Partia
Kaczyńskiego poczuła się wszechmocna, pozbyła się ostatnich hamulców i weszła w
okres cezaryzmu. Zapowiedź podwójnego weta prezydenckiego to sygnał, że
imperium PiS zaczyna się chwiać.
Władzy
wydawało się, że kolejne pomysły rozmontowujące demokratyczny system będą
przyjęte bez szemrania, bo przecież partia-matka ma „miażdżącą przewagę”, a
społeczeństwo jest zajęte konsumpcją przyznanego socjału. Ale nagle najwyraźniej
doszło do jakiejś kumulacji, przy kwestii ustaw sądowych wyszły inne rzeczy:
to, że Trybunał Konstytucyjny jest fikcją i nigdy nie sprzeciwi się rządzącym,
że państwowa telewizja jest bezwstydnie dyspozycyjna, że za chwilę PiS zagrozi
PKW, organizacjom pozarządowym, prywatnym mediom. Może zwłaszcza młodzi Polacy do strzegli w końcu wyraźnie to, co
PiS zrobił z wcześniej przejętymi przez siebie instytucjami, i zadali sobie
pytanie - dlaczego z sądami miałoby być inaczej?
Prezydent Duda w uzasadnieniu swojej decyzji o wetach dał wyraźnie do
zrozumienia, że społeczny sprzeciw wobec „reform” PiS był dla niego ważnym
motywem, choć nie odmówił sobie przy okazji ataku na rzekomą agresję opozycji.
Bardzo prawdopodobne, że swoje znaczenie miały sygnały z zagranicy, rozmowy z
politykami europejskimi, przestrogi Komisji Europejskiej. Także Departament
Stanu USA wyraził zaniepokojenie i informował, że toczy intensywne rozmowy z
polskimi władzami. Nie można zatem całkowicie wykluczyć może nie wprost
planowanej ustawki w ramach obozu PiS, ale jakiegoś ad hoc cichego porozumienia, o którym nikt nie ma się dowiedzieć,
a wszyscy odegrają swoje role zdziwienia, oburzenia i deklaracji dalszej
współpracy.
Jarosław Kaczyński też mógł zdać sobie sprawę, że poszedł na czołowe
zderzenie ze wszystkimi graczami poza twierdzą PiS, że demonstracje są większe,
niż się spodziewał, i zeszły do małych miast, powiatów, także na wschodzie i
południu kraju, czyli tam, gdzie liczył na swoje niekwestionowane panowanie. A
to, że może się w jednej chwili wycofać z forsowanego wcześniej z całym przekonaniem
projektu, pokazuje niedawny przypadek podatku paliwowego. W tej sytuacji Duda
i Kaczyński uratowaliby siebie nawzajem: Duda zdjął z prezesa PiS kłopot i
wziął na siebie odium tego, który przeszkadza w „naprawianiu Polski”, a
Kaczyński, pozwalając na weto, dał szansę prezydentowi na zachowanie twarzy i
ucieczkę od wizerunku politycznego notariusza.
Ale też decyzja o wetach może być samodzielnym przemyśleniem
prezydenta, który dostrzegł, że PiS przesadza, gra za ostro, że za bardzo
skłócił Polaków i wywołał emocje prowadzące być może do konfrontacji fizycznej.
W ciągu dwóch lat władzy Kaczyńskiego polityczny podział kraju bardzo się
pogłębił; jest zupełnie inna atmosfera niż w czasie, kiedy Duda wygrywał
wybory prezydenckie. Kiedy powróciła i jeszcze pogłębiła się dwubiegu- nowość
sceny politycznej, jego szanse na drugą kadencję spadają. Na prawicy coraz
częściej pojawiają się opinie, że trzeba przyjąć łagodniejszy kurs, skrócić
front walki, przyhamować z agresywną, brutalną retoryką. Mówi się, że Duda
chciałby poszerzyć bazę wyborczą na większe obszary prawicy, wyrwać się z
zamkniętego pisowskiego kręgu. Zwłaszcza że sam konsekwentnie buduje osobistą
popularność w Polsce terenowej, gdzie jest lubiany. Może być i tak, że za trzy
lata to PiS nie będzie miał wyboru i będzie musiał poprzeć Dudę na drugą
kadencję, a dojdzie prezydentowi część centrowego elektoratu. Wszak większość
w niedawnym sondażu oczekiwała weta.
Pojawiły się też - wyraźnie niepokojąc twarde jądro władzy - spekulacje, że na scenie politycznej jest miejsce na
PiS-light, konserwatywną partię, mającą wiele cech PiS, ale bardziej szanującą
zasady, procedury i instytucje demokratycznego państwa prawa. Że coś takiego
mogłoby kiedyś powstać w trój - kącie Duda-Kukiz-Gowin, może Morawiecki. Dla
imperium Kaczyńskiego, od lat walczącego o absolutny monopol na prawicy, nawet
cień takiego pomysłu jawi się jako koszmar. Być może to zapowiedź pęknięcia
pisowskiej formacji, może nawet początek prawdziwej walki o schedę po
Kaczyńskim, nie tyle nawet w samej partii, ale w całym prawicowym obozie.
Kod klęski
Zwłaszcza że widać, iż imperium
PiS dostało zadyszki, zapętliło się, uwierzyło w swoją omnipotencję. Bezradność
propagandowa władzy wobec wielotysięcznych protestów w sprawie sądów - objawiająca się żałosnymi epitetami („komuniści, esbecy,
zdrajcy”, „wdowy ubeckie”, „stare upiory bolszewickie”) - jest typową reakcją
zaskoczonego imperium. Potem uruchomiono kuriozalne teorie, zaczerpnięte
wyraźnie z orbanowskich Węgier, że protestujący są finansowani z zagranicy,
trwa wojna hybrydowa i cyberataki z Rosji i Niemiec, że za wszystkim stoją
antyrządowe firmy PR i astroturfing, a młodzi dali się
zmanipulować. Najprostsze wytłumaczenie, że ludzie doszli do swojego gniewu
samodzielnie, nie wchodziło politycznie w grę.
Władza staje się coraz bardziej agresywna i bezceremonialna. Była
wyraźnie zdziwiona skalą oporu. PiS wygląda tak, jakby sam uwierzył we własną
propagandę. Właśnie w takim stadium zaczyna się popełniać istotne błędy.
Zawartość i sposób przeprowadzania przez Sejm ustaw
„naprawiających” sądy, niespotykana wcześniej nawet u polityków PiS buta i
bezczelność pokazują, że partia ta rozpoczęła imperialny okres swoich rządów.
Rozpadają się ostatnie zasady przyzwoitości, przestają mieć znaczenie
jakiekolwiek racje, argumenty i styl; nastał czas polityki siłowej.
W czasach „cezaryzmu” można już
zrobić i powiedzieć wszystko; wiara w nieomylność wodza sięga zenitu.
Sam Kaczyński w swoim wystąpieniu o „zdradzieckich mordach” i „kanaliach”,
obrażając posłankę Nowoczesnej, a wcześniej odwracając się plecami do prezes
Sądu Najwyższego, pokazał, że nie ma już żadnych skrupułów, niczego nie udaje.
Że czuje się zwycięzcą, który
mógłby wreszcie przejść do zemsty na swoich wrogach - gdyby tylko zechciał. W
fazie imperialnej, bo tym się ona również charakteryzuje, jeśli nawet wrogowie
władzy nadal funkcjonują, to wyłącznie dzięki łasce cezara.
Władca osiągnął w oczach swoich podwładnych status bez mała bóstwa,
każdy jego gest, mina, słowo, przyjmowane są z uwielbieniem, co daje efekty
komiczne, a zarazem żenujące.
Ale dla mieszkańców cesarstwa PiS zewnętrzne oceny nie mają znaczenia,
oni zdaj ą się żyć w jakimś transie, euforii, w osobnej niszy, gdzie obowiązują
nieznane innym reguły i hierarchie wartości. Liczy się opinia tylko jednego
człowieka, jakby poza PiS nie było już życia, partia będzie rządziła wiecznie,
a piekło zostało odwołane.
Ale ten „imperializm” ma wpisany w
siebie kod nieuchronnej klęski. Jeśli jest kult jednostki, to potem musi być
„destalinizacja”, jeżeli ktoś bezgranicznie uwierzył w wodza, to później sam
poniesie konsekwencje upadku idola, pójdzie z nim na dno.
Rządy PiS okazują już teraz wiele cech kulminacji, specyficznego
zatracenia się j ego polityków, zerwania więzów ze znanym światem. Stały się
rozwiniętą, wszechogarniającą, ale też degenerującą się satrapią, która
dostała władzę w wolnych wyborach, ale po wygraniu partii szachów wywróciła
szachownicę.
Jednak Kaczyński czy to głoszący od lat na miesięcznicach, że „prawda
jest blisko”, czy w Sejmie, broniony przez swoich karnych przybocznych - jest
wystawiony na nieubłaganą erozję wizerunku, słabnięcie groźnego wdzięku, na
nieuchronną powtarzalność swoich banałów i prawd objawionych. Jeśli wydawało mu
się, że nie wchodząc w państwowe funkcje, nie będzie się zużywał, to się
pomylił. Spala się szybciej niż prezydent Duda i premier Szydło. Ślady walki
widać głównie na nim, a nie na tych, których wystawił w roli zderzaków.
Ale imperialna hipnoza trwa i nikt w PiS nie ma śmiałości, aby ją
przerwać. Odbudowanie przewagi w sondażach nad opozycją, triumfalny kongres w
Przysusze, propisowska wizyta prezydenta Trumpa, dobra koniunktura gospodarcza
wprowadziły polityków PiS w stan niezmąconej pewności siebie. Mentalnie PiS
poczuł się już absolutnym zwycięzcą. Imperialna faza polega właśnie na
przekonaniu o ostatecznym pokonaniu swoich przeciwników. W demokracji nigdy nie
jest to prawda, ale takie poczucie jest zawsze silniejsze od racjonalnego
oglądu.
Potencjalna dyktatura
Za tym, że PiS wszedł jednak w
cykl dla siebie niekorzystny, przemawiają właśnie cechy imperialności. Polega
ona przede wszystkim na pozakonstytucyjnej zmianie ustroju państwa, na
wprowadzeniu potencjalnej dyktatury. Oznacza ona zgromadzenie w jednym ręku
wszystkich instrumentów władzy umożliwiających w każdej chwili dyktatorskie
rządy, a decyzja, czy je uruchomić, należy tylko do przywódcy. Może nie stać
się nic, ale może wszystko. Nie jest to już demokracja, która polega na tym, że
przed dyktaturą chroni nie wola władcy, ale procedury i bezpieczniki ustrojowe.
To, że Kaczyński przejmuje teraz trzecią władzę, a na jesień przewiduje
pacyfikację mediów prywatnych (bo tzw. publiczne już ma), pokazuje, że poczuł
się pewnie, jak nigdy dotąd.
Ma ku temu pewne powody. Jako pierwszy odkrył, że nie należy przeceniać
elektoratu. Politycy PiS wręcz z dumą głosili, że zwykli ludzie nie interesują
się Trybunałem Konstytucyjnym, zawiłymi kwestiami ustrojowymi, demokratycznym
systemem, abstrakcyjną wolnością. Dlatego w partii rządzącej panuje
przekonanie, że ma ona dwie głęboko wbite w dno kotwice: 500 plus i sprzeciw
wobec przyjmowania uchodźców, co zapewnia stabilność na powierzchni i odporność
na wszelkie chwilowe fale.
W PiS odkryto też, jak łatwo można manipulować politycznymi
przeciwnikami, wtłaczać w nich tworzone przez własnych marketingowców przekazy:
opozycja jest beznadziejna i nie ma liderów, partie w ogóle są do niczego, III
RP to patologia, Kaczyński ma dobre diagnozy, nie może być tak, jak było
- to są wszystko koncepcje rządzącej prawicy, które
zostały wchłonięte przez duże grupy teoretycznych przeciwników PiS. Świadczy o
tym dobitnie charakterystyczny wpis na internetowym
forum, gdzie, jak należy rozumieć, jeden ze zdeklarowanych wrogów PiS napisał:
„Owszem, opozycja jest słaba i nie przedstawia żadnej alternatywy, ale to nie
ona łamie konstytucję i nie zmienia ustroju na autokratyczny”. To zdanie jest
kwintesencją udanych zabiegów strategów PiS: dla tego przeciwnika obecnej
władzy nie jest alternatywą niełamanie konstytucji i niezmienianie ustroju na
autokratyczny.
Nie podejmujemy się logicznej analizy takich rozumowań z powodu ich -
łagodnie mówiąc - dziwności. Wypada jednak zauważyć, że zdarzające się dzisiaj
podsycanie wrogości między opozycją parlamentarną a pozaparlamentarną, między
partiami a ruchami obywatelskimi, a także to, co nazwaliśmy kiedyś symetryzmem
(że obie strony polskiego sporu są siebie warte), w efekcie sprzyjają umacnianiu
cesarstwa PiS. Jednocześnie żaden przekaz antypisu nie przeniknął do elektoratu
władzy, ponieważ jest on znacznie bardziej odporny na zabiegi marketingowe
drugiej strony.
Uśmiech prezesa
Niby wszystko się zatem
Kaczyńskiemu zgadza, dlatego rozpoczął imperialne panowanie. Ale niezupełnie
się zgadza. Platforma, rządząca w latach nieznanej od dekad gospodarczej
depresji, bez 500 plus i bez kwestii uchodźców, z aferami na karku, przez długi
czas miała w sondażach grubo ponad 40 proc. poparcia, czasami blisko 50 proc.
PiS, mimo koniunktury, dwóch swoich kotwic, pomocy Kościoła, populistycznej
ideologii - teraz nie ma takiego poparcia.
W ciągu ostatnich dni burzliwych obrad Sejmu z twarzy Jaro - sława
Kaczyńskiego zazwyczaj nie schodził uśmiech - triumfu, pogardy, wyższości -
kiedy słuchał opozycyjnych polityków. Ale właśnie ta mocno niestandardowa
mimika, tak samo jak wspomniane gwałtowne wystąpienie o „mordach”, zdradza
jakieś napięcie, pokazuje, że szef PiS też ma swoje limity, Że ta cała
struktura władzy, jaką zbudował, osiąga swój szczyt możliwości, a - jak mówi
powiedzenie - ze szczytu można już tylko zejść.
Prawdą jest, że PiS powrócił do władzy nieporównanie sprytniejszy,
bardziej bezwzględny i zdeterminowany, niż był w 2005 r., co niżej podpisani
przewidywali przed wyborami i wielokrotnie o tym pisali, ale wtedy głównym
wrogiem była „nudna Platforma”. Niemniej, nawet w wersji turbo, to jest wciąż
ten sam PiS, który już raz został od władzy przegoniony. Uwiódł ponownie dużą
grupę społeczeństwa, ale uwiedzenie w końcu przemija, o czym
przekonało się już wiele sił politycznych.
Ten „uczuciowy” związek nie musi być tak trwały, jak się wydaje. W wielu
kwestiach, co pokazują liczne sondaże, poglądy większości Polaków różnią się od
koncepcji partii Kaczyńskiego: od oceny katastrofy smoleńskiej i miesięcznic
poczynając, przez sprawę gimnazjów, miejsca Polski w Unii Europejskiej, roli Kościoła
w życiu publicznym, po kwestię aborcji, Trybunału Konstytucyjnego, a nawet -
według ostatnich badań - sądownictwa. Ponadto wciąż i niezmiennie najmniejszym
zaufaniem społecznym pośród polityków, także według ostatniego badania CBOS,
obdarzani są Antoni Macierewicz i sam Jarosław Kaczyński - genialny przywódca.
Ten paradoks wciąż jeszcze nie objawił swoich skutków, ale, jak się
okazuje, cała wielka konstrukcja władzy jest przeciążona i ma słabe punkty.
Często wspomina się o kulturowym czynniku, jaki dołożył się do sukcesu
PiS: że oto odezwali się prawdziwi Polacy, powróciła tożsamość, patriotyzm,
tradycja, godność. Ale ci sami, mniej więcej, swojscy, patriotyczni i
tożsamościowi wyborcy przez osiem niedawnych lat dawali władzę Platformie i
PSL, a trochę wcześniej SLD. Owszem, PiS może okazać się czymś wyjątkowym i
niepowtarzalnym w polskiej polityce, nie da się tego wykluczyć. Ale bardziej
prawdopodobne jest, że to taka sama partia jak inne, podatna na podobne trendy,
jakim podlegały ugrupowania przez ostatnie dekady. Być może błędem przeciwników
PiS było i jest mitologizowanie sukcesu tej partii, doszukiwanie się w tym
jakichś przepastnych sensów czy znaków czasu. To przede wszystkim zręczna grupa
trzymająca władzę, mająca zdolnych marketingowców, gotowa na duże wydatki z
kasy państwa, realizująca swoje interesy przy okazji obsługiwania wizji czy
obsesji przywódcy.
Imperialna faza rządów PiS to dla opozycji najlepsza szansa, aby
nakłuwać napięty balon władzy, by umiejętnie wykorzystać - ale przecież nie instrumentalnie i kłusowniczo -
narastający obywatelski nurt oporu. Jest on coraz większy i coraz bardziej
zasilany przez młodsze pokolenia, także coraz bardziej kompletny umysłowo.
W tę przestrzeń tak czy inaczej wejdzie w końcu czysta polityka, bo
same demonstracje wyborów nie wygrają; spontaniczny zapał, choć potrzebny, nie
wystarczy. Potrzeba partii, komitetów wyborczych, długiej, żmudnej i kosztownej
kampanii w każdej gminie.
Cesarstwo PiS zacznie się naprawdę chwiać dopiero wówczas, kiedy
organizatorzy protestów w rozmaitych sprawach - aborcji, puszczy, Trybunału
Konstytucyjnego, oświaty, sądów, służby zdrowia - zrozumieją, że łatwiej pozbyć
się raz autora niechcianych pomysłów niż każdego pomysłu osobno. Przypadek z sądownictwem
pokazał, jak przyszłość całego demokratycznego porządku w Polsce może zależeć
od - bardzo niepewnej przecież władzy - jednego człowieka, prezydenta. W innych
sprawach może nie być tak samodzielny, zwłaszcza że wcześniej pokazał już, iż
jest w stanie podżyrować Kaczyńskiemu niekonstytucyjne projekty. Nie wiadomo
też, jak będą wyglądać propozycje prezydenta w sprawie sądownictwa. Czy nie
przyjmie jednak tylko nie - co poprawionej wersji, jaką mu PiS szybko
przedstawi? A wtedy już tej ostatniej, prezydenckiej instancji nie będzie.
Trwałego usunięcia zagrożenia dla demokratycznego systemu można dokonać
tylko w wyborach, głosując na tych, którzy w nich wystartują. Zryw,
przynoszący chwilowe sukcesy, ale niedoprowadzony konsekwentnie do urny
wyborczej, zamieni się w klęskę.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz