, że niektórzy z nich
chętnie poszliby do takiego zoo, by się napawać swoją wyższością. Młoda
dziewczyna pisze do mnie: „To pisali im dorośli”, pytam: „Rodzice czy
nauczyciele?”, ona odpowiada: „Nie wiem, co gorsze”. Rzeczywiście, rzucane w
kosmos pojęcia i frazy wykraczały poza język używany w szkole przez
nastolatków, ktoś w tym być może maczał palce i teraz jakiś tata pije piwo z
puszek przed telewizorem, dumny ze swojej latorośli. Wielki okręt o nazwie
Polska mozolnie zaczyna skręcać w stronę skał.
Skąd się to bierze
- niech kombinują profesorowie Krzemiński, Czapiński i Markowski. Oni usiłują
takie rzeczy zliczyć, przebadać, dojść do praźródeł i rzucić na ekran. Ja
chwytam jedynie pojedyncze drobne obrazki i sklecam je ze sobą, tak powstaje
moje widzenie świata. Mam kolegę, który znakomicie gra na gitarze. Człowiek
ujmujący, dowcipny, życzliwy, wielokrotnie miałem go na celowniku, gdy
rozpatrywałem swoje plany artystyczne. Graliśmy, martwiliśmy się, gdy
chorował. Żadnej afery. Nic. Podczas ostatniej kampanii wyborczej trafiłem na
jego konto fejsbukowe i zamarłem. „Co, krwawią ryje odrywane od koryta? Boli?
Niech boli, trzeba was wyrwać co do jednego!”. Gdzieś niżej: „Słychać kwik,
dobrze!”. Pisał tak o artystach pokroju Jandy,Wajdy, o innych muzykach, których
zaliczył do układu, bo porobili wielkie kariery, być może o mnie. O lewackich
dziennikarzach, sędziach. Stał się sztandarowym głosicielem dobrej zmiany.
Patrzyłem na to w szoku. Mój kolega - którego bardzo lubiłem i lubię nadal, bo
w kontaktach ze mną, w sali prób, na scenie, nigdy żadne takie słowo nie padło
- udzielał światu lekcji pogardy. Nastał dla niego czas chwytania ludzi do
ludzkiego zoo. Zbiło mnie to z pantałyku.
Dziś gra w zespole
u boku artysty popularnego jak cholera. Gwiazdora. Jest przy korycie obficie
wypełnionym. Janda jest już od tego koryta oderwana, więc luzik. On ma pełen
dostęp. Stanąłem przed dylematem: gdyby nowa ekipa, kimkolwiek by była, po
kolejnych wyborach krzyknęła w jego stronę „Ty PiS-owski ubeku, odrywamy cię
od koryta, niech się krew leje, kwicz, szujo, sprzedawczyku, zdrajco!”, to czy
w ramach wychowania powinienem mu pozwolić przeżyć to na własnej skórze - czy
też może powinienem rzucić się mu w obronie? Odpowiem: rzuciłbym się. Palisadę
z bambusa porąbałbym na kawałki.
Zbigniew Hołdys
Raport z oblężonego bloku
Odpowiadając na wezwanie Ministerstwa
Obrony Narodowej do tworzenia list „osób innych narodowości posiadających obywatelstwo
polskie” w związku z zagrożeniem terroryzmem stanem bezpieczeństwa państwa, spieszę poinformować o
sytuacji w bloku, gdzie mam przyjemność - coraz bardziej wątpliwą z powodu ww.
zagrożenia - mieszkać.
Zanim przejdę do
przeglądu stanu zagrożenia terrorystycznego w 75 lokalach naszego budynku,
chciałem zaalarmować władze, że najciemniej jest pod latarnią. Otóż w dniu
wczorajszym zobaczyłem w naszej, teoretycznie przecież patriotycznej, telewizji
państwowej TVP trzech osobników, ewidentnie podejrzanych. Pierwszy z nich o nazwisku
Pereira, imię Samuel, wyglądał jak Osama bin Laden, tyle że ze skromniejszym
zarostem, co dowodzi wyjątkowej przebiegłości w kamuflażu.
Jeszcze groźniej
prezentowali się panowie o nazwisku sugerującym związki z bliskowschodnimi
służbami: Wildstein. Młodszy z nich, imię Dawid, nawet się nie maskował jak
wspomniany Pereira, epatując terrorystyczną brodą a la Mochtar Belmochtar,
przywódca algierskich islamistów, zlikwidowany przez Amerykanów. Więc ja się
pytam, czy nasze MON nic z tym nie może zrobić? Czy dzieci mają płakać przed
telewizorami, patrząc, jak potencjalni niebezpieczni terroryści cieszą się
zupełną bezkarnością? W dodatku zaraz potem wystąpił niejaki Paweł Szefemaker,
podpisany jako przedstawiciel naszego rządu. Naprawdę? Szefernaker? Polaków
nie było? To już nie jest żadna ukryta opcja, to otwarte splunięcie wszystkim
patriotom i Suwerenowi w twarz.
Wracając do
zagrożenia w bloku. Sytuacja jest nieco utrudniona ze względu na upały i pracę
słońca. Niekiedy nie jestem w stanie odróżnić uczciwego Polaka, tyle że
opalonego, od elementu niepewnego. Wcześniej nie byłem świadomy ogromu
zagrożenia i nie zwracałem należytej uwagi na wszystkich mieszkańców. Dopiero
praca naszego rządu uświadomiła, że wróg nie tyle jest u bram. ile wszedł do
środka i może czaić się choćby na klatce B w lokalu 17, gdzie zamieszkuje
małżeństwo o niepokojącej śniadości. Jeśli do października ciapatość nie
zejdzie, powiadomię najbliższy komisariat.
Wątpliwości nie ma
w wypadku lokalu 45, klatka C, gdzie zamieszkuje osobnik koloru czarnego,
wykonujący zawód lekarza, co wydaje mi się głęboko nieetyczne. Chciałbym
zapytać stosowne władze, czy mam zbierać również informacje o jego polskich
pacjentach, którzy przecież mogliby stać się celem agitacji terrorystycznej?
Proszę o szybką odpowiedź.
Doliczyłem się
sześciu rodzin banderowskich i czterech podających się za Wietnamczyków, ale
niepokojąco podobnych do ujgurskich terrorystów, których widziałem w
telewizji. Wziąłem sobie również do serca sejmowe przemówienie premier Beaty
Szydło, z którego jednoznacznie wynika, że za zamachem w Manchesterze stoi
„polska” opozycja totalna. W związku z tym zacząłem się przyglądać, kto kupuje
w kiosku „Gazetę Wyborczą”, „Newsweek”, „Politykę" i „Tygodnik
Powszechny” oraz kto słucha TOK FM i ogląda TVN oraz TVN24 (ciepła pogoda
pomaga, kręgi proterrorystyczne otwierają okna). Z przykrością muszę stwierdzić,
że liczby wskazują na poważne zagrożenie bezpieczeństwa państwa.
Z pewnością władze
zainteresuje podejrzana rozmowa, którą przeprowadziło małżeństwo z kasty
sędziowskiej (lokal 29). Moją uwagę zwrócił fakt, że poruszali tematy
dotyczące Rosji i Francji, co już samo w sobie jest podejrzane, a w pewnym
momencie mężczyzna powiedział, że „pradziadek Puszkina był czarny podobnie jak
babka Dumasa". Nie wiem, kim są wzmiankowani osobnicy, ale wyczuwam tu
duże niebezpieczeństwo.
Na koniec mej pierwszej notatki chciałem jednak podkreślić,
że mimo trudnej sytuacji wielu lokatorów myśli i działa patriotycznie w duchu
ministra Błaszczaka, który doskonale rozumie, że strach przed zamachami
sprawi, iż każdy porządny obywatel chciałby skopać jakiegoś czerniawego. Dziś
rano mieszkańcy o imionach „Krejzol”, „Salceson”, „Wariat” i „Pojeb”
zareagowali na prowokację, polegającą na bezkarnym poruszaniu się pod blokiem
znajomka wspomnianego wyżej lekarza, doprowadzili go do pozycji leżącej i
zasugerowali, intensywnie gestykulując, by wracał do swego bambusowa, a
następnie przerwali rozmowę dwóch osobników o wyglądzie co prawda jakby naszym,
ale sugerującym inklinacje pederastyczne (okulary!). Osobniki uciekły.
Tak więc nadzieja
jest. Jeszcze Polska nie zginęła!
Marcin Meller
Nie jest wesoło
Tak mam dosyć smutnych spraw, że bardzo
chciałem, żeby znalazły się, w tym tekście elementy związane z jakąkolwiek
wesołością, ale kiedy je wytypowałem, operując ostatnimi wydarzeniami, to
okazało się, że właściwie zdarzenia pozornie wesołe są również smutne. czy
można się, śmiać z tego, że swojego doktoranta wstydzi się, promotor? Czy można
śmiać się, z tego, że absolwent Wydziału Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego nie
zna konstytucji, a na dodatek proponuje, że napisze własną? Czy jest rzeczą
śmieszną, że wiceminister spraw wewnętrznych. który po zajściach we Wrocławiu
wiedział, iż nie można używać paralizatora w stosunku do zakutego mężczyzny,
teraz leż o tym wie, ale przez rok się, tym nie interesował, bo o tym nie
pamiętał? Czy bardzo zabawna jest historia przyznania Złotej Odznaki Pożarnictwa
swojemu zwierzchnikowi, który tej odznaki nie przyjmuje, bo nie czuje się, jej
godny? Czy to w porządku przy całej ludzkiej tragedii związanej z pochówkiem
ofiar katastrofy smoleńskiej, że referuje ją ktoś. kto w decydującym momencie
nie potrafił wywiązać się ze swoich zawodowych obowiązków? Czy jest śmieszną
rzeczą, że giną kluczowe dowody związane z aferą Amber Gold i nagle cudownie
się odnajdują? Czy nie jest śmieszny pomysł, żeby w dniu Święta Niepodległości
robić referendum i skomplikowane wybory samorządowe jednocześnie?
Kiedy podsumowuję
te wszystkie wydarzenia, nie które nie do wymyślenia, niektóre abstrakcyjne,
nie które godne politowania, można uznać, że państwo jako instytucja przypomina
żałosny kabaret, w którym nikt przy zdrowych zmysłach nie chce występować. Czy
rzeczywiście wszyscy Ci, którzy resztki tych zdrowych zmysłów posiadają, są
bezradni i nie są w stanie wspólnie, nie bacząc na żałosne ruchy tzw, opozycji,
przeciwstawić się chorobie, która postępuje w naszym kraju coraz szybciej? Na
zakończenie sejmowa żenada w wykonaniu dzieci, które przestały być dziećmi, a
stały się karykaturalnym odbiciem politycznej rzeczywistości. Cała nadzieja na
promyk radości dla kraju w nogach dziesiątej reprezentacji piłkarskiej świata.
Krzysztof Materna
Katastrofa bez końca
Miałem nadzieję, że przynajmniej przez
jakiś czas nie będzie trzeba wracać do sprawy smoleńskiej. Ale się nie da. Po
tym jak pan Wacław Berczyński swoją bombą termobaryczną wysadził w powietrze
tzw. komisję smoleńską i mocno nadwerężył teorie zamachowe - teraz w mediach
bliskich PiS mówi się głównie o „drugiej katastrofie smoleńskiej”
Chodzi o ujawniane szczegóły ekshumacji, zarządzonych w
ubiegłym roku głównie po to (jak można było wnosić z wyjaśnień prokuratur), by
na pogrzebanych ciałach ofiar katastrofy szukać śladów wybuchu. Formalnie
odpowiedzialny za tę decyzję prokurator Marek Pasionek tłumaczył się na
konferencji prasowej, że nawet jeśli na dotychczas wydobytych ciałach nie było
żadnego śladu trotylu ani eksplozji, to może jeszcze się znajdą na następnych.
W przyszłości, jak sądzę, prokurator Pasionek będzie musiał jeszcze raz to
wytłumaczyć, nawet jeśli ustawy uchwalone przez PiS (pod wpływem karnego wyroku
na Mariusza Ka- mińskiego) zdejmują z prokuratorów odpowiedzialność za
dzisiejsze czyny. Tymczasem Marek Pasionek, jakby w poczuciu winy za to, że ani
trzy dni po katastrofie, kiedy był w Moskwie, ani w następnych latach nie żądał
autopsji zwłok, opowiada na konferencji prasowej, jakie i czyje szczątki
odnaleziono w kilku trumnach, a dodatkowe drastyczne szczegóły, a nawet
zdjęcia, „ujawniają” tabloidy i pisowskie media, którym - znów już w pełni
legalnie - prokuratura może przekazywać dowolne materiały ze śledztwa.
Skandalicznym, haniebnym, barbarzyńskim”
zaniedbaniom przy identyfikacji ciał i ich fragmentów towarzyszą medialne komentarze
niektórych smoleńskich rodzin i polityków PiS. Czegóż tam nie ma? Pani Beata
Gosiewska stwierdza w „Rzeczpospolitej', że „patrząc na Tuska i polityków PO
ówcześnie rządzących, widzę twarze morderców mojego męża i elity polskiej”.
Pan Jacek Świat, komentując informacje prokuratury, że w trumnie jego żony
„zidentyfikowano szczątki jednej innej ofiary, oświadcza, że„to nie była
zwykła pomyłka i zwykłe niechlujstwo. To celowe działanie, by nas upokorzyć, a
pomieszanie szczątków dwóch osób w mundurach uważa za akt „symbolicznej zemsty
na NATO-wskich generałach”. Inna wdowa (niech już pozostanie tu bez nazwiska)
ogłasza w TVP, że nie zgodzi się, aby jakiekolwiek fragmenty ciała jej
poległego męża znalazły się w jakichś obcych grobach, więc ma prawo żądać
przeszukania trumien, nawet należących do tych rodzin, które się na ekshumacje
nie zgadzały,„bo pewnie odpowiada im sowiecka tradycja zbiorowych mogił w
Katyniu czy na Łączce” Minister Maciej Wąsik deklaruje, że niedokładne
rozdzielenie fragmentów ciał ofiar katastrofy „to wina Kopacz i Tuska” A TVP,
głosami komentatorów (także cytując Martę Kaczyńską), zwraca uwagę, że coraz
bliższa jest karna odpowiedzialność czołowych polityków PO za - ta fraza jest
wielokrotnie powtarzana - przestępstwo zbezczeszczenia zwłok.
Można powiedzieć, właściwie nic nowego. Te
oskarżenia były i będą, poniekąd już się przyzwyczailiśmy, że PiS tak
postępuje. Jeśli działacze tej partii oskarżają swych przeciwników, z imienia i
nazwiska, o zabójstwo, również własnych przyjaciół, to - powinniśmy rozumieć -
dlatego, że Prezes wciąż przeżywa śmierć swojego brata, rodziny ofiar mają
prawo od emocji, no, ostatecznie chodzi o politykę i „mit smoleński” Przez 7
lat od katastrofy, przy akceptacji milczącej większości, PiS uprawiał moralny i
emocjonalny szantaż wobec wszystkich, którzy gryźli się w język, aby nie
odpowiadać nawet na najbardziej podłe insynuacje. Przecież choćby Bogu ducha
winnych ekspertów Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych kilkadziesiąt
osób z eksperckim dorobkiem, wojskowym honorem, mających przecież własne
rodziny - oskarżano publicznie o faktyczne maskowanie zabójstwa prezydenta
Kaczyńskiego i współudział w spisku. Komisja rządowa, pod kierunkiem Michała
Boniego, organizująca sprowadzenie ciał do kraju i uroczystości pogrzebowe,
jest dziś oskarżana o „upokorzenie narodu” i naruszanie godności ofiar, choć
wtedy także wielu ludzi PiS (czego dziś się wypierają) było pod wrażeniem
sprawności i dyskrecji całej procedury, uroczystej, wzruszającej oprawy
ceremonii pożegnań.
Dopiero teraz media pisowskie twierdzą, że
należało zidentyfikować badaniami DNA wszystkie szczątki ofiar, aby uniknąć
jakichkolwiek pomyłek, choć nawet kompletny amator wie (a potwierdzają to
biegli patolodzy), że musiałoby to opóźnić pochówki nawet o wiele miesięcy
(zapewne także nie mogłoby dojść do pogrzebu pary prezydenckiej na Wawelu).
Gdyby rząd tak zdecydował, rozpętałoby się piekło, a wtedy jeszcze wiele osób
wierzyło, że oto nad trumnami wybitnych Polaków - z różnych politycznych
obozów i pokoleń - da się odbudować trwałą wspólnotę pamięci i emocji. Czy
naprawdę te tysiące polskich urzędników, którzy robili wszystko, aby w stanie
traumy zadbać o miliony organizacyjnych szczegółów, otoczyć opieką setki
przerażonych, zrozpaczonych ludzi, nie zasługują na słowo wdzięczności? Czy Ewa
Kopacz, która dobrowolnie wzięła na siebie ileś łez i bólu, ma być teraz
pomiatana jako ruska agentka, bo „skłamała'” powtarzając zapewnienia o przekopywaniu
terenu katastrofy? Cóż, po raz kolejny potwierdza się, że PiS to nie partia czy
formacja, ale stan umysłu. Łatwość rzucania najcięższych oskarżeń,
niewdzięczność, roszczeniowość, kult własnej krzywdy, swoboda kłamstwa,
traktowanie cudzych zahamowań, umiaru, taktu jako dowodu słabości - wszystko to
znamy z codziennej polityki, ale szczególnie wredną kumulację ma w sprawie
smoleńskiej.
Zapewne gdyby nie to, że katastrofa
zdarzyła się na terenie Rosji, z tamtejszym jednakowoż bałaganem, biurokracją,
lekceważeniem procedur, można by było uniknąć - w jakimś niewielkim stopniu -
przemieszania szczątków, choć pewnie nie wyeliminować, zważywszy na charakter
katastrofy. Nasz współpracownik Wiesław Romanowski, były korespondent TVP na
Ukrainie, podesłał nam tłumaczenie wywiadu, jakiego portalowi Swoboda
udzieliła Polina Kozarenko, rosyjska tłumaczka, która po katastrofie
towarzyszyła jednej z polskich rodzin w czasie identyfikacji ciał w Smoleńsku,
a potem w Moskwie. Mówi tym, jak trudno było wtedy nagle znaleźć ponad stu
symultanicznych tłumaczy polsko-rosyjskich, w dodatku jakoś obeznanych z
terminologią medyczną („jak przetłumaczyć »tchawica«?!”) i
prawno-prokuratorską,
jeszcze gotowych zejść, po raz pierwszy w życiu, do
prosektorium. Opowiada, jak wszyscy byli wstrząśnięci, jak każdego właściwie
przerosła skala i gwałtowność tej tragedii, także lekarzy, których ściągano,
skąd się dało. Mówi, że ludzie sobie pomagali, jak potrafili, a jak na Rosję,
wszystko było zorganizowane „lepiej niż przyzwoicie” Takich i podobnych relacji
i z tamtej, i z naszej strony było i jest bardzo wiele. Nawet sam Prezes dziękował
„rosyjskim przyjaciołom” za empatię okazaną po katastrofie. No, ale się
zapomniało.
Dziś nieskazitelni perfekcjoniści z PiS
mówią „rozliczyć!'! „nie ma usprawiedliwienia dla błędów', powtarzają na
okrągło, że plastikowe czarne torby, w których gromadzono (zbierano) kawałki
ciał, to przecież „worki na śmieci” co oczywiście potwierdza hańbę tej „drugiej
katastrofy smoleńskiej” Zresztą, czy nie jest to jakoś szczególnie przykre, że
część, zwłaszcza związanych z PiS, rodzin smoleńskich nie życzy sobie, aby„ich
trumny” były - co? - zanieczyszczone fragmentami ciał innych ofiar? Czy ta
wspólnota losu i śmierci nie może być symbolicznie uszanowana?
Ci ludzie nie żyją, czy pamięci o nich naprawdę przeszkadza
jakiś pogański zgoła kult szczątków, kości? Jasne, że nikogo nie można zmuszać
do wrażliwości, ale może ktoś (psycholog, spowiednik?) wytłumaczyłby niektórym
bliskim ofiar, że nie można wciąż, przez lata, obnosić swojej żałoby jako
nieustannego aktu oskarżenia? Że trzeba pozwolić sobie kiedyś na zamknięcie
trumny. Że prawdziwym barbarzyństwem jest to, co przez tyle lat wyprawia się
wokół tej katastrofy i jej ofiar.
Jerzy Baczyński
Polak Pollackowi nierówny
Prezydent Duda został niedawno
uwieczniony, jak na oficjalnej fotografii przywódców Zachodu na znak
zadowolenia podnosi oba kciuki do góry i śmieje się od ucha do ucha. Nie mam mu
tego za złe, jest młody, cieszy się karierą, akurat w tym niczego strasznego
nie ma. Wpadki zdarzają się każdemu. Wolę to niż słynną kiedyś fotografię
polityka SLD, który nie świadom, że jest „kamerowany” - klepał tłumaczkę tam,
gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
Gorzej natomiast,
kiedy prezydent, zamiast porozumiewać się na migi, zabiera głos. Styl
przemówień prezydenta Dudy celnie skomentował znakomity prawnik prof. dr Jerzy
Zajadło w książce „Felietony gorszego sortu”: „Te reżyserowane przerwy, ta
intonacja głosu, to oczekiwanie na aplauz audytorium, to wybiórcze traktowanie
historii faktograficzne przekłamania, te wyciszenia, zawieszenia akcentowania,
te prymitywne retoryczne chwyty, to manipulowanie faktami i ocenami, ta
historyczna ignorancja, te szczękościski i pozorowana ekspresyjna mimika, ten
mentorski gniew jedynego prawego i sprawiedliwego, ale głównie te treści -
wszystko to sprawiało wrażenie niezwykle pokrętnego i pretensjonalnego patosu
w sprawie, która wymaga przede wszystkim powagi, pamięci, ciszy (...)”.
Problematyczne
jest, czy prezydent, który „każdego dnia łamie konstytucję”, ma legitymację do
rozmowy o jej zmianie. „Wyobraźmy sobie - pisze Zajadło - że znajomi, którzy
przychodzą do was na przyjęcie, rozrzucają naczynia i demolują dom, a
następnie proponują dyskusję o zasadach organizacji przyjęć”. Tak jednak jest.
Prof. Andrzej Zybertowicz w rozmowie z Konradem Piaseckim (TVN24) powiedział
ostatnio, że wyrok sądu „to nie jest Pismo Święte”, a poza tym możliwe, że Sąd
Najwyższy nie działał w dobrej wierze.
Nie tylko forma,
ale przede wszystkim działania prezydenta budzą sprzeciw, zwłaszcza prawników.
Prof. Marcin Matczak z UW mówi („Tygodnik Powszechny”, a także „Kropka nad i”
w TVN24), że propozycja referendum konstytucyjnego „zaskakuje”, ponieważ
zgodnie z konstytucją referendum odbywa się nie przed, ale po przygotowaniu
projektu, żeby suweren mógł go przyjąć lub odrzucić. Moim zdaniem prezydent
obstaje przy terminie referendum 11 listopada 2018 r., żeby wykorzystać
patriotyczne uniesienie narodu w stulecie niepodległości i na tej fali dopłynąć
do drugiej kadencji.
Ostatnio, w związku z zabiegami o wybór
Polski na niestałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ, odżyły mocarstwowe
ambicje naszych władz państwowych. „Chcemy grać globalnie”, „jesteśmy liderem
regionalnym”, „ważnym graczem europejskim”, „kluczowym krajem Trójmorza”, filarem
Wyszehradu i Weimaru. Gdy przychodzi jednak co do czego, to wyniki są różne -
kompromitacja 1:27 w Brukseli (w tym „zdrada” Orbana) czy 0:7 w Sądzie
Najwyższym w sprawie ułaskawienia „niewinnego” Mariusza Kamińskiego.
Na szczęście teraz
mamy sukces w ONZ - 190:2. Jego skalę łatwo przecenić lub nie docenić. Z jednej
strony głosowanie pracowicie przygotowane (choć byliśmy jedynym kandydatem z
regionu) i wchodzimy do Rady Bezpieczeństwa, ale tam czeka na nas nie tyle
ważny fotel, co straponten, i to tylko na dwa lata. Podobny sukces odniosły w
tych wyborach Kuwejt, Peru i Wybrzeże Kości Słoniowej. A w poprzednich Egipt,
Japonia, Senegal, Urugwaj, Ukraina, Angola itd. To szczęście spotyka nas już po
raz szósty po wojnie. Czyli mamy sukces, ale podobny do tego, jaki odnieśliśmy
poprzednim razem, w latach 1996-97. Nikt dziś tego nie pamięta. Straponten,
może niewygodny, pozwala jednak głosować, wnioskować, poznać ważnych ludzi,
zajrzeć za kulisy, lobbować w kuluarach. Radujmy się więc, ale bez utraty przytomności.
Piękne słowo „Polska” używane jest już tak
często, że aż mechanicznie. W jednej rozmowie („wSieci”) z prezydentem Dudą
czytamy m.in.: „zachęcić do głosowania Polaków”, „konstytucja Polaków nie
uchroniła”, „relacje państwa polskiego ze światem”, „polska suwerenność”, „to
Polacy mają nadać kierunek”, by „Polacy mogli sami zdecydować”, „chcę się
dowiedzieć od Polaków”, „czas by wreszcie wypowiedzieli się w tej sprawie
Polacy”, „dumni Polacy mają się wypowiedzieć”, „da się Polskę zmienić”, „Polacy
obdarzyli mnie zaufaniem”, by członkowie rządu „dobrze służyli polskiemu
społeczeństwu”, „to miejsce (Krakowskie Przedmieście) wybrali Polacy”, celem
wizyty było wsparcie „polskich przedsiębiorców”, odbudować „polski przemysł”,
„będę dalej spokojnie pracował dla Polski”, „Polacy mogą nie uwierzyć w takie
obietnice”, „czy Polacy będą o tym pamiętali” itd.
Nie wszyscy są
jednak nami zachwyceni. Martin Pollack - znany austriacki pisarz i tłumacz
literatury polskiej na niemiecki (przełożył m.in. wszystkie książki Kapuścińskiego)
- dobrze zna nasz kraj. W latach 80. został nawet wyrzucony z Polski na 9 lat.
Potem był okres miodowy, aż do czasu, kiedy niedawno Instytut Polski w Wiedniu
zerwał z nim współpracę, do której sam go zapraszał. Dlaczego? Bo mu się nie
podoba „dobra zmiana” i uznał, że nie może milczeć (przedtem demaskował
własnego ojca, który był esesmanem, i oportunizm swoich rodaków).
Oto, co mówi Beacie
Dżon-Ozimek („Przegląd”): „Do niedawna Polska miała pozycję w Europie, wielki
szacunek. Podziwialiśmy, jak to robicie, że Polak jednak potrafi i Polska
potrafiła. I tak szybko się to zmieniło. Łatwo zburzyć, zniszczyć. Rozmawiałem
niedawno z włoskim pisarzem Claudiem Magrisem o sytuacji w Polsce, on też mówi:
»Jezus, Maria, co tam się dzieje?«. A to człowiek o wielkiej sympatii i
szacunku dla Polski, zna intelektualistów, pisarzy. [Laureat Nagrody Herdera i
Pokojowej Nagrody Księgarzy Niemieckich. Pięć jego książek ukazało się w
Polsce - D.P.]. Teraz nikt nie rozumie, co się dzieje w Polsce”. „Trzeba
konsekwentnie mówić, że to jest nie do przyjęcia: sytuacja w Polsce, w Turcji,
na Węgrzech, w Rosji czy na Białorusi”.
Dobrze by było,
żeby Polska straciła miejsce w tym elitarnym klubie.
Daniel Passent
Wojskowy z wężykiem
Przeciwko Europie prowadzona jest wojna -
tak prezes Kaczyński czujnie wykorzystał ostatnie zamachy w Londynie do
promocji poglądów PiS na przyjmowanie uchodźców. I dodał: Polska musi
rozbudowywać swoje siły zbrojne. Jak to, rozbudowywać? Jeszcze bardziej?
Przecież minister Macierewicz tak się dwoi, że aż się troi - kupuje za bezcen
najnowocześniejsze śmigłowce, zrywa niekorzystne kontrakty, zamawia okręty
podwodne wyposażone w samoloty (a może odwrotnie) jako pierwszy w świecie zamierza wprowadzić kuloodporną
broń magnetyczną. Ma też w zanadrzu pewnego wojskowego z wężykiem - jak by to
określił wybitny majster Jan Kobuszewski.
Generał Wiesław
Kukuła, bo o nim właśnie myślę, jest dowódcą Wojsk Obrony Terytorialnej. „Mundur
wróci do polskich domów” - zapowiedział ostatnio w „Dzienniku Gazecie Prawnej”,
nadymając się patriotycznie. Ach, jakież to wzniosłe, jak tchnie bohaterstwem.
Od razu też wprowadza zapach wojskowej dyscypliny, życie określone regulaminami
i obowiązek wykonywania rozkazów. A wszystko to oznacza jeszcze szybsze niż
dotychczas wynoszenie demokracji do piwnicy. Niech tam sobie poleży, aż
skruszeje.
Mundur jest koniecznością, nie zabawką, i nawet najlepiej
wyprany zawsze pachnie wojną. Dlatego mam nadzieję, że większość naszych domów
pozostanie w strefie zdemilitaryzowanej.
Gen. Kukuła uważa,
że przyszłość WOT zbuduje na wartościach płynących z historii Armii Krajowej i
żołnierzy wyklętych. Pan generał najwyraźniej nie chce zrozumieć, że AK to była
konieczność wpleciona w okrutny los narodu. Ludzie, często bardzo młodzi, nie
widzieli innego wyjścia - była wojna, więc musieli walczyć. I walczyli, aż do
wiadomego rozstrzygnięcia. Gdy front Armii Czerwonej doszedł do Warszawy, AK
się rozwiązała.
Chyba jedynie przez polityczny cynizm generał
łączy akowców z żołnierzami wyklętymi. Ci ostatni zakładali konieczność walki z
komunizmem na śmierć i życie. Nienawiść była silniejsza niż bezsens ich
zbrojnych działań. Mamy przecież dowody na to, że w wielu przypadkach wyklętym
starły się wszelkie hamulce moralne. Czy można więc ich stawiać za wzór
ochotnikom przysposabianym do obrony ojczyzny?
Na razie młoda
Polska czołga się po łączce z torem przeszkód i symuluje wystrzały z karabinów
okrzykami wywodzącymi się z pnia języków prasłowiańskich. W przyszłości
arsenał broni zostanie z pewnością poszerzony. „Chlup, chlup, chlup”, „wrrr,
wrrr, wrrr” i „szu, szu, szu”, z podziałem na silne męskie głosy, dadzą
ojczyźnie dwa nowoczesne niezatapialne lotniskowce „Jarosław” i „Antoni”. Po
16 dniach szkolenia „żołnierze” mogą już przysięgać, że będą bronić ojczyzny
„tak mi dopomóż Bóg”.
A teraz najsmutniejsze - gen. Kukuła jest
od wielu lat fachowcem szkolącym komandosów. Ma za sobą liczne uczelnie i
kursy, także te dla wojsk specjalnych w NATO. Wie zatem, jakiego wysiłku i ilu
lat trzeba, by z zielonego kota zrobić czarną panterę. Tymczasem facet chwali
się publicznie, że wymyślił już wzór rogatywki, którą będą nosili wociarze w
charakterze czapki patrolowej. Takiego historycznego nakrycia głowy bardzo
brakowało mu w Iraku i Afganistanie. Aż żal, że się nie dowiemy, jakby się te
wojny zakończyły z polską rogatywką zamiast hełmu.
Na koniec jeszcze
drobiazg, ale taki, który wiele mówi o człowieku. Pan generał bardzo ceni zmysł
strategiczny ministra obrony narodowej, który jest „wymagającym przełożonym,
bardzo głęboko siedzącym i rozumiejącym sprawy wojska”. Ot, i cała tajemnica
geniuszu Antoniego Macierewicza. Jest tak głęboko siedzący, że nie do ruszenia.
Stanisław Tym
Czy warto nadstawiać pierś?
Prezydent,
który sam niszczy państwo prawa i demokrację, beztrosko odznacza tych, którzy
przed laty o nią walczyli.
Podobno minister Błaszczak przyznał sobie
odznaczenie, ale potem odmówił przyjęcia go. Myślałam, że odmawia się tylko
prezydentowi. A jednak Błaszczak potrafi odmówić sobie samemu! Taki skromny.
Tyle że odmowy nie zawsze są takie komiczne. Ostatnio i w Polsce, i za granicą
ciągle ktoś odmawia nadstawienia piersi Andrzejowi Dudzie w celu wbicia w nią
odznaczenia. Łatwo się z tego śmiać, mam jednak wrażenie, że dużo to kosztuje
tych odmawiających, bo uzasadnienia są emocjonalne i bolesne.
„Anihilacja
Trybunału Konstytucyjnego, systematyczne, krok po kroku, podporządkowywanie
trzeciej władzy politykom PiS to najpoważniejszy zamach na Konstytucję RP, na
który nie wyrażam zgody i dlatego nie mogę odebrać przyznanego mi przez Pana
Prezydenta odznaczenia” - napisał niedawno Zygmunt Łenyk, Małopolanin, opozycjonista
z czasów komunistycznych, odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia
Polski przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Z kolei polski
konsul honorowy w Meksyku Alberto Stebelski-Orłowski w liście do Dudy odmowę
przyjęcia Krzyża Oficerskiego Orderu Zasługi RP uzasadniał: „Śledzę ze
smutkiem, w paru ostatnich latach, malejący prestiż Polski na arenie
międzynarodowej, skutkiem posunięć obecnego rządu polskiego”. Dalej następowała
długa lista owych posunięć, rozpoczynająca się od: „naruszania niezawisłości
sądów, na pierwszym miejscu Trybunału Konstytucyjnego”. Konsul natychmiast
został zwolniony przez polski MSZ z pełnionej funkcji.
Ryszard Pusz, gdański działacz podziemnej
Solidarności, skazany i więziony w czasach Jaruzelskiego, odmawiając przyjęcia
odznaczenia od prezydenta, napisał: „Nie mogę zaakceptować sytuacji, w której
Pana obóz polityczny czyni bohaterami prokuratorów i sędziów stanu wojennego,
przeciwstawia ich ludziom dawnej opozycji. Nie mogę pogodzić się z plugastwem
agresywnego języka propagandy telewizji publicznej kontrolowanej przez Pana
przyjaciół politycznych”.
Zaś Annette
Laborey, Francuzka, która wspierała niezależne środowiska w Europie
Środkowo-Wschodniej w walce z komunizmem, wysłała list, w którym tłumaczyła,
że: „Jeśli przyczyną mojego odznaczenia był mój udział przez wiele długich lat
w walce o wolność Polski, to ta właśnie przyczyna każe mi odznaczenie
odrzucić”. A dalej bardzo dobitnie podkreślała: „Polska wpadła w ręce partii,
którą mogłabym tylko zwalczać. Odznaczenie nadane takimi rękami zamienia się w
zniewagę. Nie przyjmuję go”.
Tym bardziej zdziwiłam się więc, kiedy
dostałam zaproszenie na obchody 40-lecia Studenckiego Komitetu Solidarności pod
patronatem - i częściowo z obecnością właśnie - prezydenta Andrzeja Dudy. Dla
tych, którzy nie muszą pamiętać: SKS powstał w Krakowie w maju 1977 r. po - do
dziś ostatecznie niewyjaśnionej - śmierci studenta Stanisława Pyjasa (wiele
wskazuje na to, że było to esbeckie morderstwo) i czarnych, żałobnych
juwenaliach, które były jej następstwem.
Jak czytam w
zaproszeniu: „SKS był grupą młodych ludzi, którzy przyjęli na siebie ciężar
działalności antykomunistycznej w Krakowie, a także poprzez struktury SKS-ów w
całej Polsce. Domagali się wolności obywatelskich i prawdy w życiu publicznym”.
Rozgrzała się moja
skrzynka mailowa. Zaczęli pisać starzy znajomi: upamiętniać walkę o prawdę w
życiu publicznym pod patronatem prezydenta, który znany jest głównie z tego, że
łamie konstytucję i niszczy niezależne sądownictwo? (Znany jest również z tego,
że dużo czasu spędza na nartach i że fajnie bawi na szczytach NATO - ale o tym
może kiedy indziej albo najlepiej pomińmy to milczeniem).
Program obchodów był długi i bogaty:
konferencje, seminaria, msza, wystawy, spotkanie towarzyskie. Tylko czy mam
dziś ochotę spotykać się z tymi ludźmi, z którymi w drugiej połowie lat 70.
łączyło mnie tak wiele? Byliśmy rzecznikami SKS i całe nasze siły oraz
umiejętności oddawaliśmy walce o wolność i demokrację. Teraz zaś z wieloma
osobami jesteśmy po różnych stronach barykady. Przez wiele lat, już w wolnej
Polsce, spotykaliśmy się, zażarcie dyskutowaliśmy, nieraz kłóciliśmy się, ale
kiedy PiS wrócił do władzy, wyrosła między nami barykada.
Jedni robią
kariery, inni spokojnie przędą swą nić życia. Anka założyła firmę wprowadzającą
przedsiębiorstwa na giełdę święci triumfy, Elżbieta jest zakonnicą u Małych
Sióstr Karola de Foucauld, ktoś jest nauczycielem w mieście średniej wielkości,
a inny - samorządowcem we wschodniej Polsce. Ja jestem polityczką bardzo
krytycznie nastawioną do poczynań rządu prezydenta, a moja dawna koleżanka
pracuje w jego kancelarii na Krakowskim Przedmieściu. Ewa pracuje w Fundacji
Batorego, powstałej z pieniędzy funduszu Sorosa, a inni z naszego dawnego
SKS-owskiego środowiska pracują w TVP lub innych prawicowych mediach, robiących
z Sorosa diabła, a z organizacji pozarządowych
podejrzaną sieć agentur.
Dziś dodatkowo każdy jest po którejś
stronie. Można by niemal powiedzieć, że niektórzy z nas rozmawiają ze sobą -
albo nawet przeciw sobie - tylko za pomocą mediów, reprezentując skrajnie różne
strony sceny politycznej. I stąd właśnie jedni zaprosili Andrzeja Dudę na
uroczystości, inni członkowie SKS oświadczyli zaś stanowczo, że: „Biorąc pod
uwagę wszelkie znane mi (i zapewne nieznane) okoliczności związane z obchodami,
nie mam zamiaru w nich uczestniczyć, co więcej, mam zamiar w nich nie uczestniczyć”.
Albo: „W ciągu ostatniego roku człowiek ten stracił moralne prawo do
reprezentowania Polaków. Jego obecność na uroczystości 40-lecia SKS jest jakąś
gigantyczną pomyłką. Przecież myśmy właśnie walczyli z takimi ludźmi!”. Lub:
„Ja wolę bronić konstytucji, wolności, trójpodziału władzy i członkostwa w UE.
Więc w żadnym odcinku tych obchodów nie wezmę udziału”.
I tak Andrzej Duda w 40. rocznicę naszego
studenckiego ruchu przypinał swoje ordery różnym ludziom, którzy się spotkali
w Krakowie, a nawet pośmiertnie - niektórym rodzicom, w nagrodę za to, że tak
ładnie wychowali swoje dzieci. W ubiegłym roku Kancelaria Prezydenta wydała
podobno na produkcję orderów i odznaczeń ponad 5 mln zł. No to teraz prezydent
nie ma wyjścia - musi je przypinać.
To jednak nie
znaczy, że ludzie, którzy kiedyś zrobili coś dobrego, powinni dziś udawać, że
nie widzą, jak Duda niszczy demokrację, i pozwalać mu na gmeranie przy klapach
swoich marynarek.
Róża Thum
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz