Przedmieściu.
PiS buduje kult Wielkiego Prezydenta. Ale sam Jarosław kompletnie ignoruje lub
odwraca poglądy i deklaracje „poległego" brata.
Lech Kaczyński
prezydentem był słabym. Jego wypowiedzi zwykle wpisywały się w ówczesną linię
partii (i jej prezesa) - zwłaszcza jeśli kierowane były wprost do elektoratu.
Cytaty można mnożyć.
Podobnie było z podpisywanymi
ustawami czy z tzw. polityką ułaskawień. Był
bratu oddany i powolny. Nie przez przypadek tuż po wyborze ostentacyjnie
ogłosił: „Panie Prezesie, melduję wykonanie zadania!”.
Lecha Kaczyńskiego stać było jednak na czyny i słowa godne prezydenta RP
- możliwe do akceptacji, a czasem poparcia, także przez politycznych oponentów.
Na fali żałoby po tragedii smoleńskiej pochowano go na Wawelu obok
Józefa Piłsudskiego. Teraz poświęcony mu monument stanąć ma na stołecznym
Trakcie Królewskim. Inne postumenty już stoją, a będzie ich na pewno znacznie
więcej. Ostatnio imię Lecha Kaczyńskiego w obecności najwyższych władz nadano
gazoportowi w Świnoujściu.
Ale prócz zachowań rytualnych wszyscy bez wyjątku politycy PiS także w
codziennej retoryce odwołują się do myśli śp. prezydenta. Prezydent Andrzej
Duda od razu po wyborczym zwycięstwie stwierdził - i to przy grobie Lecha
Kaczyńskiego - że jest on dla niego „wzorem męża stanu w znaczeniu myślenia o
sprawach państwowych”. Niedawno, odbierając nagrodę Ruchu Społecznego im.
Lecha Kaczyńskiego, poszedł dalej, obwieszczając: „Nie było w dziejach Polski
polityka takiego formatu jak on”. Równocześnie przy każdej okazji podkreśla,
że realizuje testament polityczny i wizję Lecha Kaczyńskiego. Nazwał się nawet
jego „czeladnikiem”.
W podobnym tonie (choć bez słowa „czeladnik”) wypowiada się o bracie
prezes PiS. W ślad za nim deklarację wierności myśli Lecha Kaczyńskiego składają
tabuny partyjnych działaczy - także tych, którzy kilka miesięcy temu objęli
funkcje państwowe, fotele w administracji lokalnej czy posady w gospodarce.
Sławomir Cenckiewicz, prezentując swoją książkę „Prezydent”, przekonywał, że
„Lech Kaczyński był pierwszym prezydentem s prawdziwie wolnej Polski, bo
wszystkie idee, które przyświecały Polakom i w XIX wieku, ale przede wszystkim
w XX wieku (...),zaistniały w polskiej polityce dopiero w roku 2005”. Po czym ocenił: „Cały
wysiłek obozu patriotycznego, który dziś dzierży ster Rzeczypospolitej, jest
realizacją tego, co zaczął realizować Lech Kaczyński”. Rzecz w tym, że
„realizacja” ta jest wybiórcza, cząstkowa, cyniczna.
Kiedy
tylko wybuchła wojna o Trybunał Konstytucyjny i Andrzej Duda odmówił
odebrania ślubowania od legalnie wybranych sędziów, potem nocą zaprzysiągł
osoby nominowane nielegalnie, a w końcu zlekceważył werdykt Trybunału, dziennikarze
przypomnieli słowa jego poprzednika z 2006 r.
Lech Kaczyński mówił: „Trybunał Konstytucyjny (...) jest instytucją
utrwaloną w kulturze europejskiej. (...) tam gdzie istnieje praworządne
państwo, tam istnieją i organy kontroli konstytucyjności. (...) to władza,
której istnienie, kompetencje są co do zasady niepodważalne. (...)
Orzecznictwo sędziów może być przedmiotem dyskusji. Ale (...) ta dyskusja,
szczególnie po wydaniu orzeczenia, ma jedynie teoretyczny charakter, ponieważ
zgodnie z naszą konstytucją orzeczenie takie ma moc powszechnie obowiązującą”.
I puentował: „Trybunał Konstytucyjny jest nieodłączną częścią systemu
ustrojowego państwa prawnego, a więc był, jest i pozostanie, dopóki Polska
będzie miała taki charakter. Miejmy nadzieję, że na zawsze”. Kiedy się patrzy
na to, jak traktuje Trybunał Jarosław Kaczyński i jego podwładni na
najwyższych stanowiskach, widać, jak daleko odszedł od deklaracji i przekonań
brata w tej sprawie.
Podobnie jest w kwestii oceny wyborów 4 czerwca 1989 r. Lech
Kaczyński przyznawał, że choć nie były do końca demokratyczne, to stanowiły
„prostą drogę do wolności”. Jako członek ówczesnego centrum decyzyjnego
opozycji wyjaśniał, że „Solidarność prowadziła walkę pokojową, a ta kosztuj e
czasem kompromisy” - a jednym z nich był układ Okrągłego Stołu. 4 czerwca 1989
r. traktował jako sukces. Ba, to tę datę wskazywał jako początek wolnej
Polski: „Od tego dnia możemy liczyć wolną Polskę, choć komunistyczny rząd
urzędował jeszcze trzy miesiące”. Jednak teraz PiS i Jarosław Kaczyński
zupełnie ignorują tę rocznicę, dezawuując przełomowy charakter tamtych
wyborów. Antoni Macierewicz wręcz zapomniał o Czerwcu’ 89, a z licznych wypowiedzi
rządzącej prawicy wynika, że początkiem wolności był 1992 r. i rząd Jana
Olszewskiego, po czym znowu PRL-bis kontratakował. Na odnoszące się do 4
czerwca 1989 r. cytaty z pisowskiej prasy szkoda miejsca: sprowadzają się do
epitetów typu „targowica”.
Prezydent Duda natomiast wręczył Krzyż Wielki Orderu Odrodzenia Polski
Krzysztofowi Wyszkowskiemu, czołowemu kontestatorowi Okrągłego Stołu. Na
stronie internetowej grzmi on, że był to „układ nie tylko haniebny w formie,
ale i zbrodniczy w skutkach”, który zawarli „funkcjonariusze sowietyzmu ze swoimi
agentami oraz aferzystami politycznymi wspomaganymi przez pożytecznych idiotów
z Solidarności” - i dodaje, że z tych ostatnich „tylko mniejsza część potrafiła
się ze swej naiwności otrząsnąć”. A Lech Kaczyński konsekwentnie zaprzeczał,
jakoby w rozmowach w Magdalence, w których sam brał udział, doszło do jakichś
nieformalnych, tajnych uzgodnień. Znamienne też, że o ile Lech Kaczyński za
negatywne skutki 4 czerwca 1989 r. uznawał głównie problemy socjalne (zwłaszcza
bezrobocie), tyle Andrzej Duda wytyka kwestię
czysto polityczną - „postkomunistyczne uwikłanie Polski”.
Podobnie
jest ze stosunkiem do III RP. Lech Kaczyński podczas, co znamienne,
uroczystości 90. rocznicy odzyskania niepodległości potwierdził: „Po roku 1989
zbudowaliśmy III Rzeczpospolitą. Nie będziemy jej dzisiaj oceniać, ma
jedną cechę pozytywną - jest naszym państwem, jest Polską niepodległą”. Dodał
wprawdzie, że „nie wszystko, co złe, zginęło”, lecz puenta brzmiała: „Nasz kraj
się rozwija, zrealizowaliśmy swoje strategiczne cele - wejście do NATO i Unii
Europejskiej”.
Rok później, w rocznicę 4 czerwca 1989 r., uzupełnił listę zysków: „Po
dwudziestu latach możemy mówić o wielkich sukcesach i wielkich porażkach. Co
jest sukcesem? Nasza wolność, niepodległy kraj, pewne postępy w modernizacji.
Jest edukacja milionów Polaków”.
Potrafił też - i to wobec zagranicznych gości zaproszonych na ratyfikację
traktatu lizbońskiego - docenić historyczne, i to w skali globalnej, zasługi
ekipy Tadeusza Mazowieckiego: „To ten rząd był początkiem lawinowych zmian,
które dziś w Europie są utożsamiane z obaleniem muru berlińskiego. Obalenie
muru (...) nie zdarzyłoby się wtedy, kiedy się zdarzyło, gdyby w Polsce od
kilku tygodni nie urzędował rząd, który nie był rządem komunistycznym”.
Tymczasem Duda oznajmia publicznie, że mu „wstyd” za III RP bo -
jak utrzymuje - „nie zdała egzaminu sprawiedliwości, uczciwości”. Czy też,
odnosząc się do znalezienia tzw. teczek Kiszczaka, z satysfakcją połączoną z
przekąsem komentuje: „To właśnie jest III RP”.
Zresztą także podpisanie przez Lecha Kaczyńskiego w grudniu 2007 r.
traktatu lizbońskiego, a więc jego stosunek do Unii Europejskiej, staje
się obiektem manipulacji. Tym razem główną rolę gra sam Jarosław Kaczyński.
Oczywiście Lech Kaczyński za swojego urzędowania powtarzał jak mantrę frazę,
że Unia nie jest tworem idealnym, za dużo w niej biurokracji, a silne państwa
chcą dominować nad nowymi członkami - czemu Polska musi dać odpór. Równocześnie
jednak oceniał, że po pierwszych latach członkostwa „Polacy mogą mieć powody
do zadowolenia”. Ba, stwierdził wręcz, że „aspiracje naszych przodków wypełniły
się na naszych oczach”.
Jego politykę wobec Unii - zwieńczoną podpisaniem traktatu lizbońskiego
- PiS niedawno kreował na swój największy sukces w polityce zagranicznej.
Prowadzone przez prezydenta negocjacje, a potem zwlekanie z podpisaniem
ratyfikacji, przedstawiane były jako strategiczna gra, służąca wywalczeniu dla
Polski najlepszych warunków. Teraz okazuje się, że Lech Kaczyński sygnował
umowę pod presją... sytuacji wewnętrznej. Oto sam Jarosław tłumaczy, i to na
forum Sejmu, że Lech, prowadząc rokowania, wiedział, iż najbliższe wybory
wygrają formacje proeuropejskie i „zgodzą się dokładnie na wszystko”. Wtedy
„wszystko, co uzyskał, a uzyskał bardzo wiele”, zostałoby zaprzepaszczone.
Wychodzi na to, że ratyfikował traktat tylko dlatego, że... nie miał wyjścia.
Wszczynając wojnę o TK, PiS podważył również fundamentalny dla Unii, i
akceptowany, jak się zdaje, przez Lecha Kaczyńskiego, model demokracji
konstytucyjnej. Co więcej - jak zauważają autorzy raportu „Jaka zmiana?”
Fundacji Batorego - obecna ekipa politykę międzynarodową, a więc i relacje z
Unią, traktuje jako funkcję polityki wewnętrznej, a de facto bieżącego
interesu. Dowodem sprawa uchodźców, w której PiS robi wszystko, by nie dać się
przelicytować najskrajniejszym już narodowcom.
Lansowanie przez PiS etnicznej, a
nie obywatelskiej wizji Polski oznacza odrzucenie tradycji wielonarodowościowej
Rzeczpospolitej (oraz koncepcji Jerzego Giedroycia, na którego lubił powoływać
się Lech Kaczyński). Kraj PiS miałby być-jak pisze w eseju „Wielka Polska
Katolicka” Paweł Purski - „ekskluzywnym klubem rdzennych Polaków-katolików
posiadaczy urzędowego glejtu na polskość”. Taka
endeckość też zdaje się odległa od ideałów Lecha Kaczyńskiego.
Dowodem choćby tzw. polityka wschodnia, która sprowadza się dziś do
wspierania Polonii na dawnych Kresach. Zmieniło się bowiem nawet podejście
do Ukrainy, Litwy i Gruzji. Kraje te uznawane były niegdyś za oczko w
głowie prezydenta Kaczyńskiego. Czcząc choćby - razem z Wiktorem Juszczenką -
Polaków zabitych przez Ukraińców w Hucie Pieniackiej, wspomniał również o
ukraińskich ofiarach Akcji „Wisła”, a przemówienie zakończył cytatem: „Ojcze
Nasz, (...) Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”.
Symboliczne było i to, że wbrew nastrojom swojego środowiska wycofał patronat
nad obchodami rocznicy rzezi wołyńskiej, bo mogło to służyć Rosji za pretekst
do nakręcania polsko-ukraińskiej niechęci.
Tymczasem forsowana dziś przez PiS polityka historyczna zakłada
skupianie się na winach „naszych winowajców”. Ba, wobec Ukrainy traktowana jest
w kategoriach „ofensywy historycznej” (senator PiS Jan Żaryn).
Zmieniły się też akcenty czysto polityczne. Kiedy Jarosław Kaczyński
pojechał na zrewoltowany Majdan, podkreślał, że „Prawo i Sprawiedliwość chce
wesprzeć dążenia Ukraińców”, a jego obecność w Kijowie „jest kontynuacją
polityki brata, który wspierał dążenia wolnościowe Ukrainy”. Tymczasem premier
Szydło w expose nawet o niej nie wspomniała, a obecny szef polskiej
dyplomacji nie uznał dotąd za stosowne złożyć wizyty w Kijowie. Argument, że
sytuacja jest tam niejasna i nie ma partnera do rozmów, nie przekonuje.
Sami Ukraińcy wytykają ministrowi
Waszczykowskiemu, że znalazł czas na wyjazd do Mińska, a trudno mówić, by reżim
Łukaszenki był wymarzonym interlokutorem.
Identycznie jest z Litwą. Tylko w pierwszym roku prezydentury Lech
Kaczyński gościł w Wilnie cztery razy! Andrzej Duda początkowo krytykował PO
(choć prezydent Komorowski wybrał Wilno na miejsce pierwszej oficjalnej
wizyty) za zaniedbanie „naszych partnerów”. Zapowiadał odbudowę relacji w
duchu swojego mistrza. Tymczasem dotąd nie pojechał na Litwę, a i Litwini nie
odwiedzili Warszawy.
Jeszcze gorzej jest z Gruzją. Wyprawę Lecha Kaczyńskiego do
ostrzeliwanego jesienią 2008 r. przez Rosjan Tbilisi prawicowi publicyści
nazwali z egzaltacją „diamentem w koronie polskiej chwały narodowej”. Dziś
kierunek ten wydaje się lekceważony przez MSZ. Oczywiście i w Gruzji sytuacja
się zmieniła, ale można przynajmniej próbować wykorzystać fakt, że za Lecha
Kaczyńskiego wciąż wznosi się tam toasty.
Nie przez przypadek sam Szymon Peres przyznał, że prezydent Kaczyński
przyczynił się do zabliźniania ran między Polakami a Żydami. Wprawdzie
i Andrzej Duda wykonuje gesty (wizyta w muzeum Polin itp.), ale równocześnie
dzisiejszy PiS (a więc Jarosław Kaczyński) gra nastrojami szowinistycznymi. W
efekcie państwo (policja, prokuratura, szkoły, TVP i Polskie
Radio) autoryzuje aktywność faszyzujących narodowców.
Skoro mowa o forowaniu skrajności, wymowna jest nawet polityka
orderowa prezydenta. Oto na przykład Lech Kaczyński nie wahał się
uhonorować Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski za zasługi w czasach PRL
Władysława Frasyniuka i Bogdana Lisa - dziś oczywistych przeciwników jego
środowiska politycznego. Orłem Białym docenił Jana Józefa Lipskiego (autorytet
niepodległościowej lewicy i mason!), choć już Adama Michnika ostentacyjnie
pominął. Andrzej Duda zaś Krzyż Wielki tejże Polonia Restituta przypina idolowi
skrajnej prawicy Wyszkowskiemu oraz bliskim Radiu Maryja biskupom Hoserowi i
Ryłko. A Orłem Białym odznacza (jako jednoosobowa kapituła) osoby nie na
poziomie najważniejszego orderu RP: Bronisława Wildsteina czy „przyjaciółkę
papieża” Wandę Półtawską (która odwdzięcza się uwagą, że dopiero teraz nastała
wolna Polska)...
W sferze domysłów pozostawać może, jaki Lech Kaczyński miałby stosunek
do zmian w prawie forsowanych przez PiS. Czy na przykład jako człowiek opozycji
czasów PRL, przywiązanej do idei praw człowieka i doświadczonej jej
nierespektowaniem, akceptowałby pomysł przyznania służbom specjalnym w tzw.
ustawie antyterrorystycznej możliwości głębokiej inwigilacji obywatela? Co
sądziłby o pojawiających się planach powrotu do rozwiązań ustawy lustracyjnej z
2007 r. (z zaświadczeniami o nieskazitelności wydawanymi przez IPN), którą sam
ograniczył jedynie do składania przez kandydatów na urzędy oświadczeń
lustracyjnych weryfikowanych przez sąd?
Wymowny jest w końcu stan zaplecza prezydenta. Wprawdzie to
człowiek z otoczenia Lecha Kaczyńskiego został głową państwa, ale Andrzej Duda
nie był wcale w Kancelarii ważną osobą - choć w kwestii ustawodawstwa
korzystnego dla SKOK, będących zapleczem finansowym PiS, swoje robił... Jeśli
spośród tych osób ktoś nadal odgrywa ważną rolę, to tylko Jacek Sasin - ale już
w parlamencie. Bo chyba nie Maciej Łopiński (choć jako bodaj jedyny pracuje w
Kancelarii) czy Anna Fotyga (została eurodeputowaną). Wielu bliskich współpracowników
Lecha Kaczyńskiego zostało w środowisku wokół PiS zmarginalizowanych.
Wystarczy wspomnieć zmarłego niedawno Andrzeja Urbańskiego czy tzw. muzealników - Elżbietę Jakubiak, Jana Ołdakowskiego, Pawła Kowala.
Jeśli
jednak pamięta się inne zachowania i wypowiedzi Lecha Kaczyńskiego, jawnie
usługowe wobec partii brata, nasuwa się pytanie, czy PiS i Jarosław Kaczyński
faktycznie go dziś zdradzają? Odpowiedzią może być opinia Michała Kamińskiego,
który kilka lat pracował w Kancelarii Prezydenta, a potem znalazł się po
drugiej stronie sceny: - PiS i Jarosław odchodzą od polityki Lecha w tym
sensie, że Lech był dużo bardziej w centrum niż obecny elektorat PiS. Był na
lewo od myślenia lansowanego dziś przez PiS. Dla każdego, kto go znał, jest to
jasne. Niewykluczone, że Lechowi Kaczyńskiemu radykalnie narodowo-katolicka
wizja państwa polskiego by się nie podobała. Ale by mu się podobało, że jego
brat rządzi Polską...
„Musimy w większym stopniu
odczuć, że stanowimy wspólnotę. (...) Nasza solidarność (...) musi być oparta
na społecznym dialogu, umowie między różnymi stronami życia politycznego i
gospodarczego. To najlepsza droga do tego, byśmy w nadchodzących latach coraz
częściej myśleli i mówili o naszym państwie »my«, a nie »oni«” - mówił Lech Kaczyński
w orędziu noworocznym 2006 r. To kolejny ważny cytat z Lecha Kaczyńskiego -
dziś już kompletnie bez znaczenia.
Krzysztof Burnetko
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz