poniedziałek, 31 lipca 2017

Wstrząsy w imperium



Partia Kaczyńskiego poczuła się wszechmocna, pozbyła się ostatnich hamulców i weszła w okres cezaryzmu. Zapowiedź podwójnego weta prezydenckiego to sygnał, że imperium PiS zaczyna się chwiać.

Władzy wydawało się, że kolejne pomy­sły rozmontowujące demokratyczny system będą przyjęte bez szemrania, bo przecież partia-matka ma „miaż­dżącą przewagę”, a społeczeństwo jest zajęte konsumpcją przyznanego socjału. Ale nagle najwyraź­niej doszło do jakiejś kumulacji, przy kwestii ustaw sądowych wyszły inne rzeczy: to, że Trybunał Konstytucyjny jest fikcją i nigdy nie sprzeciwi się rządzącym, że państwowa telewizja jest bezwstydnie dyspozycyjna, że za chwilę PiS zagrozi PKW, organizacjom pozarządowym, prywatnym mediom. Może zwłaszcza młodzi Polacy do strzegli w końcu wyraźnie to, co PiS zrobił z wcześniej przejętymi przez siebie instytucjami, i zadali sobie pytanie - dlaczego z sądami miałoby być inaczej?
   Prezydent Duda w uzasadnieniu swojej decyzji o wetach dał wyraźnie do zrozumienia, że społeczny sprzeciw wobec „reform” PiS był dla niego ważnym motywem, choć nie od­mówił sobie przy okazji ataku na rzekomą agresję opozycji. Bardzo prawdopodobne, że swoje znaczenie miały sygnały z zagranicy, rozmowy z politykami europejskimi, przestrogi Komisji Europejskiej. Także Departament Stanu USA wyraził zaniepokojenie i informował, że toczy intensywne rozmowy z polskimi władzami. Nie można zatem całkowicie wykluczyć może nie wprost planowanej ustawki w ramach obozu PiS, ale jakiegoś ad hoc cichego porozumienia, o którym nikt nie ma się dowiedzieć, a wszyscy odegrają swoje role zdziwienia, obu­rzenia i deklaracji dalszej współpracy.
   Jarosław Kaczyński też mógł zdać sobie sprawę, że poszedł na czołowe zderzenie ze wszystkimi graczami poza twierdzą PiS, że demonstracje są większe, niż się spodziewał, i zeszły do małych miast, powiatów, także na wschodzie i południu kraju, czyli tam, gdzie liczył na swoje niekwestionowane pano­wanie. A to, że może się w jednej chwili wycofać z forsowanego wcześniej z całym przekonaniem projektu, pokazuje niedaw­ny przypadek podatku paliwowego. W tej sytuacji Duda i Ka­czyński uratowaliby siebie nawzajem: Duda zdjął z prezesa PiS kłopot i wziął na siebie odium tego, który przeszkadza w „na­prawianiu Polski”, a Kaczyński, pozwalając na weto, dał szansę prezydentowi na zachowanie twarzy i ucieczkę od wizerunku politycznego notariusza.
   Ale też decyzja o wetach może być samodzielnym przemyśle­niem prezydenta, który dostrzegł, że PiS przesadza, gra za ostro, że za bardzo skłócił Polaków i wywołał emocje prowadzące być może do konfrontacji fizycznej. W ciągu dwóch lat władzy Ka­czyńskiego polityczny podział kraju bardzo się pogłębił; jest zu­pełnie inna atmosfera niż w czasie, kiedy Duda wygrywał wybory prezydenckie. Kiedy powróciła i jeszcze pogłębiła się dwubiegu- nowość sceny politycznej, jego szanse na drugą kadencję spadają. Na prawicy coraz częściej pojawiają się opinie, że trzeba przyjąć łagodniejszy kurs, skrócić front walki, przyhamować z agresywną, brutalną retoryką. Mówi się, że Duda chciałby poszerzyć bazę wyborczą na większe obszary prawicy, wyrwać się z zamkniętego pisowskiego kręgu. Zwłaszcza że sam konsekwentnie buduje oso­bistą popularność w Polsce terenowej, gdzie jest lubiany. Może być i tak, że za trzy lata to PiS nie będzie miał wyboru i będzie musiał poprzeć Dudę na drugą kadencję, a dojdzie prezydento­wi część centrowego elektoratu. Wszak większość w niedawnym sondażu oczekiwała weta.
   Pojawiły się też - wyraźnie niepokojąc twarde jądro władzy - spekulacje, że na scenie politycznej jest miejsce na PiS-light, konserwatywną partię, mającą wiele cech PiS, ale bardziej szanującą zasady, procedury i instytucje demokratycznego państwa prawa. Że coś takiego mogłoby kiedyś powstać w trój - kącie Duda-Kukiz-Gowin, może Morawiecki. Dla imperium Kaczyńskiego, od lat walczącego o absolutny monopol na pra­wicy, nawet cień takiego pomysłu jawi się jako koszmar. Być może to zapowiedź pęknięcia pisowskiej formacji, może nawet początek prawdziwej walki o schedę po Kaczyńskim, nie tyle nawet w samej partii, ale w całym prawicowym obozie.

Kod klęski
Zwłaszcza że widać, iż imperium PiS dostało zadyszki, zapętliło się, uwierzyło w swoją omnipotencję. Bezradność propagando­wa władzy wobec wielotysięcznych protestów w sprawie sądów - objawiająca się żałosnymi epitetami („komuniści, esbecy, zdrajcy”, „wdowy ubeckie”, „stare upiory bolszewickie”) - jest typową reakcją zaskoczonego imperium. Potem uruchomiono kuriozalne teorie, zaczerpnięte wyraźnie z orbanowskich Węgier, że protestujący są finansowani z zagranicy, trwa wojna hybrydo­wa i cyberataki z Rosji i Niemiec, że za wszystkim stoją antyrzą­dowe firmy PR i astroturfing, a młodzi dali się zmanipulować. Najprostsze wytłumaczenie, że ludzie doszli do swojego gniewu samodzielnie, nie wchodziło politycznie w grę.
   Władza staje się coraz bardziej agresywna i bezceremonial­na. Była wyraźnie zdziwiona skalą oporu. PiS wygląda tak, jakby sam uwierzył we własną propagandę. Właśnie w takim stadium zaczyna się popełniać istotne błędy. Zawartość i sposób przepro­wadzania przez Sejm ustaw „naprawiających” sądy, niespotykana wcześniej nawet u polityków PiS buta i bezczelność pokazują, że partia ta rozpoczęła imperialny okres swoich rządów. Rozpa­dają się ostatnie zasady przyzwoitości, przestają mieć znaczenie jakiekolwiek racje, argumenty i styl; nastał czas polityki siłowej.
W czasach „cezaryzmu” można już zrobić i powiedzieć wszystko; wiara w nieomylność wodza sięga zenitu.
   Sam Kaczyński w swoim wystąpieniu o „zdradzieckich mor­dach” i „kanaliach”, obrażając posłankę Nowoczesnej, a wcze­śniej odwracając się plecami do prezes Sądu Najwyższego, pokazał, że nie ma już żadnych skrupułów, niczego nie udaje.
Że czuje się zwycięzcą, który mógłby wreszcie przejść do zemsty na swoich wrogach - gdyby tylko zechciał. W fazie imperialnej, bo tym się ona również charakteryzuje, jeśli nawet wrogowie wła­dzy nadal funkcjonują, to wyłącznie dzięki łasce cezara.
   Władca osiągnął w oczach swoich podwładnych status bez mała bóstwa, każdy jego gest, mina, słowo, przyjmowane są z uwielbieniem, co daje efekty komiczne, a zarazem żenujące.
   Ale dla mieszkańców cesarstwa PiS zewnętrzne oceny nie mają znaczenia, oni zdaj ą się żyć w jakimś transie, euforii, w osobnej niszy, gdzie obowiązują nieznane innym reguły i hierarchie wartości. Liczy się opinia tylko jednego człowieka, jakby poza PiS nie było już życia, partia będzie rządziła wiecznie, a piekło zostało odwołane.
Ale ten „imperializm” ma wpisany w siebie kod nieuchronnej klęski. Jeśli jest kult jednostki, to potem musi być „destalinizacja”, jeżeli ktoś bezgranicznie uwierzył w wodza, to później sam poniesie konsekwencje upadku idola, pójdzie z nim na dno.
   Rządy PiS okazują już teraz wiele cech kulminacji, specyficz­nego zatracenia się j ego polityków, zerwania więzów ze znanym światem. Stały się rozwiniętą, wszechogarniającą, ale też dege­nerującą się satrapią, która dostała władzę w wolnych wybo­rach, ale po wygraniu partii szachów wywróciła szachownicę.
   Jednak Kaczyński czy to głoszący od lat na miesięcznicach, że „prawda jest blisko”, czy w Sejmie, broniony przez swoich karnych przybocznych - jest wystawiony na nieubłaganą ero­zję wizerunku, słabnięcie groźnego wdzięku, na nieuchronną powtarzalność swoich banałów i prawd objawionych. Jeśli wydawało mu się, że nie wchodząc w państwowe funkcje, nie będzie się zużywał, to się pomylił. Spala się szybciej niż prezy­dent Duda i premier Szydło. Ślady walki widać głównie na nim, a nie na tych, których wystawił w roli zderzaków.
   Ale imperialna hipnoza trwa i nikt w PiS nie ma śmiałości, aby ją przerwać. Odbudowanie przewagi w sondażach nad opozycją, triumfalny kongres w Przysusze, propisowska wi­zyta prezydenta Trumpa, dobra koniunktura gospodarcza wprowadziły polityków PiS w stan niezmąconej pewności sie­bie. Mentalnie PiS poczuł się już absolutnym zwycięzcą. Im­perialna faza polega właśnie na przekonaniu o ostatecznym pokonaniu swoich przeciwników. W demokracji nigdy nie jest to prawda, ale takie poczucie jest zawsze silniejsze od racjo­nalnego oglądu.

Potencjalna dyktatura
Za tym, że PiS wszedł jednak w cykl dla siebie niekorzystny, przemawiają właśnie cechy imperialności. Polega ona przede wszystkim na pozakonstytucyjnej zmianie ustroju państwa, na wprowadzeniu potencjalnej dyktatury. Oznacza ona zgro­madzenie w jednym ręku wszystkich instrumentów władzy umożliwiających w każdej chwili dyktatorskie rządy, a decyzja, czy je uruchomić, należy tylko do przywódcy. Może nie stać się nic, ale może wszystko. Nie jest to już demokracja, która polega na tym, że przed dyktaturą chroni nie wola władcy, ale procedury i bezpieczniki ustrojowe. To, że Kaczyński przejmu­je teraz trzecią władzę, a na jesień przewiduje pacyfikację mediów prywatnych (bo tzw. publiczne już ma), pokazuje, że poczuł się pewnie, jak nigdy dotąd.
   Ma ku temu pewne powody. Jako pierw­szy odkrył, że nie należy przeceniać elek­toratu. Politycy PiS wręcz z dumą głosili, że zwykli ludzie nie interesują się Trybunałem Konstytucyjnym, zawiłymi kwestiami ustrojowymi, demokratycznym systemem, abstrakcyjną wolnością. Dlatego w partii rządzącej panuje przekonanie, że ma ona dwie głęboko wbite w dno kotwice: 500 plus i sprzeciw wobec przyjmowania uchodźców, co zapewnia stabilność na powierzchni i odporność na wszelkie chwilowe fale.
   W PiS odkryto też, jak łatwo można manipulować politycznymi przeciwnikami, wtłaczać w nich tworzone przez własnych marketingowców przekazy: opozycja jest beznadziejna i nie ma liderów, partie w ogóle są do niczego, III RP to patologia, Kaczyński ma dobre diagnozy, nie może być tak, jak było - to są wszystko koncepcje rządzącej prawicy, które zostały wchłonięte przez duże grupy teoretycznych przeciwników PiS. Świadczy o tym dobitnie charakterystyczny wpis na internetowym forum, gdzie, jak należy rozumieć, jeden ze zdeklarowanych wrogów PiS napisał: „Owszem, opozycja jest sła­ba i nie przedstawia żadnej alternatywy, ale to nie ona łamie konstytucję i nie zmienia ustroju na autokratyczny”. To zdanie jest kwintesencją udanych zabiegów strategów PiS: dla tego przeciwnika obecnej władzy nie jest alternatywą niełamanie konstytucji i niezmienianie ustroju na autokratyczny.
   Nie podejmujemy się logicznej analizy takich rozumowań z powodu ich - łagodnie mówiąc - dziwności. Wypada jednak zauważyć, że zdarzające się dzisiaj podsycanie wrogości między opozycją parlamentarną a pozaparlamentarną, między partiami a ruchami obywatelskimi, a także to, co nazwaliśmy kiedyś symetryzmem (że obie strony polskiego sporu są siebie warte), w efekcie sprzyjają umacnianiu cesarstwa PiS. Jednocześnie żaden przekaz antypisu nie przeniknął do elektoratu władzy, ponieważ jest on znacznie bardziej odporny na zabiegi marketingowe drugiej strony.

Uśmiech prezesa
Niby wszystko się zatem Kaczyńskiemu zgadza, dlatego rozpoczął imperialne panowanie. Ale niezupełnie się zgadza. Platforma, rządząca w latach nieznanej od dekad gospodar­czej depresji, bez 500 plus i bez kwestii uchodźców, z aferami na karku, przez długi czas miała w sondażach grubo ponad 40 proc. poparcia, czasami blisko 50 proc. PiS, mimo koniunk­tury, dwóch swoich kotwic, pomocy Kościoła, populistycznej ideologii - teraz nie ma takiego poparcia.
   W ciągu ostatnich dni burzliwych obrad Sejmu z twarzy Jaro - sława Kaczyńskiego zazwyczaj nie schodził uśmiech - triumfu, pogardy, wyższości - kiedy słuchał opozycyjnych polityków. Ale właśnie ta mocno niestandardowa mimika, tak samo jak wspomniane gwałtowne wystąpienie o „mordach”, zdradza jakieś napięcie, pokazuje, że szef PiS też ma swoje limity, Że ta cała struktura władzy, jaką zbudował, osiąga swój szczyt możliwości, a - jak mówi powiedzenie - ze szczytu można już tylko zejść.
   Prawdą jest, że PiS powrócił do władzy nieporównanie sprytniejszy, bardziej bezwzględny i zdeterminowany, niż był w 2005 r., co niżej podpisani przewidywali przed wyborami i wielokrotnie o tym pisali, ale wtedy głównym wrogiem była „nudna Platforma”. Niemniej, nawet w wersji turbo, to jest wciąż ten sam PiS, który już raz został od władzy przegoniony. Uwiódł ponownie dużą grupę społeczeństwa, ale uwiedzenie w końcu przemija, o czym przekonało się już wiele sił politycznych.
   Ten „uczuciowy” związek nie musi być tak trwały, jak się wydaje. W wielu kwestiach, co pokazują liczne sondaże, poglądy większości Polaków różnią się od koncepcji partii Kaczyńskiego: od oceny katastrofy smoleńskiej i miesięcznic poczynając, przez sprawę gimnazjów, miejsca Polski w Unii Europejskiej, roli Kościoła w życiu publicznym, po kwestię aborcji, Trybunału Konstytucyjnego, a nawet - według ostatnich badań - sądownictwa. Ponadto wciąż i niezmiennie najmniejszym zaufaniem społecznym pośród polityków, także według ostatniego badania CBOS, obdarzani są Antoni Macierewicz i sam Jarosław Kaczyński - genialny przywódca.
   Ten paradoks wciąż jeszcze nie objawił swoich skutków, ale, jak się okazuje, cała wielka konstrukcja władzy jest przeciążona i ma słabe punkty.
   Często wspomina się o kulturowym czynniku, jaki dołożył się do sukcesu PiS: że oto odezwali się prawdziwi Polacy, powróciła tożsamość, patriotyzm, tradycja, godność. Ale ci sami, mniej więcej, swojscy, patriotyczni i tożsamościowi wyborcy przez osiem niedawnych lat dawali władzę Platformie i PSL, a trochę wcześniej SLD. Owszem, PiS może okazać się czymś wyjątkowym i niepowtarzalnym w polskiej polityce, nie da się tego wykluczyć. Ale bar­dziej prawdopodobne jest, że to taka sama partia jak inne, podatna na podobne trendy, jakim podlegały ugrupowania przez ostatnie dekady. Być może błędem przeciwników PiS było i jest mitologizowanie sukcesu tej partii, doszukiwanie się w tym jakichś przepastnych sensów czy znaków czasu. To przede wszystkim zręczna grupa trzymająca władzę, mająca zdolnych marketingowców, gotowa na duże wydatki z kasy państwa, realizująca swoje interesy przy okazji obsługiwania wizji czy obsesji przywódcy.
   Imperialna faza rządów PiS to dla opozycji najlepsza szansa, aby nakłuwać napięty balon władzy, by umiejętnie wykorzystać - ale przecież nie instrumentalnie i kłusowniczo - narastający obywatelski nurt oporu. Jest on coraz większy i coraz bardziej zasilany przez młodsze pokolenia, także coraz bardziej kompletny umysłowo.
   W tę przestrzeń tak czy inaczej wejdzie w końcu czysta polity­ka, bo same demonstracje wyborów nie wygrają; spontaniczny zapał, choć potrzebny, nie wystarczy. Potrzeba partii, komitetów wyborczych, długiej, żmudnej i kosztownej kampanii w każdej gminie.
   Cesarstwo PiS zacznie się naprawdę chwiać dopiero wówczas, kiedy organizatorzy protestów w rozmaitych sprawach - aborcji, puszczy, Trybunału Konstytucyjnego, oświaty, sądów, służby zdrowia - zrozumieją, że łatwiej pozbyć się raz autora niechcianych pomysłów niż każdego pomysłu osobno. Przypadek z sądownictwem pokazał, jak przyszłość całego demokratycznego porządku w Polsce może zależeć od - bardzo niepewnej przecież władzy - jednego człowieka, prezydenta. W innych sprawach może nie być tak samodzielny, zwłaszcza że wcześniej pokazał już, iż jest w stanie podżyrować Kaczyńskiemu niekonstytucyjne projekty. Nie wiadomo też, jak będą wyglądać propozycje prezy­denta w sprawie sądownictwa. Czy nie przyjmie jednak tylko nie - co poprawionej wersji, jaką mu PiS szybko przedstawi? A wtedy już tej ostatniej, prezydenckiej instancji nie będzie.
   Trwałego usunięcia zagrożenia dla demokratycznego systemu można dokonać tylko w wyborach, głosując na tych, którzy w nich wystartują. Zryw, przynoszący chwilowe sukcesy, ale niedoprowadzony konsekwentnie do urny wyborczej, zamieni się w klęskę.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz