piątek, 17 czerwca 2016

Co robić, Między Brzegami a Watykanem,Slalom im. Szczerskiego i Nasze Ajnsztajny



Co robić?

Zwolennicy państwa prawa i racjonalnej Polski mają dwóch przeciwników. Pierwszym jest obec­na władza. Drugim, dużo groźniejszym, są apa­tia i rezygnacja, które ta władza chce zafundować swoim oponentom.
   Od miesięcy w różnych miejscach w Polsce ludzie zada­ją mi to samo pytanie - jak długo to potrwa? Odpowiadam, zgodnie z prawdą, budząc niezmiennie zawód pytających, że nie mam pojęcia. O wiele ważniejsze wydają mi się inne py­tania, ale w tym najczęściej zadawanym kluczowe wydaje mi się sformułowanie ,jak długo”. Już nie „ile”, ale właśnie „jak długo”, bo że długo, nie ma wątpliwości.
   Sławomir Sierakowski mówi w wywiadzie w tym nume­rze „Newsweeka”, że albo Kaczyński będzie rządził tylko dwa lata, albo tak zabetonuje Polskę i reguły gry, że skoń­czy się na dwóch dekadach. Cóż, Jarosław Kaczyński prawie ćwierć wieku temu mówił mi, że marzy o karierze Adenauera, co biorąc pod uwagę wiek prezesa i finisz urzędowa­nia kanclerza Niemiec, dawałoby nam rzeczywiście jakiś 20-letni wyrok. Nawiasem mówiąc, trochę mnie bawi natrę­ctwo powtarzanego u nas w nieskończoność hasła o potrze­bie młodych liderów. Troje najpoważniejszych (w każdym razie troje do niedawna) kandydatów do amerykańskiej prezydentury, państwo Clinton, Trump i Sanders, mają od­powiednio - 68,69 i 75 lat. Kanclerz Merkel też zdaje się nie oferować młodego przywództwa, choć od ponad dekady ra­dzi sobie nieźle. Demokratyczne potęgi są więc całkiem od­porne na powiewy młodości. Polska wkrótce wstanie z kolan i potęgą zostanie, co wpisze ją w trend światowy, dając pre­zesowi Kaczyńskiemu realną perspektywę rządów do roku 2035. Uprzejmie proszę o odnotowanie, że czarne proro­ctwo opakowałem w czarny humor.
   Istotą tezy Sierakowskiego nie są jednak liczby, lecz su­gestia - biorąc pod uwagę inklinacje PiS, akurat ta władza nie musi ulegać naturalnej w demokracjach erozji. Kolejne lata nie osłabiają ani Erdogana, ani Orbana. Z całą pewnoś­cią PiS będzie chciało polską politykę zamrozić, a każdy rok sprawowania władzy przez tę ekipę będzie wyrządzał Pol­sce wielkie szkody, czyniąc dzieło sprzątania po niej wybit­nie trudnym.
   Ważniejsze niż desperackie pytanie, jak długo to potrwa, wydaje mi się pytanie, co zrobić, by się bronić, a przede wszystkim, co zrobić, by nie przegrywać ponownie. Odpo­wiedź na to pierwsze: nie poddać się beznadziei wynikającej z poczucia, że bezwzględnego walca nie można powstrzy­mać. Używając właściwej w tych dniach metafory piłkar­skiej, należy pielęgnować w sobie wolę walki niezależnie od wyniku i sytuacji na boisku. A to z kolei znaczy walczyć o każdy centymetr kwadratowy boiska w przekonaniu, że okazje do strzelenia goli prędzej czy później się pojawią.
   Odpowiedź na drugie pytanie jest bardziej skomplikowa­na. Przede wszystkim nie można się ograniczyć do złorzecze­nia i obrony. Batalia o Trybunał Konstytucyjny jest szalenie ważna, ale - powiedzmy to sobie szczerze - na tym etapie jest nie do wygrania. Nie może to prowadzić do zaprzestania opo­ru, musi za to prowadzić do wyznaczenia także innych pól gry. Opozycja siłą rzeczy będzie jeszcze przez lata przegłosowywana, ale jedynym jej refrenem nie może być: zaprzysiąc trzech sędziów i opublikować wyrok. Bo sprawia to wrażenie, że opo­zycja jest nie tylko pozbawiona zębów, lecz także pomysłów.
   Jarosław Kaczyński ma swoją opowieść o Polsce. Może poronioną, ale wystarczająco skuteczną, by uwieść prawie sześć milionów Polaków. Druga strona żadnej opowieści nie ma, bo nie jest nią ani wezwanie „precz z Kaczyńskim”, ani hasło „każdy, byle nie PiS”, ani tym bardziej całkowicie nie­poważne w tym momencie wzywanie do przyspieszonych wyborów. To nie jest żaden polityczny pomysł. To radyka­lizm skrywający polityczną impotencję.
   Zwolennicy obecnej władzy zarzucają swoim oponentom i władzy poprzedniej pogardę dla ludzi. Sami ją jednak wy­kazują, twierdząc, że „ludzie mają gdzieś trybunał, bo mają 500 plus”. Moje badania terenowe wskazują, że obecna wła­dza ma przeciwników i wśród ludzi gorzej wykształconych, i wśród profesorów. Estetyka jest ponadklasowa. Ale ów sprzeciw nigdy nie zamieni się w potencjał wyborczego zwy­cięstwa, jeśli ludzie nie usłyszą nie tylko, przeciw komu mają głosować, ale przede wszystkim - za czym.
   Jeśli opozycja swojej opowieści nie znajdzie, to zniszczy siebie w większym stopniu, niż jest to w stanie uczynić Ka­czyński. Na końcu zaś zostanie wyeliminowana nie przez Kaczyńskiego, ale przez tych, którzy taką opowieść przed­stawią. Nie wiem, jak długo będzie rządził Kaczyński. Wiem, że rządzi już osiem miesięcy, a opozycja jeszcze nie zabrała się do odrabiania pracy domowej. Im dłużej będzie w letar­gu, tym dłużej Kaczyński porządzi. Kaczyński ma potężnego przeciwnika - Kaczyńskiego, ale temu przeciwnikowi na­prawdę trzeba pomóc.
Tomasz Lis

Między Brzegami a Watykanem

Nowa władza od samego początku ma kłopot z papieską wizytą w Polsce

Trudno sobie wyobrazić kogoś bardziej odległe­go od ideologii PiS niż papież Franciszek. Kiedy PiS robi wszystko, żeby zdobyć sympatię i popar­cie Kościoła, Franciszek przestrzega przed sojuszem ołtarza z tronem i otwarcie mówi, że „państwa wyznaniowe źle koń­czą”. Kiedy rząd polski barykaduje się ze wszystkich stron, żeby ani jeden uchodźca nie przekroczył polskiej granicy, papież nawołuje do otwarcia granic przed potrzebującymi i sam demonstracyjnie zaprasza do siebie rodziny imigran­tów. Wreszcie, kiedy ekipa PiS, przyjmując kolejne ustawy ułatwiające inwigilację obywateli, udowadnia, że chce mieć wszystko i każdego pod kontrolą, z Watykanu płynie prze­słanie afirmujące ludzką wolność.
   Dlatego też nie ma się co dziwić, że ekipa rządząca Polską od samego początku ma kłopot z papieską wizytą. Papież, co już zostało wyraźnie zaznaczone w komunikacie po spotka­niu z polską premier, nie zamierza przestać mówić o tym, co jest mu najbliższe: wolności, równych prawach dla wszyst­kich, ochronie życia, także - a może przede wszystkim - wte­dy, gdy należy ono do imigrantów i uchodźców.
   Rząd oficjalnie uznaje wizytę papieża połączoną ze Świa­towymi Dniami Młodzieży za jedno z najważniejszych wydarzeń tego roku, a może i całej kadencji. Oficjalnie za­pewnia też, że organizatorom nie zabraknie ani pomocy lo­gistycznej, ani wsparcia materialnego.
   Taki jest przekaz oficjalny, bo wystarczy zajrzeć do Krako­wa, żeby usłyszeć całą litanię „gorzkich żalów” na to, co się dzieje, od kiedy „dobra zmiana” zajęła się także współorganizacją ŚDM.

NIE TAKA DOBRA (DLA KOŚCIOŁA) ZMIANA
Najpierw, już po wyborach i powołaniu nowego rzą­du, długo nic się nie działo. Nic, może poza powołaniem przez premier Szydło pełnomocnika ds. ŚDM, byłego dzien­nikarza „Rzeczpospolitej” Pawła Majewskiego, który i tak nie zrobi niczego bez decyzji szefowej kancelarii premiera Beaty Kempy. Ta z kolei (podobnie jak sama premier Szyd­ło) pod Wawelem znana jest z gorących i emocjonalnych za­pewnień, że wszystko będzie dobrze i na czas.
   Początkowo próbowano zmonopolizować wszystkie decy­zje i każdy punkt papieskiej wizyty. Strona rządowa dawała też do zrozumienia, że przedstawiciele władz chcieliby być oficjalnie obecni przy każdej papieskiej celebrze. I tu pierw­sze zaskoczenie: Watykan od razu zapowiedział, że papież przyjeżdża do młodzieży całego świata, a nie do polskich władz. Z nimi spotka się kurtuazyjnie w Krakowie wieczo­rem po wylądowaniu i dodatkowo może zaakceptować ich obecność na mszy kończącej ŚDM.
   Ostatnio jednak strona rządowa postanowiła wykorzy­stać wizytę Franciszka na Jasnej Górze, gdzie papież od­prawi mszę świętą będącą elementem obchodów 1050-lecia chrztu Polski. Posłowie już dostali zawiadomienie o możli­wości uczestnictwa w tej uroczystości. Rzecz jasna będzie tam także cały rząd z premier Szydło na czele oraz szefowie polskiego parlamentu. I choć początkowo wizyta na Jasnej Górze miała być prywatną modlitwą Franciszka (tak jak to było np. podczas wizyty w Brazylii), to dziś już wiadomo, że liczący sobie 10 tysięcy miejsc specjalny sektor zero zapeł­nią głównie przedstawiciele władzy.
   Skąd nagle ta zmiana optyki z Krakowa na Częstochowę? Odpowiedź wydaje się prosta: tam mogą liczyć na życzliwe przyjęcie ojców paulinów i przy okazji papieskiej wizyty de facto zrobić wielki partyjno-religijny wiec. W Krakowie by­łoby to trudniejsze, głównie z powodu szeregu błędów i zwy­kłych złośliwości, które władze zademonstrowały przez ostatnich kilka miesięcy.
   Konkrety? Jeden z księży pracujących przy organizacji papieskiej wizyty nie ukrywa, że strona kościelna liczyła nie tylko na gwarancje współpracy z rządem, ale także na dodat­kowe wsparcie finansowe m.in. ze strony spółek skarbu pań­stwa. Takiego rozwiązania nie wykluczała poprzednia ekipa, był tylko jeden warunek: wszystko musi być oparte na zasa­dach komercyjnych.
   Początek był obiecujący, m.in. z funduszu prewencyjnego PZU kupiono kilka milionów butelek wody dla wolontariu­szy i uczestników ŚDM, a PKO BP przygotował nowoczesną platformę promocyjną. Wszystko umarło nagle na przeło­mie roku - nawet te firmy, które (jak choćby Lotos) gwaran­towały wcześniej finansowe zaangażowanie, już pod nowym zarządem poinformowały organizatorów, że ze współpracy rezygnują. Z wielkich firm została tylko Poczta Polska.
   Ta blokada najpierw wywołała pod Wawelem zdziwienie, a dziś co najwyżej powoduje wzruszenie ramion. Prawie nikt już nie ukrywa, że decyzja o braku zaangażowania w pomoc przy organizacji ŚDM ze strony firm podległych Minister­stwu Skarbu Państwa została podjęta gdzieś wyżej.

CHOCHOLI TANIEC W BRZEGACH
Jedną z pierwszych decyzji władz było faktyczne odsunięcie od wszelkich spotkań i konsultacji środowiska samorządowego. Zarówno prezydent Krakowa, jak i mar­szałek Małopolski, choć dokładają do organizacji ŚDM dziesiątki milionów złotych, zostali wyłączeni z udziału w spotkaniach i pozbawieni jakiegokolwiek wpływu na po­dejmowanie decyzji.
   Jeszcze większe zdziwienie wywołał frontalny atak PiS-owskiego wojewody na decyzję o lokalizacji głównego spotkania w Brzegach. Nastąpiło to nagle wiosną, na parę miesięcy przed ŚDM. Miejsce w Brzegach zostało wybrane i zaakceptowane rok wcześniej, zainwestowano tam łącznie ok. 30 milionów złotych, w tym prawie 5 min złotych dotacji przyznanej z rezerwy budżetowej jeszcze przez Ewę Kopacz i 12 milionów dotacji ze środków europejskich przeznaczo­nych na strefę aktywności gospodarczej (która i tak była za­planowana w tym miejscu).
   Od samego początku wielkimi zwolennikami tej lokali­zacji byli zarówno kard. Stanisław Dziwisz, jak i burmistrz Wieliczki (zresztą polityk PiS) Artur Kozioł. Jednak obaj w najczarniejszych snach nie mogli przypuszczać, że PiS, partia deklarująca taką życzliwość dla Kościoła, gotowa jest poświęcić Brzegi, żeby tylko znaleźć pretekst do uderze­nia w osobę poprzedniego wojewody małopolskiego, Jerze­go Millera. Rozpoczął się chocholi taniec i sondowanie, czy można znaleźć inne miejsce, choć każdy, kto choć trochę zna się na logistyce i organizacji imprez masowych, wiedział, że to rzecz zwyczajnie niemożliwa.
   W kwietniu do Polski przyjechała delegacja z Watyka­nu i wydawało się, że wszystkie spory zostaną zakończone. To w końcu ludzie, którzy podobne imprezy organizowa­li już nieraz, także w krajach biedniejszych i gorzej zorga­nizowanych niż Polska. Kiedy Domenico Giani, na co dzień szef korpusu Żandarmerii Watykańskiej, wypowiedział sło­wa: „pierwsze wrażenie jest świetne”, jeden z księży pracują­cych przy organizacji spotkania w Brzegach skomentował to krótko, ale bardzo ironicznie: „I całe to zamieszanie było tyl­ko po to, żeby teraz okazało się, że wszystko gra i nie ma żad­nego zagrożenia, a nad wszystkim czuwa rząd”.
   I faktycznie, jeśli ktoś wybierze się na teren planowanego spotkania młodzieży z całego świata z Franciszkiem, zoba­czy, że prace związane z infrastrukturą zmierzają do koń­ca. Na tym terenie powstał także dom dla ludzi starszych oraz największy w Polsce magazyn żywności prowadzony przez Caritas. Żeby było ciekawiej, Campus Misericordiae uruchamia globalną akcję crowdfundingową, dzięki której jest szansa, że po zakończeniu ŚDM z Krakowa do obozów uchodźców w Libanie lub na południu Europy wyjadą mo­bilne przychodnie, specjalnie wyposażone samochody gwa­rantujące kompleksową pomoc medyczną.
   Brzegi niezasłużenie wciąż są dla krytyków ŚDM chłop­cem do bicia, a wygląda na to, że miały być tylko kartą prze­targową - chodziło o pokazanie, jak wspaniałomyślny jest dla Kościoła obecny polski rząd. D

Kazimierz Sowa jest księdzem katolickim i dziennikarzem, był szefem Radia Plus i stacji Religia.tv

Slalom im. Szczerskiego

Prezydent Andrzej Duda, jak wiadomo, dobrze jeździ na nartach. Ale nikt tak nie kręci jak mistrz slalomu, mi­nister Krzysztof Szczerski.
Tak jak kręci na stoku Szczerski, nie kręcił nawet Bachleda. To, co uprawia prezydencki minister, to więcej niż slalom, to slalom gigant. Przed startem, zależnie od rodzaju śniegu i widzów, świetnie smaruje. Potem w goglach lub z otwartą przyłbicą, na klepkę i na kantach, minister mknie na łeb (pardon) i szyję. A publiczność przeciera oczy ze zdumienia.
   Dotychczas prof. Szczerski przodował w krytyce Republiki Federalnej Niemiec. - „Nadchodzi nowy etap w niemieckiej strategii w polityce międzynarodowej. Tą strategią od wielu lat jest stopniowe wyprowadzanie Niemiec z politycznych konsekwencji II wojny światowej, ograniczających rolę i po­zycję tego kraju na arenie światowej. Chodzi o to, by przesta­ła obowiązywać definicja Niemiec (i Rosji) jako kraju odpo­wiedzialnego za hekatombę wojenną. Do najważniejszych konsekwencji należy zmiana granic i wykluczenie z Rady Bezpieczeństwa, Bundeswehra jest już wysyłana na misje zagraniczne” - mówił minister Szczerski. I dalej: „»Europa niemiecka« nie będzie w stanie utrzymać się w pokojowej wersji przez dłuższy czas. Będzie musiała sięgnąć po przy­mus i nacisk. W imię wolności i pokoju trzeba ten proces zatrzymać” (Niezależna.pl).
    „Nie możemy grać w jednej orkiestrze z Niemcami. Dzi­siaj z Niemcami mamy cały szereg sprzecznych interesów i punktów widzenia, także w zakresie polskiego bezpieczeń­stwa”. Niemcy zablokowały w Newport decyzje o ewentual­nym rozszerzeniu infrastruktury NATO na Polskę. „Dzisiaj Niemcy są po drugiej stronie, musimy budować koalicję bez Niemców” (TVRepublika).
    „Niemcy mają brak szacunku dla Polski. Niemcy mają ciągłą pokusę wobec Polaków mieć poczucie wyższości. To poczucie »naturalnej« zwierzchności wobec innych już nie raz gubiło Niemców” (Stefczyk info). Obecne stosunki polsko-niemieckie nie są „super przykładowe”. „Na polu zrównoważonego partnerstwa można w nich wiele osią­gnąć”. W tym celu Niemcy powinny spełnić cztery warunki dotyczące: praw Polaków w RFN, polityki wschodniej Ber­lina, baz NATO na wschodniej flance oraz polityki klima­tycznej i energetycznej.
   Ten katalog oczekiwań i żądań zgodny jest z kierunkiem polityki zagranicznej PiS: suwerenność, suwerenność, su­werenność, skończyć z rolą wasala, powstać z kolan, od­rzucić dyktat możnych tego świata, w tym Waszyngtonu, Moskwy, Brukseli i Berlina, pokazać Niemcom, gdzie jest ich miejsce, więcej samostanowienia - mniej uległości, zmiana w hierarchii najbliższych partnerów (Wielka Bry­tania „number one”) i sojuszy (nacisk na Międzymorze od Bałtyku po Morze Czarne), więcej stanowczości wo­bec tradycyjnych dwóch wrogów (Niemiec i Rosji) oraz ich współpracy naszym kosztem.

Czytając to wszystko, należy pamiętać, że PiS jest mi­strzem kamuflażu, zasada „ein Mann, ein Wort” nie obowiązuje. Jednego dnia premier mówi, że Unia ma pro­blem z wiarygodnością i odrywa się od ziemi, drugiego dnia idziemy członkami Unii, a myśl o referendum na temat członkostwa należy sobie wybić z głowy. To samo w sprawie konstytucji - w dni pa­rzyste chcemy negocjacji, w dni nieparzyste nie chcemy kapitulacji! Podobnie, w stylu PiS, bierze zakręty minister Szczerski, który uprawia slalom gigant w stylu „lewa - pra­wa, byle do przodu”. Kiedy kilka dni temu zorientował się, że zbliża się 25. rocznica podpisania historycznego ukła­du z Niemcami, że Duda w Berlinie, Gauck w Warszawie, a na dodatek za dwa tygodnie szczyt NATO oraz szczyt Unia-USA w Polsce, minister Szczerski zmienił styl: inne narty, inne smarowanie, jaśniejsze gogle, inna jazda.
    „Niemcy, nasz pierwszy partner” - to tytuł rozmo­wy z min. Szczerskim w „Rzeczpospolitej”. Okazuje się, że mamy wiosnę na całego. Z Komisją Europejską „rząd prowadzi dialog, a nie spór i nie ma to żadnego wpływu na harmonogram współpracy polsko-niemieckiej”. Czyli cała ta jazda figurowa polityków PiS, „ja pana Timmermansa nie zapraszałem”, dokument Komisji Europejskiej to tylko niezobowiązująca opinia, „nie miałem czasu prze­czytać, nie mój resort, zapoznałem się »pobieżnie«” - cały ten festiwal ABC (arogancja, buta, chamstwo), dotyczył Brukseli, a tam - jak wiadomo - Niemcy nic nie znaczą.
    „Dobra współpraca polsko-niemiecka leży w interesie Europy” - mówi na wiosnę min. Szczerski. W sprawie obec­ności NATO na wschodniej flance nastąpiła „zasadnicza, pozytywna” zmiana. „Witamy z wielkim zadowoleniem zaangażowanie Niemiec w rozbudowę wschodniej flanki NATO. Mamy już polityczną zgodę, aby przejść do koncep­cji trwałej obecności Sojuszu w Europie Środkowej (...) ”.
   Na to redaktor Jędrzej Bielecki, który nie cierpi na zanik pamięci, przypomina, że prezes Kaczyński mówił: musi minąć siedem pokoleń, zanim żołnierz niemiecki stanie na polskiej ziemi. Kiedy jest kurs na ocieplenie, minister Szczerski bierze nie takie zakręty: „Panie redaktorze, isto­tą polityki jest działanie, a nie komentowanie wypowie­dzi, zwłaszcza wyjętych z kontekstu. Patrzmy na fakty, a one są takie, że Niemcy biorą dziś udział w całościowym wzmocnieniu wschodniej flanki.

Utrzymać sankcje wobec Rosji? „I tutaj jesteśmy z Niemcami zgodni”. Zachęcony dziennikarz po­zwala sobie przypomnieć, że „stosunki z Niemcami zaczęły się psuć latem ub.r. na tle sprawy uchodźców. „Protestuję (! - D.P.) przeciwko tworzeniu klimatu złych relacji polsko-niemieckich” - Szczerski ostro bierze zakręt i zapewnia, że w tej sprawie również „widzimy pole do zbliżenia naszych stanowisk”. W sprawie Nord Stream, czyli kolejnego połączenia energetycznego Rosja-Niemcy-Zachód, „rysuje się pole do rozmowy”.
   Zachęcony tak pomyślnym rozwojem wypadków, Bie­lecki pyta: „Tak jak dla Francji, Niemcy to nasz najbliższy partner w Europie?”, minister Szczerski, bez zmrużenia oka odpowiada, że „jako sąsiad partner kluczowy, więcej: pierwszy partner”, liczymy na jego wzajemność.
   I zagramy w jednej orkiestrze?
Daniel Passent

Nasze Ajnsztajny

Burza z piorunami, które wa­liły w Wigry, przeszła nad moją wioską. Wielka topola runęła, a piramida z gałęzi zatarasowała piaszczystą drogę. Trzy traktory stanęły, bo ani się ruszyć. Najmłodszy z wioski Pawełek, Ajnsztajnem zwany, przez pole karto­flane popruł. - Co mi tam burza, co mi topola, cały świat przede mną i nic mnie nie zatrzyma. Wolny jestem, wolny! Tak krzycząc, gniótł ziemniaczane zagony, oderwał kawa­łek betonu od elektrycznego słupa, aż wreszcie za górką zniknął. A mnie zazdrość wzięła, że tak nie potrafię. Wąt­pliwości zawsze mam jakieś, bo czy to wypada przez po­dwórko sąsiada przejechać i płot mu zrujnować? Jasne, nie wypada. A Pawełek krzyknąłby pewnie: - Nowy sobie zbudujesz, piękniejszy. Deski dostaniesz z Puszczy Biało­wieskiej. A jakbyś chciał 100 tys. wojskowych sucharów rozdawać podczas Światowych Dni Młodzieży, to wpadnij do mnie wieczorem.
   Tak, trzeba mieć wizję. Jak Antoni Macierewicz. No bo komu by przyszło do głowy, aby z okazji wizyty papie­ża Franciszka urządzić na polskich polach rekonstrukcję krwawej łaźni pod Wiedniem z 1683 r.? Ojcu świętemu, któ­ry mówi, że każdy uchodźca może być „mostem łączącym odległe narody, kultury i religie”, przypomnieć zwycięstwo chrześcijańskich hufców nad czambułami tureckich islamistów? A wszystko dlatego - jak pisze w ulotce MON - by pokazać pielgrzymom, że Wojsko Polskie to „wielo­pokoleniowy orędownik służby wartościom chrześcijań­skim”. Do tego ministerstwo dorzuci osiemset egzempla­rzy „Pana Tadeusza” po angielsku i francusku. Chyba po to, aby wszyscy się dowiedzieli, jak było w Polsce prawie 200 lat temu: „Brama na wciąż otwarta przechodniom ogłasza, że gościnna i wszystkich w gościnę zaprasza”. Trudno, choć Mickiewicz przewidział powstanie warszawskie („a imię jego będzie czterdzieści i cztery”), to PiS przewidzieć nie dał rady.
   Nie ma co trzymać się kurczowo spleśniałych faktów ostatnich 27 lat - mówi rząd. - Idźmy za swobodną myślą prezesa o jego zwycięstwach. Może kiedyś dowiemy się nawet nad kim. Zręby tej wiedzy już się pojawiają. Do­wodzi tego wystawa otwarta kilka dni temu w Bundestagu „Polacy i Niemcy. Historie dialogu” z okazji ćwierćwiecza Traktatu o dobrym sąsiedztwie. Ktoś etycznie kaleki, żeby nie powiedzieć podły, wydał polecenie, by z ekspozycji usu­nąć Lecha Wałęsę, a wstawić Lecha Kaczyńskiego i Beatę Szydło. Współtwórca wystawy, dyrektor Muzeum Historii Polski Robert Kostro, wyjaśnił to tak: Skoro go nie ma, widać znaczącej roli w relacjach polsko-niemieckich nie odegrał. Wiceminister kultury Jarosław Sellin poszedł jeszcze da­lej: Żadnej nie odegrał. Nie pamiętam żadnego zdarzenia, w którym uczestniczyłby Lech Wałęsa. Może ktoś mi przy­pomni? Z przyjemnością tym kimś będę ja.

Pamiętam wizytę prezydenta Herzoga zaproszonego przez prezydenta Wałęsę na obchody 50-lecia powsta­nia warszawskiego. Niemiecki polityk poprosił wtedy Pola­ków: Wybaczcie nam to, co my, Niemcy, wam uczyniliśmy. Za te słowa dziękował mu nie kto inny jak pierwszy przy­wódca Solidarności. A 20-lecie upadku muru berlińskiego? To także on, jedyny polski laureat Pokojowej Nagrody No­bla, zaproszony do stolicy Niemiec, przewracał kostki domi­na, symbolicznie obalając komunizm. Historyk Sellin tego nie pamięta, bo taki ma partyjny obowiązek. Cały PiS go ma. A wszystko to z wściekłości Jarosława Kaczyńskiego, że w walce o wolną Polskę odwagą do pięt Wałęsie nie dorastał. I to już się nie zmieni. Nawet jeśli prezes postawi na Kra­kowskim Przedmieściu w Warszawie pomników, ile wlezie.
Stanisław Tym

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz