Co robić?
Zwolennicy
państwa prawa i racjonalnej Polski mają dwóch przeciwników. Pierwszym jest obecna
władza. Drugim, dużo groźniejszym, są apatia i rezygnacja, które ta władza
chce zafundować swoim oponentom.
Od miesięcy w różnych miejscach w Polsce ludzie zadają mi to samo
pytanie - jak długo to potrwa? Odpowiadam, zgodnie z prawdą, budząc niezmiennie
zawód pytających, że nie mam pojęcia. O wiele ważniejsze wydają mi się inne pytania,
ale w tym najczęściej zadawanym kluczowe wydaje mi się sformułowanie ,jak
długo”. Już nie „ile”, ale właśnie „jak długo”, bo że długo, nie ma
wątpliwości.
Sławomir Sierakowski mówi w wywiadzie w tym numerze „Newsweeka”, że
albo Kaczyński będzie rządził tylko dwa lata, albo tak zabetonuje Polskę i
reguły gry, że skończy się na dwóch dekadach. Cóż, Jarosław Kaczyński prawie
ćwierć wieku temu mówił mi, że marzy o karierze Adenauera, co biorąc pod uwagę
wiek prezesa i finisz urzędowania kanclerza Niemiec, dawałoby nam rzeczywiście
jakiś 20-letni wyrok. Nawiasem mówiąc, trochę mnie bawi natręctwo powtarzanego
u nas w nieskończoność hasła o potrzebie młodych liderów. Troje
najpoważniejszych (w każdym razie troje do niedawna) kandydatów do
amerykańskiej prezydentury, państwo Clinton, Trump i Sanders, mają odpowiednio - 68,69 i 75 lat. Kanclerz Merkel też zdaje się nie oferować młodego przywództwa, choć od
ponad dekady radzi sobie nieźle. Demokratyczne potęgi są więc całkiem odporne
na powiewy młodości. Polska wkrótce wstanie z kolan i potęgą zostanie, co
wpisze ją w trend światowy, dając prezesowi Kaczyńskiemu realną perspektywę
rządów do roku 2035. Uprzejmie proszę o odnotowanie, że czarne proroctwo
opakowałem w czarny humor.
Istotą tezy Sierakowskiego nie są jednak liczby, lecz sugestia - biorąc
pod uwagę inklinacje PiS, akurat ta władza nie musi ulegać naturalnej w
demokracjach erozji. Kolejne lata nie osłabiają ani Erdogana, ani Orbana. Z
całą pewnością PiS będzie chciało polską politykę zamrozić, a każdy rok
sprawowania władzy przez tę ekipę będzie wyrządzał Polsce wielkie szkody,
czyniąc dzieło sprzątania po niej wybitnie trudnym.
Ważniejsze niż desperackie pytanie, jak długo to potrwa, wydaje mi się
pytanie, co zrobić, by się bronić, a przede wszystkim, co zrobić, by nie
przegrywać ponownie. Odpowiedź na to pierwsze: nie poddać się beznadziei
wynikającej z poczucia, że bezwzględnego walca nie można powstrzymać. Używając
właściwej w tych dniach metafory piłkarskiej, należy pielęgnować w sobie wolę
walki niezależnie od wyniku i sytuacji na boisku. A to z kolei znaczy walczyć
o każdy centymetr kwadratowy boiska w przekonaniu, że
okazje do strzelenia goli prędzej czy później się pojawią.
Odpowiedź na drugie pytanie jest bardziej skomplikowana. Przede
wszystkim nie można się ograniczyć do złorzeczenia i obrony. Batalia o
Trybunał Konstytucyjny jest szalenie ważna, ale - powiedzmy to sobie szczerze -
na tym etapie jest nie do wygrania. Nie może to prowadzić do zaprzestania oporu,
musi za to prowadzić do wyznaczenia także innych pól gry. Opozycja siłą rzeczy będzie
jeszcze przez lata przegłosowywana, ale jedynym jej refrenem nie może być:
zaprzysiąc trzech sędziów i opublikować wyrok. Bo sprawia to wrażenie, że opozycja
jest nie tylko pozbawiona zębów, lecz także pomysłów.
Jarosław Kaczyński ma swoją opowieść o Polsce. Może poronioną, ale
wystarczająco skuteczną, by uwieść prawie sześć milionów Polaków. Druga strona
żadnej opowieści nie ma, bo nie jest nią ani wezwanie „precz z Kaczyńskim”, ani
hasło „każdy, byle nie PiS”, ani tym bardziej całkowicie niepoważne w tym
momencie wzywanie do przyspieszonych wyborów. To nie jest żaden polityczny
pomysł. To radykalizm skrywający polityczną impotencję.
Zwolennicy obecnej władzy zarzucają swoim oponentom i władzy poprzedniej
pogardę dla ludzi. Sami ją jednak wykazują, twierdząc, że „ludzie mają gdzieś
trybunał, bo mają 500 plus”. Moje badania terenowe wskazują, że obecna władza
ma przeciwników i wśród ludzi gorzej wykształconych, i wśród profesorów.
Estetyka jest ponadklasowa. Ale ów sprzeciw nigdy nie zamieni się w potencjał
wyborczego zwycięstwa, jeśli ludzie nie usłyszą nie tylko, przeciw komu mają
głosować, ale przede wszystkim - za czym.
Jeśli opozycja swojej opowieści nie znajdzie, to zniszczy siebie w
większym stopniu, niż jest to w stanie uczynić Kaczyński. Na końcu zaś
zostanie wyeliminowana nie przez Kaczyńskiego, ale przez tych, którzy taką
opowieść przedstawią. Nie wiem, jak długo będzie rządził Kaczyński. Wiem, że
rządzi już osiem miesięcy, a opozycja jeszcze nie zabrała się do odrabiania
pracy domowej. Im dłużej będzie w letargu, tym dłużej Kaczyński porządzi.
Kaczyński ma potężnego przeciwnika - Kaczyńskiego, ale temu przeciwnikowi naprawdę
trzeba pomóc.
Tomasz Lis
Między Brzegami a Watykanem
Nowa władza od
samego początku ma
kłopot z papieską wizytą w Polsce
Trudno
sobie wyobrazić kogoś bardziej odległego od ideologii PiS niż papież
Franciszek. Kiedy PiS robi wszystko, żeby zdobyć sympatię i poparcie Kościoła,
Franciszek przestrzega przed sojuszem ołtarza z tronem i otwarcie mówi, że
„państwa wyznaniowe źle kończą”. Kiedy rząd polski barykaduje się ze
wszystkich stron, żeby ani jeden uchodźca nie przekroczył polskiej granicy,
papież nawołuje do otwarcia granic przed potrzebującymi i sam demonstracyjnie
zaprasza do siebie rodziny imigrantów. Wreszcie, kiedy ekipa PiS, przyjmując
kolejne ustawy ułatwiające inwigilację obywateli, udowadnia, że chce mieć
wszystko i każdego pod kontrolą, z Watykanu płynie przesłanie afirmujące
ludzką wolność.
Dlatego też nie ma się co dziwić, że ekipa rządząca Polską od samego
początku ma kłopot z papieską wizytą. Papież, co już zostało wyraźnie zaznaczone
w komunikacie po spotkaniu z polską premier, nie zamierza przestać mówić o
tym, co jest mu najbliższe: wolności, równych prawach dla wszystkich, ochronie
życia, także - a może przede wszystkim - wtedy, gdy należy ono do imigrantów i
uchodźców.
Rząd oficjalnie uznaje wizytę papieża połączoną ze Światowymi Dniami
Młodzieży za jedno z najważniejszych wydarzeń tego roku, a może i całej
kadencji. Oficjalnie zapewnia też, że organizatorom nie zabraknie ani pomocy
logistycznej, ani wsparcia materialnego.
Taki jest przekaz oficjalny, bo wystarczy zajrzeć do Krakowa, żeby
usłyszeć całą litanię „gorzkich żalów” na to, co się dzieje, od kiedy „dobra
zmiana” zajęła się także współorganizacją ŚDM.
NIE TAKA DOBRA (DLA KOŚCIOŁA) ZMIANA
Najpierw, już po wyborach i powołaniu nowego rządu, długo nic się nie działo. Nic, może poza powołaniem przez
premier Szydło pełnomocnika ds. ŚDM, byłego dziennikarza „Rzeczpospolitej”
Pawła Majewskiego, który i tak nie zrobi niczego bez decyzji szefowej
kancelarii premiera Beaty Kempy. Ta z kolei (podobnie jak sama premier Szydło)
pod Wawelem znana jest z gorących i emocjonalnych zapewnień, że wszystko
będzie dobrze i na czas.
Początkowo próbowano zmonopolizować wszystkie decyzje i każdy punkt
papieskiej wizyty. Strona rządowa dawała też do zrozumienia, że przedstawiciele
władz chcieliby być oficjalnie obecni przy każdej papieskiej celebrze. I tu
pierwsze zaskoczenie: Watykan od razu zapowiedział, że papież przyjeżdża do
młodzieży całego świata, a nie do polskich władz. Z nimi spotka się
kurtuazyjnie w Krakowie wieczorem po wylądowaniu i dodatkowo może zaakceptować
ich obecność na mszy kończącej ŚDM.
Ostatnio jednak strona rządowa postanowiła wykorzystać wizytę
Franciszka na Jasnej Górze, gdzie papież odprawi mszę świętą będącą elementem
obchodów 1050-lecia chrztu Polski. Posłowie już dostali zawiadomienie o możliwości
uczestnictwa w tej uroczystości. Rzecz jasna będzie tam także cały rząd z
premier Szydło na czele oraz szefowie polskiego parlamentu. I choć początkowo
wizyta na Jasnej Górze miała być prywatną modlitwą Franciszka (tak jak to było
np. podczas wizyty w Brazylii), to dziś już wiadomo, że liczący sobie 10
tysięcy miejsc specjalny sektor zero zapełnią głównie przedstawiciele władzy.
Skąd nagle ta zmiana optyki z Krakowa na Częstochowę? Odpowiedź wydaje
się prosta: tam mogą liczyć na życzliwe przyjęcie ojców paulinów i przy okazji
papieskiej wizyty de facto zrobić wielki partyjno-religijny wiec. W Krakowie byłoby
to trudniejsze, głównie z powodu szeregu błędów i zwykłych złośliwości, które
władze zademonstrowały przez ostatnich kilka miesięcy.
Konkrety? Jeden z księży pracujących przy organizacji papieskiej wizyty
nie ukrywa, że strona kościelna liczyła nie tylko na gwarancje współpracy z rządem,
ale także na dodatkowe wsparcie finansowe m.in. ze strony spółek skarbu państwa.
Takiego rozwiązania nie wykluczała poprzednia ekipa, był tylko jeden warunek:
wszystko musi być oparte na zasadach komercyjnych.
Początek był obiecujący, m.in. z funduszu prewencyjnego PZU kupiono
kilka milionów butelek wody dla wolontariuszy i uczestników ŚDM, a PKO BP
przygotował nowoczesną platformę promocyjną. Wszystko umarło nagle na przełomie
roku - nawet te firmy, które (jak choćby Lotos) gwarantowały wcześniej
finansowe zaangażowanie, już pod nowym zarządem poinformowały organizatorów, że
ze współpracy rezygnują. Z wielkich firm została tylko Poczta Polska.
Ta blokada najpierw wywołała pod Wawelem zdziwienie, a dziś co najwyżej
powoduje wzruszenie ramion. Prawie nikt już nie ukrywa, że decyzja o braku
zaangażowania w pomoc przy organizacji ŚDM ze strony firm podległych Ministerstwu
Skarbu Państwa została podjęta gdzieś wyżej.
CHOCHOLI TANIEC W BRZEGACH
Jedną z pierwszych decyzji władz było faktyczne odsunięcie od wszelkich spotkań i konsultacji środowiska
samorządowego. Zarówno prezydent Krakowa, jak i marszałek Małopolski, choć
dokładają do organizacji ŚDM dziesiątki milionów złotych, zostali wyłączeni z
udziału w spotkaniach i pozbawieni jakiegokolwiek wpływu na podejmowanie
decyzji.
Jeszcze większe zdziwienie wywołał frontalny atak PiS-owskiego wojewody
na decyzję o lokalizacji głównego spotkania w Brzegach. Nastąpiło to nagle
wiosną, na parę miesięcy przed ŚDM. Miejsce w Brzegach zostało wybrane i
zaakceptowane rok wcześniej, zainwestowano tam łącznie ok. 30 milionów złotych,
w tym prawie 5 min złotych dotacji przyznanej z rezerwy budżetowej jeszcze
przez Ewę Kopacz i 12 milionów dotacji ze środków europejskich przeznaczonych
na strefę aktywności gospodarczej (która i tak była zaplanowana w tym
miejscu).
Od samego początku wielkimi zwolennikami tej lokalizacji byli zarówno
kard. Stanisław Dziwisz, jak i burmistrz Wieliczki (zresztą polityk PiS) Artur
Kozioł. Jednak obaj w najczarniejszych snach nie mogli przypuszczać, że PiS,
partia deklarująca taką życzliwość dla Kościoła, gotowa jest poświęcić Brzegi,
żeby tylko znaleźć pretekst do uderzenia w osobę poprzedniego wojewody małopolskiego,
Jerzego Millera. Rozpoczął się chocholi taniec i sondowanie, czy można znaleźć inne miejsce, choć każdy, kto choć trochę zna
się na logistyce i organizacji imprez masowych, wiedział, że to rzecz
zwyczajnie niemożliwa.
W kwietniu do Polski przyjechała delegacja z Watykanu i wydawało się,
że wszystkie spory zostaną zakończone. To w końcu ludzie, którzy podobne
imprezy organizowali już nieraz, także w krajach biedniejszych i gorzej zorganizowanych
niż Polska. Kiedy Domenico
Giani, na co dzień szef korpusu Żandarmerii
Watykańskiej, wypowiedział słowa: „pierwsze wrażenie jest świetne”, jeden z
księży pracujących przy organizacji spotkania w Brzegach skomentował to
krótko, ale bardzo ironicznie: „I całe to zamieszanie było tylko po to, żeby
teraz okazało się, że wszystko gra i nie ma żadnego zagrożenia, a nad
wszystkim czuwa rząd”.
I faktycznie, jeśli ktoś wybierze się na teren planowanego spotkania
młodzieży z całego świata z Franciszkiem, zobaczy, że prace związane z
infrastrukturą zmierzają do końca. Na tym terenie powstał także dom dla ludzi
starszych oraz największy w Polsce magazyn żywności prowadzony przez Caritas.
Żeby było ciekawiej, Campus Misericordiae uruchamia globalną akcję
crowdfundingową, dzięki której jest szansa, że po zakończeniu ŚDM z Krakowa do
obozów uchodźców w Libanie lub na południu Europy wyjadą mobilne przychodnie,
specjalnie wyposażone samochody gwarantujące kompleksową pomoc medyczną.
Brzegi niezasłużenie wciąż są dla krytyków ŚDM chłopcem do bicia, a
wygląda na to, że miały być tylko kartą przetargową - chodziło o pokazanie,
jak wspaniałomyślny jest dla Kościoła obecny polski rząd. D
Kazimierz Sowa jest
księdzem katolickim i dziennikarzem, był szefem Radia Plus i stacji Religia.tv
Slalom im. Szczerskiego
Prezydent
Andrzej Duda, jak wiadomo, dobrze jeździ na nartach. Ale nikt tak nie kręci jak
mistrz slalomu, minister Krzysztof Szczerski.
Tak jak kręci na stoku Szczerski,
nie kręcił nawet Bachleda. To, co uprawia prezydencki minister, to więcej niż
slalom, to slalom gigant. Przed startem, zależnie od rodzaju śniegu i widzów,
świetnie smaruje. Potem w goglach lub z otwartą przyłbicą, na klepkę i na kantach,
minister mknie na łeb (pardon) i szyję. A publiczność przeciera oczy ze
zdumienia.
Dotychczas prof.
Szczerski przodował w krytyce Republiki
Federalnej Niemiec. - „Nadchodzi nowy etap w niemieckiej strategii w polityce
międzynarodowej. Tą strategią od wielu lat jest stopniowe wyprowadzanie Niemiec
z politycznych konsekwencji II wojny światowej, ograniczających rolę i pozycję
tego kraju na arenie światowej. Chodzi o to, by przestała obowiązywać
definicja Niemiec (i Rosji) jako kraju odpowiedzialnego za hekatombę wojenną.
Do najważniejszych konsekwencji należy zmiana granic i wykluczenie z Rady
Bezpieczeństwa, Bundeswehra jest już wysyłana na misje zagraniczne” - mówił
minister Szczerski. I dalej: „»Europa niemiecka« nie będzie w stanie utrzymać się
w pokojowej wersji przez dłuższy czas. Będzie musiała sięgnąć po przymus i
nacisk. W imię wolności i pokoju trzeba ten proces zatrzymać” (Niezależna.pl).
„Nie możemy grać w jednej
orkiestrze z Niemcami. Dzisiaj z Niemcami mamy cały szereg sprzecznych
interesów i punktów widzenia, także w zakresie polskiego bezpieczeństwa”.
Niemcy zablokowały w Newport decyzje o ewentualnym rozszerzeniu infrastruktury
NATO na Polskę. „Dzisiaj Niemcy są po drugiej stronie, musimy budować koalicję
bez Niemców” (TVRepublika).
„Niemcy mają brak szacunku dla
Polski. Niemcy mają ciągłą pokusę wobec Polaków mieć poczucie wyższości. To
poczucie »naturalnej« zwierzchności wobec innych już nie raz gubiło Niemców”
(Stefczyk info). Obecne stosunki polsko-niemieckie nie są „super
przykładowe”. „Na polu zrównoważonego partnerstwa można w nich wiele osiągnąć”.
W tym celu Niemcy powinny spełnić cztery warunki dotyczące: praw Polaków w RFN,
polityki wschodniej Berlina, baz NATO na wschodniej flance oraz polityki klimatycznej
i energetycznej.
Ten katalog oczekiwań i żądań zgodny jest z kierunkiem polityki
zagranicznej PiS: suwerenność, suwerenność, suwerenność, skończyć z rolą
wasala, powstać z kolan, odrzucić dyktat możnych tego świata, w tym
Waszyngtonu, Moskwy, Brukseli i Berlina, pokazać Niemcom, gdzie jest ich
miejsce, więcej samostanowienia - mniej uległości, zmiana w hierarchii
najbliższych partnerów (Wielka Brytania „number one”) i
sojuszy (nacisk na Międzymorze od Bałtyku po
Morze Czarne), więcej stanowczości wobec tradycyjnych dwóch wrogów (Niemiec i
Rosji) oraz ich współpracy naszym kosztem.
Czytając
to wszystko, należy pamiętać, że PiS jest mistrzem kamuflażu, zasada „ein
Mann, ein Wort” nie obowiązuje. Jednego dnia premier mówi, że Unia ma problem
z wiarygodnością i odrywa się od ziemi, drugiego dnia idziemy członkami Unii, a myśl o referendum na temat
członkostwa należy sobie wybić z głowy. To samo w sprawie konstytucji - w dni
parzyste chcemy negocjacji, w dni nieparzyste nie chcemy kapitulacji!
Podobnie, w stylu PiS, bierze zakręty minister Szczerski, który uprawia slalom
gigant w stylu „lewa - prawa, byle do przodu”. Kiedy kilka dni temu
zorientował się, że zbliża się 25. rocznica podpisania historycznego układu z
Niemcami, że Duda w Berlinie, Gauck w Warszawie, a na dodatek za dwa tygodnie
szczyt NATO oraz szczyt Unia-USA w Polsce, minister Szczerski zmienił styl:
inne narty, inne smarowanie, jaśniejsze gogle, inna jazda.
„Niemcy, nasz pierwszy partner” -
to tytuł rozmowy z min. Szczerskim w „Rzeczpospolitej”. Okazuje się, że mamy
wiosnę na całego. Z Komisją Europejską „rząd prowadzi dialog, a nie spór i nie
ma to żadnego wpływu na harmonogram współpracy polsko-niemieckiej”. Czyli cała
ta jazda figurowa polityków PiS, „ja pana Timmermansa nie zapraszałem”,
dokument Komisji Europejskiej to tylko niezobowiązująca opinia, „nie miałem
czasu przeczytać, nie mój resort, zapoznałem się »pobieżnie«” - cały ten
festiwal ABC (arogancja, buta, chamstwo), dotyczył Brukseli, a tam - jak
wiadomo - Niemcy nic nie znaczą.
„Dobra współpraca
polsko-niemiecka leży w interesie Europy” - mówi na wiosnę min. Szczerski. W
sprawie obecności NATO na wschodniej flance nastąpiła „zasadnicza, pozytywna”
zmiana. „Witamy z wielkim zadowoleniem zaangażowanie Niemiec w rozbudowę
wschodniej flanki NATO. Mamy już polityczną zgodę, aby przejść do koncepcji
trwałej obecności Sojuszu w Europie Środkowej (...) ”.
Na to redaktor Jędrzej Bielecki, który nie cierpi na zanik pamięci,
przypomina, że prezes Kaczyński mówił: musi minąć siedem pokoleń, zanim
żołnierz niemiecki stanie na polskiej ziemi. Kiedy jest kurs na ocieplenie,
minister Szczerski bierze nie takie zakręty: „Panie redaktorze, istotą
polityki jest działanie, a nie komentowanie wypowiedzi, zwłaszcza wyjętych z
kontekstu. Patrzmy na fakty, a one są takie, że Niemcy biorą dziś udział w
całościowym wzmocnieniu wschodniej flanki.
Utrzymać
sankcje wobec Rosji? „I tutaj jesteśmy z Niemcami zgodni”. Zachęcony
dziennikarz pozwala sobie przypomnieć, że „stosunki z Niemcami zaczęły się
psuć latem ub.r. na tle sprawy uchodźców. „Protestuję (! - D.P.) przeciwko
tworzeniu klimatu złych relacji polsko-niemieckich” - Szczerski ostro bierze
zakręt i zapewnia, że w tej sprawie również „widzimy pole do zbliżenia naszych
stanowisk”. W sprawie Nord Stream, czyli kolejnego połączenia
energetycznego Rosja-Niemcy-Zachód, „rysuje się pole do rozmowy”.
Zachęcony tak pomyślnym rozwojem wypadków, Bielecki pyta: „Tak jak dla
Francji, Niemcy to nasz najbliższy partner w Europie?”, minister Szczerski, bez
zmrużenia oka odpowiada, że „jako sąsiad partner kluczowy, więcej: pierwszy
partner”, liczymy na jego wzajemność.
I zagramy w jednej orkiestrze?
Daniel Passent
Nasze Ajnsztajny
Burza
z piorunami, które waliły w Wigry, przeszła nad moją wioską. Wielka topola
runęła, a piramida z gałęzi zatarasowała piaszczystą drogę. Trzy traktory
stanęły, bo ani się ruszyć. Najmłodszy z wioski Pawełek, Ajnsztajnem zwany,
przez pole kartoflane popruł. - Co mi tam burza, co mi topola, cały świat
przede mną i nic mnie nie zatrzyma. Wolny jestem, wolny! Tak krzycząc, gniótł
ziemniaczane zagony, oderwał kawałek betonu od elektrycznego słupa, aż
wreszcie za górką zniknął. A mnie zazdrość wzięła, że tak nie potrafię. Wątpliwości
zawsze mam jakieś, bo czy to wypada przez podwórko sąsiada przejechać i płot
mu zrujnować? Jasne, nie wypada. A Pawełek krzyknąłby pewnie: - Nowy sobie
zbudujesz, piękniejszy. Deski dostaniesz z Puszczy Białowieskiej. A jakbyś
chciał 100 tys. wojskowych sucharów rozdawać podczas Światowych Dni Młodzieży,
to wpadnij do mnie wieczorem.
Tak, trzeba mieć wizję. Jak Antoni Macierewicz. No bo komu by przyszło
do głowy, aby z okazji wizyty papieża Franciszka urządzić na polskich polach
rekonstrukcję krwawej łaźni pod Wiedniem z 1683 r.? Ojcu świętemu, który mówi,
że każdy uchodźca może być „mostem łączącym odległe narody, kultury i religie”,
przypomnieć zwycięstwo chrześcijańskich hufców nad czambułami tureckich islamistów?
A wszystko dlatego - jak pisze w ulotce MON - by
pokazać pielgrzymom, że Wojsko Polskie to „wielopokoleniowy orędownik służby
wartościom chrześcijańskim”. Do tego ministerstwo dorzuci osiemset egzemplarzy
„Pana Tadeusza” po angielsku i francusku. Chyba po to, aby wszyscy się
dowiedzieli, jak było w Polsce prawie 200 lat temu: „Brama na wciąż otwarta
przechodniom ogłasza, że gościnna i wszystkich w gościnę zaprasza”. Trudno,
choć Mickiewicz przewidział powstanie warszawskie („a imię jego będzie czterdzieści i cztery”), to PiS przewidzieć nie
dał rady.
Nie ma co trzymać się kurczowo spleśniałych faktów ostatnich 27 lat
- mówi rząd. - Idźmy za swobodną myślą prezesa o jego
zwycięstwach. Może kiedyś dowiemy się nawet nad kim. Zręby tej wiedzy już się
pojawiają. Dowodzi tego wystawa otwarta kilka dni temu w Bundestagu „Polacy i
Niemcy. Historie dialogu” z okazji ćwierćwiecza Traktatu o dobrym sąsiedztwie.
Ktoś etycznie kaleki, żeby nie powiedzieć podły, wydał polecenie, by z
ekspozycji usunąć Lecha Wałęsę, a wstawić Lecha Kaczyńskiego i Beatę Szydło.
Współtwórca wystawy, dyrektor Muzeum Historii Polski Robert Kostro, wyjaśnił to
tak: Skoro go nie ma, widać znaczącej roli w relacjach polsko-niemieckich nie
odegrał. Wiceminister kultury Jarosław Sellin poszedł jeszcze dalej: Żadnej
nie odegrał. Nie pamiętam żadnego zdarzenia, w którym uczestniczyłby Lech
Wałęsa. Może ktoś mi przypomni? Z przyjemnością tym kimś będę ja.
Pamiętam
wizytę prezydenta Herzoga zaproszonego przez prezydenta Wałęsę na obchody
50-lecia powstania warszawskiego. Niemiecki polityk poprosił wtedy Polaków:
Wybaczcie nam to, co my, Niemcy, wam uczyniliśmy. Za te słowa dziękował mu nie
kto inny jak pierwszy przywódca Solidarności. A 20-lecie upadku muru
berlińskiego? To także on, jedyny polski laureat Pokojowej Nagrody Nobla,
zaproszony do stolicy Niemiec, przewracał kostki domina, symbolicznie obalając
komunizm. Historyk Sellin tego nie pamięta, bo taki ma partyjny obowiązek. Cały
PiS go ma. A wszystko to z wściekłości Jarosława Kaczyńskiego, że w walce o
wolną Polskę odwagą do pięt Wałęsie nie dorastał. I to już się nie zmieni.
Nawet jeśli prezes postawi na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie pomników,
ile wlezie.
Stanisław Tym
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz