Katastrofę smoleńską „bada”
specjalna podkomisja wyodrębniona z Komisji Badania Wypadków Lotniczych
Lotnictwa Państwowego. Gwiazdami tego zespołu Macierewicza są twórcy teorii o
zamachu.
„Specjaliści” Macierewicza byli długo testowani w tzw.
zespole parlamentarnym. Pod rządami PiS ich rolą jest dolewanie oliwy do propagandowego
ognia. Żeby igrzyska trwały jak najdłużej. Bardzo trafnie ujął to przed kilkoma
dniami Jarosław Kaczyński podczas 74 obchodów tzw. miesięcznicy smoleńskiej.
„Spotkajmy się tu za miesiąc, za kwartał, za rok, za kilka lat, nawet wtedy,
kiedy będzie się wydawało, że wszystko już załatwione” - apelował szef
wszystkich szefów.
Problem Macierewicza wynika z faktu, że w jego cyrku nie chcą występować
specjaliści od badania wypadków lotniczych, a żaden z członków podkomisji nie
brał dotychczas bezpośredniego udziału w badaniu tego typu zdarzeń. „Zobowiązuję
się do zrealizowania zapowiedzi, którą teraz państwu przedkładam, że jeżeli
uważacie, że skład komisji jest z jakiegoś punktu widzenia - naukowego czy
jakiegokolwiek innego - niereprezentatywny, uważacie, że powinien tam być
jeszcze jakiś specjalista, którego chcecie wskazać i który chce wziąć udział w
tych pracach, jestem gotów to zrobić (...). Powtarzam jeszcze raz, rozszerzę
wtedy skład. Podejmę taką decyzję” - gwarantował Macierewicz (30 marca w
wystąpieniu przed sejmową Komisją Obrony Narodowej). Niestety, nikt się nie
zgłosił. - Macierewicz narzucił styl debaty obcy środowisku naukowemu i nie
dziwię się, że idiotyzmy agresywnie wypowiadane przez jego ekspertów normalni
ludzie wolą obchodzić szerokim łukiem - tłumaczy fizyk Michał Jaworski, autor
referatu na I Konferencji Smoleńskiej.
Dotarliśmy do maila z 21 września 2015 roku, który dzisiejszy przewodniczący
podkomisji dr inż. Wacław Berczyński (w kręgach PiS-owskich zwany
„profesorem”) wysłał do kilku przyszłych członków tegoż gremium. Instruował
kolegów: „ Wnikanie coraz bardziej w szczegóły [katastrofy] może skutkować
utratą szerszego obrazu. Mamy dość dowodów, że to była eksplozja”. 14
listopada 2015 r. ludzie Macierewicza podsumowali dorobek wszystkich konferencji smoleńskich. W końcowym
dokumencie podkreślili, że katastrofa to
efekt wyrafinowanego planu.
Bo ponad wszelką wątpliwość spowodowała ją seria kontrolowanych
wybuchów: „Pierwsze odpadły tylne części środkowej części lewego skrzydła, a
duży rozrzut tych szczątków świadczy, że przyczyną nie było odpalenie jednego
ładunku, lecz raczej seria niewielkich eksplozji wewnątrz skrzydła
(...). Drugi etap rozpadu samolotu, to odcięcie końcówki lewego skrzydła o
długości ok. 6 m.
Zarówno położenie tego fragmentu, jak i kształt cięcia (...) jednoznacznie
wskazują na odcięcie paskiem de- tonacyjnym, jakie stosowane są od dawna
w robotach rozbiórkowych w budownictwie i przy wycince lasów (...). Kolejna
eksplozja oderwała dużą część prawego statecznika poziomego z lotką (...).
Kolejna eksplozja oderwała statecznik pionowy wraz z resztkami usterzenia
(...). Na koniec potężna eksplozja rozerwała kadłub ”. Doktor Kazimierz
Nowaczyk, obecnie wiceprzewodniczący podkomisji, tłumaczył, że ta ostatnia
bombka była dla zamachowców „dodatkowym zabezpieczeniem, żeby prezydent i
podróżujący obok generałowie zginęli. Ponieważ te dwie salonki (w
samolocie - red.) posiadały specjalne wzmocnienia”. Innymi słowy: od
dnia powrotu Tu-154M z remontu w Rosji (23 grudnia 2009 r.) samolotem
wypełnionym materiałami wybuchowymi przez 3,5 miesiąca wożono VIP-ów i nikt
niczego nie wyniuchał. Co w sposób oczywisty wskazuje na wielopiętrowy
spisek. Także z udziałem psów specjalnie szkolonych do wykrywania bombowych
zagrożeń.
7 kwietnia bieżącego roku, gdy podkomisja dopiero przymierzała się do
katalogowania dokumentów poprzedniej KBWLLP, Berczyński znał już końcowy wynik:
„Z ogromnym prawdopodobieństwem, prawie z pewnością, można stwierdzić, że
samolot rozpadł się w powietrzu” (wywiad dla tygodnika „Gość Niedzielny”).
Czyli wystarczy już tylko wytypować i zamknąć „sprawców” podłożenia ładunków
wybuchowych, co fachowcom od Zbigniewa Ziobry nie sprawi większych
kłopotów. Ale pośpiech nie jest wskazany, bowiem sądy są jeszcze niezawisłe i
upłynie sporo czasu zanim
PiS znajdzie odpowiednich ludzi,
którzy przyklepią wyroki prezesa. Istotny jest
też element finansowy: za każdy miesiąc pracy (w wymiarze maksimum 80 godzin)
najważniejsi „podkomisarze”, byli liderzy zespołu parlamentarnego, biorą z
kasy publicznej po 7-8 tys. zł netto (!). Najwięcej przewodniczący, którego
Macierewicz uhonorował stawką 100 zł/godz. W tej - jakże atrakcyjnej -
sytuacji Berczyński odrobinę zmienił zdanie. 23 maja w wywiadzie dla jednej z
PiS-owskich gadzinówek zapewnił, że skrzydło prezydenckiego Tu-154M oczywiście
nie mogło uderzyć w słynną brzozę, bo samolot przeleciał ponad drzewem. Ale...
„musimy to jednak stwierdzić w sposób niepodlegający żadnej dyskusji” -
tłumaczył Berczyński. I zapewnił, że będą pracowali
nad tym „sposobem” aż do skutku...
Podkomisja zajmie się na razie modelarstwem. Zapowiedzieli już budowę
wiernej kopii tupolewa, żeby poddać ją próbom w tunelu aerodynamicznym. Jeszcze
nie wiedzą, jak duży będzie ten samolocik. Powiedzą, jak znajdą odpowiedni tunel.
W skali 1:1 zbudują dodatkowo skrzydło. Chcą sprawdzić - rodziny uspokajamy, że
tylko teoretycznie - czy bez końcówki skrzydła
da się latać. I nic się nie zmarnuje, bo jak już wszystko sprawdzą, to gadżety
wykorzysta się na „pomniki smoleńskie”... O pieniądze „podkomisarze” nie muszą
się martwić. Macierewicz przyznał im na bieżący rok 3 min 558 tys. 287 zł. W
tym 704 tys. zł na podróże krajowe plus hotele oraz 600 tys. zł na wojaże
zagraniczne. I nieprzypadkowo wstawił zaufanego członka podkomisji Wiesława
Biniendę - jako reprezentanta MON - do
siedmioosobowego Komitetu Sterującego przy Narodowym Centrum Badań i Rozwoju.
„Ekspert” Binienda ma niezachwianą pewność, że w Smoleńsku „samolot nie leciał
poniżej 50 m,
nigdy nie uderzył w drzewo i utracił kawałek skrzydła w wyniku wybuchów.
Nastąpiły trzy wybuchy, można nawet pokazać dokładnie,
w którym miejscu” (wypowiedź dla TV Republika). W NCBR będzie on
współdecydował o podziale setek milionów (!) złotych na „badania naukowe i
prace rozwojowe w obszarze bezpieczeństwa i obronności państwa”.
PiS-owskie media podniecają się ostatnio nagraniami. Reporter rządowej tvp.info dokonał „wstrząsającego odkrycia”, że jakiś czas po katastrofie
Tu-154M szwedzki Instytut Obrony Radiołączności zaoferował polskiej Agencji
Wywiadu nagrania rozmów załogi samolotu z kontrolerami lotów na trasie do
Smoleńska. A nasi wywiadowcy nie wyrazili zainteresowania prezentem. Ta
„sensacyjna” informacja była kontrolowanym przeciekiem z tzw. audytu
przeprowadzonego w służbach specjalnych przez ich koordynatora ministra Mariusza
Kamińskiego. Reporter tvp.info sugerował, że w skandynawskiej
ofercie były m.in. rozmowy w kokpicie między członkami załogi samolotu.
PiS-owscy komentatorzy zaczęli trąbić o
sabotażu śledztwa.
„Nie mam żadnej wątpliwości, że
dopiero teraz to śledztwo dynamicznie ruszyło” - grzmiał w telewizji
„wice-Ziobro” Patryk Jaki. Żaden z owych mędrców nie zadał sobie trudu,
żeby zrozumieć, iż Szwedzi zarejestrowali nieszyfrowane rozmowy, których mógł
sobie posłuchać każdy radioamator. A polscy kontrolerzy lotów mieli je od
dawna zabezpieczone.
23 maja w wywiadzie dla tygodnika „W Sieci” Berczyński ujawnił, że
Łotwa przekazała niedawno Polsce „nowe nagrania dotyczące prezydenckiego
samolotu Tu-154M”. Nowe chyba tylko dla Berczyńskiego. „Ciekawe, że właśnie
Łotysze mieli dostęp do korespondencji polskiego samolotu z wieżą w Smoleńsku”
- zdumiewał się „ekspert” za 7tys. zł. On też
nie zadał sobie trudu, żeby zrozumieć...
Kilka dni później Berczyński wystąpił na zlocie Klubów „Gazety Polskiej”
USA i Kanady zorganizowanym u paulinów w Doylestown (USA). „Zdradził”
uczestnikom, że podkomisja posiada satelitarne „zdjęcia o ogromnej
dokładności” i „widać na nich wszystkie szczegóły”. Wykonano je 9 i 10 kwietnia
2010 r. Dzień przed i trzy godziny po katastrofie. Berczyński zastrzegł, że ze względu na tajemnicę nic więcej nie może
powiedzieć. A zwłaszcza tego, że 9 kwietnia brzoza stała, a nazajutrz coś ją
złamało...
Inżynier Jerzy Grzędzielski jest emerytowanym kapitanem PLL LOT.
Był on również pilotem doświadczalnym, instruktorem i inspektorem wyszkolenia
lotniczego. W wojsku i lotnictwie cywilnym „wylatał” łącznie ponad 25 tys. godzin.
Oto fragment jego „ekspertyzy” (podkr. red.): „Katastrofę smoleńską
mozolnie, przez głupotę, brak wiedzy, chciwość i cynizm, przygotowywała
polityczna czołówka PiS. Zaczęło się w 2006 roku za rządów premiera Jarosława
Kaczyńskiego. W czasie publicznego wystąpienia minister obrony (Aleksander
Szczygło - dop. red.) zapytany został przez oficerów pilotów
samolotu Tu-154 ze specpułku, dlaczego nie ćwiczą na symulatorach. Odpowiedź
była następująca i niebywale skandaliczna: »Nie, bo to ruskie (...)«. Tak
rodziła się katastrofa, w której udział mieli politycy karmiący nas
kłamstwami. Pomaga im kler, a szczególnie episkopat. Sześć lat słyszę z
ambon: »Żądamy prawdy«. A ta prawda już jest. Znakomicie wykształcona
(pozazdrościć może nam wiele państw) nasza komisja ogłosiła wyniki. Zapewniam
wszystkich, gdyby rozpatrywałaby to najlepsza amerykańska komisja NTSB
(Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu zajmująca się badaniem wypadków
lotniczych - red.), to wynik byłby
identyczny (...). Z rozgłośni toruńskiej leje się rzeka bzdur o katastrofie,
a »Najważniejszy« orzekł, że jej uczestnicy byli »prowadzeni na specjalne
zamordowanie«. To jest chore wręcz (...). Każdego 10 dnia miesiąca na
czele z duchownym, czasami czarodziejem, z wizerunkiem Chrystusa i Matki Bożej
z flagami narodowymi o napisach niewybrednych i ubliżających (...) odbywają
się partyjne wiece i modły o wolną Polskę. Żadnego biskupa to nie boli (...).
Wszystkie komisje świata badające katastrofy lotnicze zaczynają od wyszkolenia
załogi, ostatniego wypoczynku, posiłku, sytuacji w pracy, w domu i lotu od
startu. Panowie w zespole [parlamentarnym Macierewicza] zaczynali od kolejnego
wybuchu wskazanego przez guru, tak jakby samolot sam leciał”.
Marcin Kos
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz